Jestem nieskromna, więc piszę dalej.
Gdyby ktoś kiedyś mi powiedział,
że zostanę nauczycielem, wyśmiałabym go mocno. Nigdy, przenigdy
nie chciałam być nauczycielem. Miałam inne wizje i marzenia.
Jednak w całym dotychczasowym życiu musiałam po kolei rezygnować
z moich marzeń. Kiedy miałam 10 lat, pożegnałam się z marzeniem
zostania baletnicą. Od 6 roku życia chodziłam na lekcje rytmiki i
mama postanowiła, że będę zdawała egzamin do szkoły baletowej w
Bytomiu. Po egzaminie, jeden z egzaminatorów poprosił mamę na
rozmowę. Owszem, zdałam, ale moja budowa (chodziło o durny
szpagat, który nie chciał się „domykać”, oraz wzrost)
wymagałaby wzmożonych dodatkowych ćwiczeń. Mama chyba się
wystraszyła tego i dodatkowo uzmysłowiła sobie, że umieszczenie
10 letniej dziewczynki w internacie tak daleko od domu, to jednak nie
jest dobry pomysł. Nie zostałam baletnicą. Pianistką, grającą
głównie Chopina, też nie zostałam. W ósmej klasie ogniska
muzycznego, do której dotarłam z większymi lub mniejszymi
sukcesami, gdzieś w połowie roku, po egzaminie półrocznym, pani
powiedziała mi, że nie mogę zagrać Chopina do egzaminu końcowego,
bo mam za mały rozstaw palców (oktawę łapałam, ale dalej
zaczynały się schody). A ja wtedy żyłam Chopinem, żyłam
marzeniem, że wystartuję w konkursie. Nie byłam cudownym
dzieckiem, jednak w tamtych czasach miałam szanse. No prawie miałam,
gdyby znów nie ta budowa, tym razem dłoni. Rozczarowałam się tak
bardzo, że po tej rozmowie przestałam chodzić na lekcje muzyki.
Ostatniego egzaminu też nie zdawałam. Granie przestało mieć dla
mnie sens. Długo trwało zanim siadłam do pianina i trzasnęłam
etiudę. Etiudy to fajna rzecz, bo można mocno je grać i wymagają
dobrej techniki, co wymaga skupienia, a to z kolei pozwala oderwać
się od rzeczywistości i zapomnieć o gnębiących rzeczach. Teraz
taką terapeutyczną rolę odgrywa YT- puszczam sobie na ful mocnego
rocka i terapia działa. Czyli marzenie o wielkim konkursie
chopinowskim poszło się paść. Balet- nie, muzyka- nie… Byłam
takim cichym spokojnym dzieckiem, taką grzeczniutką dziewczynką,
nieśmiałą, ułożoną, a w środku mnie… wulkan. Wszystko we
mnie się gotowało, ale nic na zewnątrz. Tak było bezpiecznie, bo
układy rodzinne wymagały takiej postawy. Musiałam gdzieś tę
energię, ten bunt, to coś, co mnie gnało, wyrzucić z siebie. Obok
domu był las i do tego lasu gnałam jak szalona. Obok pies.
Potrafiłam godzinami włóczyć się po lesie, a kiedy mnie takie
spokojne chodzenie nudziło, leciałam prze rowy, polany, groble… I
pojawił się sport. Najpierw grałam w drużynie siatkarskiej- nie
śmiać się- mała jestem, ale skoczność i mocny serw miałam.
Zwłaszcza te serwy wykańczały przeciwnika, bo nikt się czegoś
takiego po małym kurdupelku nie spodziewał. Byłam w siódmej
klasie, kiedy wuefista stwierdził, że dobrze biegam i powinnam
polecieć w powiatowych przełajach. Pobiegłam - znalazłam się na
drugim miejscu. Dalej poleciało- zmiana szkoły, klub, treningi i
regularny wyczyn. Pojawiło się następne marzenie- może by tak
jakieś ważniejsze mistrzostwa? No i wybiegałam vice mistrzostwo
Śląska. Niby nie takie ważne, ale potem pomogło mi się dostać
do sportowego bez egzaminów. Na razie biegałam na pomniejszych
zawodach i marzyłam o zostaniu mechanikiem samochodowym. Zdałam do
technikum, jednak nie zostałam przyjęta (9 dziewczyn na 60 miejsc i
żadna nie została przyjęta). To znaczy zostałam we wrześniu, ale
ja już byłam w liceum sportowym, a o tym przyjęciu dowiedziałam
się dwa lata później. Powiem tylko tyle, że moi rodzice nie
widzieli mnie w zawodzie mechanika. Chodziłam do sportowego, ale
nigdy, przenigdy nie pomyślałam, że będę trenerem lub wuefistą.
Następnym moim marzeniem było zostać mikrobiologiem. Wiecie, że
ja potrafię „godzinami” tkwić przy jakimś przyrodniczym
„kąsku”. Przyroda to mój świat. Marzyłam o pracach badawczych
nad nowymi gatunkami roślin. I od razu zakładałam, że to nie
będzie praca ze zwierzętami. Nie udźwignęłabym badań
laboratoryjnych. To też nie wyszło, raczej z przyczyn obiektywnych.
Musiałam zrezygnować ze studiowania w Krakowie. No to poszłam na
PPKO do Cieszyna. I tu zrodziło się następne marzenie- obronię
magisterkę, poszukam schroniska, w którym mogłabym pracować, lub
domu wczasowego. Diabli wzięli i to marzenie. Zostałam
nauczycielem. I żeby ktoś nie myślał, byłam sumiennym, dobrym
nauczycielem, bo jaskółczy typ tak ma, że za co się bierze, to
robi to dokładnie, przyzwoicie, sumiennie i odpowiedzialnie. Ale nie
rajcowała mnie ta praca. Może nie tak- kiedy byłam z uczniami w
klasie i prowadziłam lekcję, to tak, lubiłam to. Kiedy tylko
wchodziłam do pokoju nauczycielskiego, albo musiałam użerać się
z przepisami, dokumentami itp. miałam ochotę trzepnąć tym
wszystkim w diabły. Najpierw 4 lata pracowałam w podstawówkach,
potem 6 lat jako starszy asystent na uczelni, potem los zagnał mnie
z powrotem do podstawówki. W tej podstawówce uczyłam 16 lat (nawet
zdarzyło mi się być w niej dyrektorem) i równolegle prowadziłam
przez 8 lat zajęcia na uczelni. A potem się wszystko w podstawówce
schrzaniło. Na uczelniach popracowałam jeszcze przez 5 następnych
lat i powiedziałam sobie: „No Jaskółka, jeśli nie chcesz, by
Cię zawieźli z żółtymi papierami do wariatkowa, to nie składaj
już podań na kolejną uczelnię”. Ten, kto śledzi to, co się
wyprawia na uczelniach od prawie 10 lat, to zrozumie moją decyzję.
Nie uśmiechało mi się pracować w ZOPM czyli zakładzie obróbki
papierów małowartościowych. Aha, a po drodze, gdzieś w połowie
pierwszej dziesiątki XXI wieku obroniłam pracę doktorską (nauki
humanistyczne) i jestem fachmanem od pedagogiki kultury. Teraz…
teraz mam własny sklep i jest mi nareszcie spokojnie.
Od razu też napiszę- sprostuję
informację o mnie, a która kompletnie nie pasuje do mojego
charakteru. Ktoś chciał, pewnie, dobrze dla mnie, a zrobił tzw.
„Niedźwiedzia przysługę”. Ktoś chciał mnie przedstawić jako
taką cichutką, spokojniutką, skromniutką nauczycielkę, co to
szkolną dziatwę uczy. No, bo chyba nie przysłowiową siłaczkę,
skoro określono mnie w tak archaicznym (XIX wiecznym) stylu.
Otóż prostuję, ja jestem typem
człowieka, co to nie wychodzi przed szereg, kiedy nie ma ku temu
potrzeby. Niemniej, w momencie naruszania, mojego lub innych ludzi,
interesu, moja „skromność” włazi do najbardziej czarnego kąta
i nie wyłazi dopóki nie wyrzucę z siebie wszystkiego, co mi się
nie podoba. Oznacza to nic innego, jak jasny przekaz- potrafię
walczyć o innych i o siebie, co nie ma nic wspólnego ze
skromnością.
Jestem człowiekiem spokojnym, kiedy
biorę udział w dyskusji, słucham i nie przerywam, ale nie mam
problemu z argumentowaniem i nie czerwienię się nawet przy tym,
oraz nie jąkam się, nie bąkam i nie spuszczam ze skromnością
oczu zielonych swych.
Owszem, nie jestem typem człowieka
„atakującego’ swą osobą. Nie jestem wyrywna, ale po ukończeniu
podstawówki nigdy nie miałam problemów z nawiązywaniem kontaktów.
Przyznam, że nie rwałam się do natychmiastowych znajomości i
przyjaźni, ale w pociągu, w sklepie, u lekarza, na ulicy, nie
„uciekałam” od ludzi. Nie kryję się też z moim dorobkiem,
potrafię o nim rozmawiać, potrafię się nim „posługiwać” bez
specjalnego afiszowania się, ale też bez: „ależ nie, ależ to
takie mikre, ależ … co ja znaczę wobec….”.
Określanie nauczycielki
przymiotnikiem „skromna”, w moim mniemaniu, jest wyrządzaniem
jej, w pewnym sensie, krzywdy. Nauczyciel to taki specyficzny zawód,
gdzie nie ma miejsca na skromność. Jak nie pokażesz, nie
pochwalisz się swoją pracą, to może to skutkować nie otrzymaniem
dodatku motywacyjnego, nie przyznaniem punktacji do awansu.
Nauczyciel, którego pracy „nie
widać’ w środowisku, nie otrzyma pochlebnej opinii, a skromny
spotka się częściej z lekkim pobłażaniem niż z pełnym
szacunkiem.
Byłam dyrektorem i gdyby mi ktoś
zaproponował kandydatkę/kandydata na stanowisko nauczyciela,
określając ją/jego: „to taka skromna osoba”, zastanowiłabym
się dobrze, czy aby nadaje się do zawodu. Była w szkole pani,
która do hałasujących szóstoklasistów zwracała się głosem
mdlejącej królewny: „Dzieci, proszę uspokójcie się”. Nie
muszę chyba pisać, jak uczniowie na takie upomnienie reagowali.
Nie chodzi o ordynarny krzyk ”spokój” (oj znamy, znamy…), ale
o stanowczość. Nauczycielem nie powinna być osoba cichutka,
skromniutka myszka, której uczniowie na głowę wchodzą i totalnie
lekceważą. Taka osoba stwarza realne zagrożenie, bo nie potrafi
zapewnić bezpieczeństwa swoim podopiecznym.
A przy okazji poruszę sprawę
negatywnego naboru do zawodu nauczycielskiego. Rozmawiam z matką
licealistki i dowiaduję się, że córka chce zostać nauczycielem
przedszkola. Znam dziewczynę i myślę sobie, że ona akurat się
nie nadaje. Właśnie dlatego, że taka skromniutka, cichutka, nie
wadząca nikomu. Zamęczy się w tym przedszkolu, nie mówiąc już o
dzieciach. Jeszcze nie zdążyłam się odezwać- nie nachalnie, ale
dyplomatycznie chciałam, delikatnie zasugerować, gdy mama mówi:
- Wie pani, bo ona tak bardzo kocha
dzieci, tak bardzo, że będzie jej z nimi dobrze.
Klasyczny wręcz przykład motywów
podejmowania pracy w przedszkolu, czy szkole. Co w zamian- ano pani
ma dzieci szanować, a nie kochać, bo z miłości można „kota
zagłaskać”.
Chciałabym, by mnie dokładnie
zrozumiano. Nie chodzi mi o skromność jako cechę w ogóle, ale
skromność w kontekście pracy zawodowej. Nauczyciel musi się
wykazywać ogromną aktywności dydaktyczną, wychowawczą,
organizacyjną i umiejętnością dogadywania się ze wszystkimi-
uczniami, rodzicami, personelem i pozostałymi nauczycielami. I
powinien to umieć „sprzedać” otoczeniu. Tu nie ma miejsca na
krygowanie się, na milczenie, odsuwanie od zespołu, zamykanie się
w swojej skromności. Może tak było do połowy XX wieku, ale
podczas mojej praktyki zawodowej wymagano od nas aktywności,
przebojowości, otwartości.
Być może autorowi tego
sformułowania skromność pomyliła się z nieśmiałością, co
wcale nie jest takie dziwne, bo te dwie cechy często idą ze sobą w
parze. Otóż tak, w mojej pracy zawodowej miałam problem ze swoją
nieśmiałością. Myślę też, że ten problem dotyka wielu
nauczycieli i nie jestem jakimś odosobnionym przypadkiem.
Prawdopodobnie gdzieś w dzieciństwie zaniżono mi samoocenę i
dalej się to za mną wlokło przez całe życie. Na czym polegał
mój problem? Otóż zawsze i nieodmiennie, kiedy miałam stanąć
przed klasą czy przed studentami, lub referować na konferencji,
pojawiał się strach przed obciachem i trema, że się zbłaźnię.
Przyznam, iż stawałam przed gremium na drżących nogach z paniką
w duszy. Jednak trwało to parę sekund i jak tylko zabrałam głos,
wszystko mijało. Taka „nieśmiałość’ towarzyszyła, odkąd
pamiętam, podczas wszystkich sytuacji „sprawdzających mnie”.
Kiedyś dostałam klapę od trenera, bo „zamurowało” mnie przed
wejściem w bloki, ale kiedy weszłam na bieżnię, wszystko potoczył
się już bez strachu.
Na studiach koleżanki musiały
otwierać drzwi i wpychać mnie na egzamin, w klasie stawałam przed
uczniami, patrzyłam przez chwilę w okno i przechodziło. Nauczyłam
się ten moment przezwyciężać. Nie sądzę też, by ktoś
postronny widział, co się ze mną dzieje. Mając świadomość
takiej „ułomności” własnego jestestwa, ciągle się
dokształcałam, czytałam- musiałam być przygotowana na
„pytanie”.
Nieśmiałość/skromność życiowa
opuściła mnie w liceum i nigdy nie miałam problemu z załatwieniem
spraw urzędowych, walczeniem o swoje prawa, upominaniem się,
nawiązywaniem kontaktów. Jak mam coś załatwić, to robię to
wedle powiedzonka „Raz kozie śmierć” i działam szybko, by mieć
problem z głowy. Nie znoszę czekania, przewlekania, odraczania
Po prostu byłam i jestem spokojna,
opanowana. Zawsze towarzyszyło mi dewiza- „Tylko spokój może cię
uratować”. I to działało u mnie już automatycznie. Nigdy też
nie usłyszałam od innych, w stosunku do mnie, określenia
„nieśmiała”, czy „skromna”. Określano mnie przeważnie -
spokojna. Moją zachowawczość przyjmowano normalnie, co najwyżej
usłyszałam, że drę nosa. No, to jak drę nosa, to z pewnością
powodem tego nie była skromność, mimo, iż nie leciałam i nie
ogłaszałam wszem wobec moich sukcesów czy porażek.
Dziękuję wszystkim za miłe słowa, skierowane do mnie. Wprawdzie Andrzej zapowiedział dalszą część tej gościny, ale poprosiłam, aby na tym jednym poście poprzestał. Myślę, że poznaliście mnie trochę i tyle wystarczy.
Jeszcze raz dziękuję i wszystkich serdecznie pozdrawiam.