środa, 30 grudnia 2015

I znów mija rok

Na razie nie potrafię ocenić roku, który właśnie mija. Jeszcze nie potrafię powiedzieć, że był „dobry”, był „zły”.
Nie planuję dokładnie przyszłego roku, nie robię żadnych postanowień. Mam już tyle lat, iż wiem- nic na tym świecie nie jest pewne, a ja jestem tylko pyłkiem, który nie ma najmniejszego znaczenia dla biegu wydarzeń. Niemniej ten wiersz jest moim mottem na nowy rok i jeżeli uda mi się przeżyć wszystkie dni zgodnie ze wskazówkami zawartymi w mądrych słowach poety, powiem wtedy: „To był dobry rok”.
      Jeżeli zdołasz zachować spokój,
      chociażby wszyscy go stracili, ciebie oskarżając;
        Jeżeli nadal masz nadzieję, chociażby wszyscy o Tobie zwątpili, licząc się jednak z ich zastrzeżeniem;
      Jeżeli umiesz czekać bez zmęczenia,
      jeżeli na obelgi nie reagujesz obelgami,
      jeżeli nie odpłacasz na nienawiść nienawiścią,
      nie udając jednakże mędrca i świętego;
        Jeżeli marząc - nie ulegasz marzeniom;
        Jeżeli rozumując - rozumowania nie czynisz celem;
      Jeżeli umiesz przyjąć sukces i porażkę,
      traktując jednakowo oba te złudzenia,
        Jeżeli ścierpisz wypaczenie prawdy przez Ciebie głoszonej,
        kiedy krętacze czynią z niej zasadzkę, by wydrwić naiwnych
        albo zaakceptujesz ruinę tego, co było treścią twego życia,
        kiedy pokornie zaczniesz odbudowę zużytymi już narzędziami;
      Jeśli potrafisz na jednej szali położyć wszystkie twe sukcesy
      i potrafisz zaryzykować, stawiając wszystko na jedną kartę,
      jeśli potrafisz przegrać i zacząć wszystko od początku, bez słowa,
      nie żaląc się, że przegrałeś;
        Jeżeli umiesz zmusić serce, nerwy, siły, by nie zawiodły,
        choćbyś od dawna czuł ich wyczerpanie,
        byleby wytrwać, gdy poza wolą nic już nie mówi o wytrwaniu;
      Jeżeli umiesz rozmawiać z nieuczciwymi, nie tracąc uczciwości
      lub spacerować z królem w sposób naturalny,
        Jeżeli nie mogą Cię zranić nieprzyjaciele ani serdeczni przyjaciele;
        Jeżeli cenisz wszystkich ludzi, nikogo nie przeceniając;
      Jeżeli potrafisz spożytkować każdą minutę,
      nadając wartość każdej przemijającej chwili;
      Twoja jest ziemia i wszystko, co na niej
      i co - najważniejsze - synu mój - będziesz Człowiekiem.”
      Rudyard Kipling: „List do syna”
Wszystkiego najlepszego w nowym 2016 roku


niedziela, 27 grudnia 2015

Jak PiSiura rżnie porządnego, czyli może sie głupi naród nie kapnie...

"23 grudnia w mediach pojawiła się informacja, że min. Witold Waszczykowski wystąpił do Komisji Weneckiej z prośbą o opinię dotyczącą ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Jego rzecznik powiadomił opinię publiczną, że minister sprawa zagranicznych wystąpił o opinię w sprawie Trybunału Konstytucyjnego do Komisji Weneckiej. Pompatyczny komunikat powiadamia nas:

W związku z pracami nad ustawą o Trybunale Konstytucyjnym Minister Spraw Zagranicznych Witold Waszczykowski wystąpił do organu doradczego Rady Europy, jakim jest Europejska Komisja na rzecz Demokracji poprzez Prawo, znana również jako Komisja Wenecka, z prośbą o opinię na temat zagadnień prawnych będących przedmiotem prac nad nowelizacją ustawy o Trybunale Konstytucyjnym.
Minister Spraw Zagranicznych wskazuje w swym wystąpieniu, że zaistniałe kontrowersje polityczne wokół Trybunału ujawniły nie tylko wątpliwości interpretacyjne co do sformułowań obowiązującej obecnie ustawy o TK, ale również brak mechanizmów prawnych pozwalających rozwiązywać skomplikowane zagadnienia, jakie ostatnio ujawniły się w praktyce orzeczniczej Trybunału. W związku z tym zgłoszone zostały poselskie projekty nowelizacji ustawy. Minister Witold Waszczykowski zwraca się zatem do Komisji Weneckiej z wnioskiem o wyrażenie opinii na temat zaproponowanych przez Sejm rozwiązań prawnych w przekonaniu, że Trybunał Konstytucyjny jest jednym z ważnych elementów ładu instytucjonalnego Rzeczpospolitej i należy jak najszybciej zakończyć narosłe wokół niego kontrowersje. Minister jest głęboko przekonany, że międzynarodowy prestiż Komisji Weneckiej oraz jej profesjonalizm pozwolą na dokonanie obiektywnej oceny zagadnień prawnych będących przedmiotem wniosku.
Komisja Wenecka jest ciałem doradczym Rady Europy w sprawach konstytucyjnych.
Media podchwyciły ten przekaz, nie wdając się w jego treść. A wystarczy przecież skonfrontować go z informacją na stronach internetowych Komisji Weneckiej, która podaje w językach obcych, m. in po angielsku:
„Request for opinion – POLAND
23/12/2015
Strasbourg, Warsaw - Today, the Minister of Foreign Affairs of Poland Mr Witold Waszczykowski, on behalf of the Polish government, requested the Venice Commission’s opinion on “ the constitutional issues addressed in the two proposals for the legislation amending the Act on the Constitutional Court of 25 June 2015. Both instruments were introduced into the agenda by the Polish Parliament by two groups of MPs, respectively on 2 and 15 December 2015 (Parliamentary Text Nos. 129 and 122)".
A zatem z tej informacji wynika tylko – i aż tyle, że do zaopiniowania zostały przekazane druki sejmowe: nr 129 – projekt grupy Kukiz 15 i nr 122 – projekt poselski skierowany do I czytania.
Natomiast z komunikatu MSZ ani z informacji KW nie wynika, aby Komisji Weneckiej został przekazany do zaopiniowania tekst projektu z poprawkami zgłoszonymi i przyjętymi w drugim czytaniu (druk 144), znacznie bardziej radykalnymi niż to, co się znajduje w druku 122, ani ostateczny tekst ustawy uchwalonej przez Sejm 22 grudnia 2015 r. i Senat 23 grudnia 2015 r., przekazany już prezydentowi do podpisu.
A zatem Komisję Wenecką bezczelnie, wygląda to, wprowadzono w błąd, bo prosi się ją o opinię o dokumentach nieaktualnych. Chyba, że w minister nie wie, że ustawa już czeka na podpis prezydenta. Ale wtedy nie wiedziałby, że 22 grudnia wziął udział w głosowaniu nr. 68?

Piotr Rachtan: "Ustawa o TK: czy MSZ okłamał Komisję Wenecką?"
 http://www.obserwatorkonstytucyjny.pl/trybunal/ustawa-o-tk-czy-msz-oklamal-komisje-wenecka/




Zachęcam do czytania artykułów na stronach, do których linki zamieściłam na pasku z prawej strony.

piątek, 25 grudnia 2015

Royal Enfield- moja miłość

To motocykl niezwykły, motocykl, dla którego nie ma trasy nie do pokonania.
A ten film mówi o marzeniu, które już mi się nie spełni
.
I nasz w trasie


piątek, 18 grudnia 2015

Bombki? Bańki?

Ciągle się zastanawiam, co z tymi świętami? W ogóle nie czuję nastroju, nie mam potrzeby, nie chce mi się robić świąt. Nie chce mi się piec, gotować narażać kostki i kolana na bóle. Szaleństwo zaczęło się już pod koniec października. Na znajomych robótkowych blogach zaczął się szał tworzenia ozdób świątecznych. Rany, jakie śliczności dziewczyny robią. Aniołki, karteczki hafciki, wianki, bombki. Mnie bardziej podoba się nazwa ”bańki”, której używam od dzieciństwa. Tak się u nas w domu mówiło, tak się mówiło w domach ciotek i babć. Bańki. Były takie kruche, w różnych kolorach. U nas w domu rodzinnym stała zawsze żywa choinka- jodła. Taka tradycja leśniczówkowa. Tak, jak pasztet z zająca. A te bańki wieszaliśmy na choince w Wigilię do południa. Nigdy wcześniej. Różne były- niebieskie w białe gwiazdy, czerwone ze szlaczkiem, a najpiękniejsze były te oszronione z takim wklęsłym trójkątem w różnych kolorach. Były też oszronione, niebieskie z gwiazdami albo ze szlaczkami, różowe i piękne śnieżnobiałe. Komplet składał się z 12 baniek oszronionych w czterech różnych kolorach. I jak na złość, te najszybciej się stłukły. Moja mama, minimalistka i „estetka-snobka”, zawsze kupowała bańki w kształcie kuli, albo- ostatecznie- takie sople srebrne. Nie było na naszej choince muchomorków, baletniczek, koszyczków itp. Te cuda podziwiałam zawsze u mojej cioci. U niej choinka była ustrojona cudami, że godzinę można było odkrywać, jakie różności na niej wiszą. Choinę przynosił tata rano w Wigilię- najpierw do kuchni, czym wprawiał w nerwowe rozdygotanie moją mamę oraz babcię, a potem, po zamontowaniu stojaka, przenosił ją do dużego pokoju, na przeznaczone jej miejsce. Zawsze stała w zaokrągleniu skrzydła fortepianu, obok okna. Z tym stojakiem pod choinkę były cyrki. Ponieważ drzewko miało gruby pień (wielkie przecież było- prawie 3 metry miało), to długo trwało, zanim ojciec dopasował go do otworu w stojaku, w kształcie krzyża. A czas leciał, mama się wściekała, a my siedzieliśmy cicho i z napięciem patrzyliśmy, jak tata ociosuje ten pień i dopasowuje do otworu. W całej kuchni pachniało ciastem, pieczonym mięsem, świeżym drewnem i igłami jodłowymi. Boski zapach. I wtedy docierało do mnie, że zaczyna się magiczny czas. Natomiast do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego cała operacja z usadzaniem drzewka w stojaku nie odbywała się na polu. Zawsze działo się to w kuchni.
Najpierw wieszaliśmy bańki. Sporo tego było, bo choina wysoka i szeroka. Potem rzucaliśmy na jej gałązki kłaczki z waty, następnie od czubka szła biała lameta, co nadawało choince wygląd panny w welonie, i na koniec wieszaliśmy srebrne nitki lasety i przyczepiali żabki ze świeczkami. Tak, długo nie mieliśmy elektrycznych lampek na choince. Nawet wtedy, kiedy były już bardzo szeroko stosowane. U nas były żabki, a w nich takie małe wąziutkie, choinkowe świeczki. I muszę przyznać, że właśnie światło tych świeczek dawało niepowtarzalny nastrój i dodatkowo zapach, bo ten dymek z nich też miał swój urok. Swoisty urok miały również pożary, które notorycznie wzniecała moja ciotka, siostra mamy, grubo od niej młodsza i z niesamowitą fantazją (dziś ceniona pani profesor od matematyki dziecięcej). Zwyczajem u nas było, że wieczerzę jadło się przy zgaszonym świetle elektrycznym, a zapalone były duże świece na stole i świeczki na choince. Kiedy my zajęci byliśmy znoszeniem ostatnich potraw na wigilijny stół, ciotka brała się do zapalania świeczek na drzewku. Muszę jeszcze dodać, że te żabki, w których umieszczone były świeczki, były z takiego ciężkiego metalu i rzadko kiedy trzymały świeczkę prosto. Częściej świeczki były niebezpiecznie pochylone w stronę gałęzi. No i te- laseta z lametą, po których płomyki z zawrotną prędkością ganiały, tworząc małe zarzewia.
W każdą Wigilię mama prosiła zatroskanym głosem ciotkę, żeby teraz uważała i w każdą Wigilię ciotka również zatroskanym głosem odpowiadała, że bardzo, bardzo będzie uważała. Czasem się udawało, a czasem nie. Bywało, że siedzimy przy wieczerzy i nagle ktoś krzyczy: „Choinka się pali!!!!!” Super widok, w momencie drzewko staje w ogniu, wszyscy do niego, zamęt, wrzaski, panika. Nie, nie wypalił się dom, nawet fortepian nie ucierpiał. Raz tylko zasłona się spaliła i cały sufit w rogu pokoju był czarny. No może jeszcze trochę drewnianej podłogi się usmoliło. A nam dzieciom za każdym razem włosy stawały dęba z przerażenia, że wraz z choinką spalą się prezenty pięknie pod nią ułożone i przykryte białym prześcieradłem. Nic takiego się nigdy nie stało. Zawsze akcje gaszenia były błyskawiczne, a skutki pożaru na jodełce przysłanialiśmy nową lasetą. Mimo takich „atrakcji”, nie przyszło matce do głowy, żeby zainstalować elektryczne lampki. Dopiero, kiedy założyliśmy swoje rodziny, nowoczesność wkroczyła do naszych domów. Wkroczyła, ale pożarła cały „oświetleniowy” nastrój.
Hmmmm… ale wzięło mnie na wspomnienia:)
To może następnym razem o pasztecie z zająca?
PS. Te pierwsze lampki elektryczne imitowały świeczki, były toporne, wielkie i brzydkie. Teraz jest niesamowity wybór, ostatnio widziałam migające gwiazdki, ptaszki i sopelki.  Fuj, nie znoszę migających oświetleń. Nawet bożonarodzeniowych.
Zdjęcie-źródło Internet

wtorek, 15 grudnia 2015

Bo ja złą kobietą jestem, czyli jak w Jaskółkowie wymieniano rury kanalizacyjne (cz.5 i ostatnia)

Ja kobietą jestem małą, drobną, ale zdecydowaną i umiejącą walczyć o swoje. W związku z tym nierzadko muszę walczyć pyszczyskiem. Jednak zanim do tego dojdzie, to można mi długo nudle na uszach wieszać i nie reaguję. A jak ktoś przegnie.... nie ma zmiłuj...., bo ja złą kobieta jestem.... wtedy...
 I.... pan Franciszek... taki uczynny, taki słodki..kochany misio..majster nad majstry... a ja złą kobietą jestem i tyle...
Jak mówi Miśka: "Każda żmija w końcu przemija", toteż i nam udało się dotrzeć do końca remontu kanalizacji. Jednak zanim to nastąpiło...
Czwartek- siedzę i piszę na bieżąco. I tak muszę trzymać rękę na pulsie.

No i poszło na krzywe pyski. Dokonało się. Ale zanim wybuchłam, to jeszcze wczoraj odkryłam, że rura od ubikacji jest w połowie zamazana cementem (mocowanie dookoła-szczelina między rurą i podłogą), w jednym miejscu przy rurze zacementowany jest wystający ostry kamyk, a z tyłu rury jest szczelina i brak cementu. Raz, że ewidentna usterka, a dwa… jeszcze we wtorek, kiedy wymienił rurę stwierdził, że teraz nie można z ubikacji korzystać, bo ją obsilikonuje.
-Bydzie to miała pani pjykne, bo tego silikonu nie widać- stwierdził z satysfakcją
Po godzinie widzę, że szpara jest nadal.
-Panie Franciszku, proszę niech pan zasilikonuje tę rurę, bo chcemy z ubikacji korzystać.
-Ja,ja jo to zaraz zrobjym.
Po godzinie szpara nadal istnieje. Znowu mu przypominam, że tego nie zrobił. Ponownie przytakuje- zaraz to zrobi. Potem zapomniałam, bo się działy inne rzeczy. No i wczoraj mu znowu przypomniałam, a wieczorem odkryłam fuszerę. Nie dość, że źle zrobione, to jeszcze cała posadzka klejem zabrudzona. Tym razem szlag mnie trafił. No dobra, dosyć cimciania się i kawusi. Rozpisałam orientacyjny czas, który jest potrzebny do poszczególnych instalacji. I ten najmożliwszy, i ten zawyżony. Całość powinna trwać 16 godzi- czyli dwie pełne dniówki, czas zawyżony to 2 godziny więcej. A pan Franciszek sobie wczasy urządza i siedzi u nas już czwarty dzień. Na przykład taka wymiana syfonu pod umywalką zajęła Jaskółowi góra pół godziny. Ja napisałam godzinę.
Przyjechał po 9tej.
- Pryndzyj się nie dało, bo sklep o 8mej otwiyrają.- stwierdził z szerokim uśmiechem.
- No dobra, ale panie Franciszku, należy się panu zdrowy ochrzan. Czy pan u siebie w domu też taką fuszerkę odstawiłby- pokazuję ręką na rurę od ubikacji.
- Na dyć jo to obsylikónowoł- pan Franciszek pokazuje mi ręką inne złącze.
- A to?- pochylam się za ubikację i pokazuję mu obwód rury- spojenie rury z podłogą.
- A to? To jo klejym zacióngnół- pan Franciszek nadal jest zadowolony z siebie.
- Niech pan popatrzy, tu- i pokazuję mu na kamień- To też pan uważa za dobre, a ta szpara niezaklejona za ubikacją, to też jest dobre?- zaczynam podnosić głos, bo już mam serdecznie dosyć ciągłego pokazywania usterek i „wymagania” naprawy.- Miał pan to zasilikonować, żeby nie było brzydkie.
- Jo to zaroz pjyknie zrobjym i to tyż wymyjym- pan Franciszek zaczyna tracić cierpliwość i odpowiada ostrym głosem. Uła...
- Czym? Znowu moimi rękami, bo jak na razie to ja tu po panu wszystko sprzątam.- mówię wściekła. On nie widzi sprawy, a potem i tak nie robi tego, co powiedział, albo ja mu powiedziałam. I na zewnątrz wygląda to tak, jakbym się ciągle czepiała, a on jest taki zgodliwy.
Biorę do ręki szeroki syfon, obracam go w dłoniach i mówię spokojnie:
- Gdyby pan mnie wtedy nie zabajerował, że to jest do niczego, już byłoby dawno to zrobione.
-Na dyć nic nie mówiliście, że tu bydziecie się kómpać- rzuca pan Franciszek z pretensją.
Na to wchodzi Jaskół
- Co pan opowiada, od początku było mówione, że tu się woda z prysznica będzie lała?- zwraca się ze zdziwieniem do pana Franciszka.
- Co mi tu pan opowiada, przecież powtarzałam panu to w poniedziałek, we wtorek, wczoraj, a na pewno tydzień temu, kiedy uzgadnialiśmy wszystko.- rzucam wściekła, bo zaczyna znowu swoje numery. Jaskół wychodzi. I dobrze. Młoda siedzi w kuchni i milczy.
- A w ogóle to proszę, żeby pan dzisiaj wszystko skończył, bo za długo już to trwa- mówię twardym głosem. Jestem zmęczona przepychankami. Chałupa rozpirzona, ja muszę siedzieć i pilnować, żeby zrobił tak, jak trzeba, a i tak ciągle fuszeruje. Nie mam już ochoty następnego dnia tracić. Zwłaszcza, że jutro przychodzi magik od alarmu, a po południu magik naprawić piec CO.
- Wszystko proszym pani potrzebujy swojigo czasu- rzuca bezczelnie pan Franciszek, tonem typu „nie znasz się”.
- Oczywiście, ale pan stracił na same poprawki parę godzin. To co, teraz pan robi ten syfon tak?- zmieniam temat.
- Tyn syfon, a potym to zasilikónujym, jak pani se życzy- pan Franciszek robi się nieprzyjemny. Wychodzę z łazienki. Po chwili zaczyna wiercić posadzkę, bo musi wykuć większą dziurę. Kiedy wiertara ucichła i minęło może z 10 minut, wchodzę do łazienki.
- Jo to dóm pani tak- pan Franciszek przypasowuje duży syfon do dziury. Coś mi nie pasuje. Widzę, że wylot daje prosto, a rura odprowadzająca idzie pod skosem.
- Na pewno ma to pan dobrze?- pytam zaniepokojona. Pochylam się jeszcze mocniej i widzę wylot drugiej rury w miejscu, w którym jest wylot syfonu- Aaaaa dobrze jest- wycofuję się spokojnie i nagle słyszę
- Niech mie pani niy dynerwuje. To dokóńczym i już mie tu ni ma- pan Franciszek wydziera się na mnie. Strzela focha. O cholera, jak tak, to tak, to teraz ja nie puszczę.
- Ja pana denerwuję!!!??? Ja? A kto ciągle fuszeruje robotę, pan tu chyba przyszedł wykonać określoną pracę i zrobi pan ją do końca- wydzieram się na niego, co w łazience daje podwójny efekt- Robi pan fuszerki i jeszcze mi pan tu fochy stawia.
- Zrobjym to i niech se pani szuko innygo na dokóńczyni- z fajnego misia wychodzi skunks.
- O nie, jak pan zaczął, to pan dokończy i niech mi tu pan fochów nie strzela. Trzeba było najpierw się zastanowić, czy pan potrafi- dobiłam go zjadliwie i wyszłam. Za plecami usłyszałam
- Jo tu niy przyszed, żeby po mie wrzyszczano.
- A ja nie prosiłam o pracę fuszera- wróciłam się i odpowiedziałam. Trzy dni wytrzymywałam ten zlepek niekompetencji z miodzikiem. Trzy dni sprzątałam i denerwowałam się, bo tu kapie, tam dziura, tu szpara, to jeszcze nie zrobione, no i ta dziura w ścianie w kuchni, a efekt daleki od ideału. Rurka, która miała być ukryta w ścianie wystaje, bo ścianka cienka i nie weszła- z drugiej strony ta dziura w kuchni. Na to usłyszałam
-Przeca i tak to pani płytami zakryje- beztroska pana Franciszka jest porażająca.
- Zakryje za dwa lata, a teraz ma to wyglądać porządnie- jestem nieustępliwa
- To jo to pani pjyknie zamażym. Mo pani gładź gipsową?- pan Franciszek nie posiada połowy potrzebnych rzeczy. Od trzech dni tylko gonię, a to drabinkę dać, a to latarkę, a to młotka zapomniał, a to gwoździe potrzebne.
- Nie mam gładzi gipsowej- mówię obojętnie, przestaje mnie to obchodzić, co on wykombinuje.
- Bo wjy pani, jo ni ma murorzym. Taki rzeczy robi murorz- tłumaczy pan Franciszek jak krowie na rowie. Cholera wie, on chyba mnie tak od początku odbiera, jak babę, która ma wymagania, a przecież to on się na tym zna, nie ona.
- Ale przecież pan takie rurki zaprawia?- zaskoczył mnie tym gadaniem- Przecież nie będę zamawiała murarza do jednej rurki? - zaczyna się we mnie znowu gotować
- Ni, ni, jo to pani pjyknie zamażym- wycofuje się pan Franciszek.
- Nie zamażym, tylko pięknie pan to wyrówna. I to, i te zadziery- pokazuję palcem na wystające nierówności w murze- I tu ma pan dziurę jeszcze- jestem bezlitosna. Czy Wy zgodzilibyście się na wystającą (wzdłuż- na metr) na całej długości rurkę ze ściany i jeszcze źle zagipsowaną? NIE. Więc chyba nie marudzę?
Pan Franciszek zabrał się do krycia rurek w posadzce. W międzyczasie parę razy przeszedł do bocznego holiku po jakieś części, czego kompletnie nie rozumiem, bo tam potrzebował tylko zaprawę i kielnię. Poszłam zobaczyć prawie gotowe dzieło. No dobra. Idziemy do bocznego holiku, bo tam teraz rurę będzie wycinał.
-Terozki tu bydym robił. Do tej ciynkij dołączymy nowóm, a ta staro muszym wykuć- pan Franciszek planuje następną pracę
- Ale najpierw chyba musi pan opiankować rurki w piwnicy- patrzę na niego i widzę wahanie w oczach- No rurki od syfonu, bo tam jest prześwit aż do łazienki- dodaję.
- A ja, ja- w oczach pana Franciszka pojawia się rozum. Pewnie całkiem zapomniał o niedokończonej robocie w piwnicy.
Idziemy do górnej łazienki, bo ta rura w holiku idzie od tamtego WC.
- To jak to pani widzi? Jaki tu je strop? Ta rura idzie chyba w ścianie? Niy?- zostałam zarzucona pytaniami. O rany… a czy ja to mam wiedzieć?
- Jo to wykujym i zobaczymy- rzuca pan Franciszek
- Tak będzie najlepiej- przytakuję
- Bo jak ta rura idzie w stropie…?- pan Franciszek zawiesza głos- A może óna idzie po ścianie? Mie sie sdaje, że óna wychodzi po stropie tam na dół- ciągnie. Stoję, patrzę na rurę i milczę. Wchodzi młoda, to jej łazienka. Przytykam palec do warg. Lepiej żeby teraz nic nie mówiła.
- Panie Franciszku, wykuje pan ten plastik i wtedy pan zobaczy, jak to wygląda- nie widzę innej możliwości sprawdzenia- Tak, jak to pan zrobił na dole.
- Bo mie się sdaje, że óna idzie w stropie, wjy pani, ale jo to muszym wykuć napjyrw- pan Franciszek jest niezłomny. Nic nie jest w stanie go przekonać, wyprowadzić z równowagi, a przede wszystkim, niezłomny w niesłuchaniu tego, co się do niego mówi.
- Tak, panie Franciszku, musi pan najpierw wykuć tę rurę i zobaczy pan, gdzie ona leci- chyba jajko zniosę, staram się… staram się… Młoda przewróciła oczami i się stleniła.
- To jo najpjyrw muszym odkryncić ubikacje, bo to jak wykujym te rure, to się dopjyro dowjym, gdzie óna idzie- jeszcze raz przekonuje, chyba sam siebie, pan Franciszek. Nagle pochyla się i zrywa z rury za ubikacją opaskę z tapety, którą tam kiedyś przykleiłam, żeby nie cuchnęło.
- A to co je? - pyta z głową obok sedesu?
- Uszczelniacz, bo śmierdziało- krótko mówię i dodaję- To niech pan kuje.
Ale on idzie ze mną na dół. Na schodach odwraca się do mnie i mówi:
-Jakby pani była mojóm żónóm, to by my się ale dobrze mieli.
- Na szczęście nie jest- dobiega mnie z góry sarkastyczny głos Młodej.
- Ale nie jestem- mówię dobitnie i już się nie odzywam. Boże drogi, anieli święci, co to za teksty tu odchodzą? Czy on ma dobrze w głowie? A może zawołać jednak Jaskóła, żeby mu trochę pysio przefasonował. W końcu nasz misio zachowuje się, jakby w zolyty przyszedł, a nie do roboty. Coś tam mruczy pod nosem. Idę do kuchni.
Pół godziny... pół godziny trwały „konsultacje” na górze, a teraz widzę, że zamiast kuć od góry, to on wiertarą wali strop od dołu. Horror.. tam nawet ubikacji nie odkręcił. Ciekawa jestem, co tym razem spieprzy. Wiertara idzie, kurz też... tabunami…
Piszę z przerwami, bo trzeba towar do sklepu donieść z magazynu, zwijać osłonki, gotować obiad no i…
- Mo pani taki prynt stalowy?- pan Franciszek łapie mnie w sieni- Bo muszym dźwignie zrobić.
- Nie teraz panie Franciszku, nie wiem, musi pan poczekać- lecę z kaszą do sklepu, bo już znowu kolejka się ustawia. Zaniosłam kaszę, idę do piwnicy, a tam pan Franciszek w najlepsze buszuje po warsztacie (drzwi do niego przedtem były zamknięte).
-Co pan tu robi?- rzucam ostro
- A szukóm tyj brechy- jest niesamowity w tej beztrosce i nieświadomości, że coś robi nie tak, ale ja zaczynam przypuszczać, że on jest taki bezczelny, zwłaszcza po rannej scysji.
- Nie wiem, czy będzie, wszystko poszło na złom- zastanawiam się, co mu dać w łapę, żeby w końcu zrobił to, co trzeba i się wyniósł.
- O tyn młot tyż mi się zarozki przydo- pan Franciszek łapie 5kliowego kubusia i stawia w drugiej piwnicy.
- Żeby tylko pan znowu czegoś nie uszkodził- mówię do niego z obawą. Wchodzę do drugiej piwnicy, on pcha się za mną. Znajduję krótki metalowy pręt i bez słowa mu podaję.
Bierze pręt i też bez słowa idzie na górę, do holiku. Coś tam postukał, coś zatrzeszczało i radośnie oznajmił, że kawałek starej rury udało mu się wyjąć. Victoria!
Czas na kawkę. Przetrzymałam go 3 godziny pracy, ale teraz nie chcę być świnią, a poza tym ciągle gryzie mnie ta poranna awantura. Choćbym nie wiem jak miała rację i ostro zareaguję, to potem ten mól w sumienia mnie moli. Siada, widzi, że ja nic dla siebie nie zrobiłam
-Czymu sie pani symną kawki nie napije?- pyta pogodnie
-Nie mam czasu- odpowiadam smażąc warzywa na patelni. Będzie risotto, bo na nic więcej mnie dzisiaj „nie stać' z wielu przyczyn.
- Tylko 5 minutek- zagaduje.
- NIE NAM CZASU, muszę obiad zrobić- odpowiadam stanowczo.
- To jeszcze te rure zamontujym, opiankujym i bydzie gotowe- mówi pan Franciszek lejąc mleko do kawusi.
- Taaaaaaaaaa, a potem wezmę kartkę ze spisanymi rzeczami, które miał pan zrobić i pójdziemy sprawdzić punkt po punkcie, czy wszystko jest i czy jest dobrze- mieszam w warzywach. Pan Franek chwilę milczy i mówi pogodnie.
- To pani bydzie mi przypominała, co móm jeszcze robić, a jo to zrobjym.
Well, well well...a chała!
- Panie Franciszku- odzywam się słodko- Ja nie będę odwalała roboty za pana. To pan powinien sobie wszystko pamiętać- kończę twardo.
Pije kawę, widzi, że nici z pogawędki, wstaje i idzie na piętro. Po chwili coś mnie tknęło i idę za nim. W łazience już jest Młoda.
- Bydym musioł odkryncić ubikacje- mówi pan Franciszek z namysłem. Jezuuuuuu…. Przecież już to przerabialiśmy.
- Musi pan, bo inaczej pan tej rury nie wykujesz- spokojnie odpowiadam.
- No przecież pan już postanowił- ostro mówi Młoda, która nie ma tyle wyrozumiałości. Ją pan Franciszek wkurza i już.
- Cicho, wszyscy nie bydóm tu rządzić- usadza ją pan Franciszek. Ale se nagrabił. Młoda nabrała powietrza, jednak pod moim wzrokiem trochę go spuściła
- Tu w tym domu rządzi mama i ona będzie decydowała- wrzasnęła na pół gwizdka.
- Zobaczymy- mruknął pan Franciszek. „Zobaczymy”- pomyślałam sobie w odpowiedzi na to mruknięcie.
- Zakryńć pani tyn zwór- zwraca się pan Franciszek do Młodej i pokazuje zawór do spłuczki. Młoda próbuje, ale zawór ani drgnie. Próbuję ja- nic.
- Niech pan spróbuje, w końcu pan tu jest fachowcem, nie?- zwracam się do bądź, co bądź hydraulika. Trochę próbuje, cofa rękę
- Niy chcym go uszkodzić, bo to słabe pieróństwo- stwierdza. Aha, to jak my uszkodzimy to będzie fajnie, ładnie to się tak babami wysługiwać?
- Zóńdym do auta i poszukóm, może takom zaślepke nojdym, pani zakryńci wode i zaślepjymy- panu Franciszkowi nagle wraca ze spaceru myślenie. Szkoda, że na krótko.
Poszedł do samochodu, przyniósł zaślepkę.
- Pani terozki zyndzie do piwnicy i zakryńci wode, a jak wrzasnym, to może pani jom odkryńcić. - zostałam poinstruowana. OK. Idę do piwnicy, zakręcam zawór, odwracam się i idę w stronę piwnicy środkowej, gdy słyszę wściekły krzyk Młodej na górze.
- Co pan, k.. robi!???
Równocześnie słyszę mocny szum wody i widzę lejący się strumień na suche drewno, na meble tam złożone i na podłogę. O, K….!!!!!
- Co pan, do cholery, robi!!!!!!????- wrzeszczę z dołu, bo już „widzę” zalaną szafę w holiku, przez który „brak” rury przechodził. Lecę na górę, w holiku pół ściany zalane, gruz na podłodze w wodzie. No tak….Pan Franciszek odpiął rurkę od górnej spłuczki, zaślepił ją, a potem beztrosko spuścił wodę do… sedesu?… na dół jak leci w pionie… bez rur… FACHOWIEC! Miszcz… super.
- Co pan narobił?- mówię z wyrzutem do pana Franciszka, który pojawił się obok mnie.
-Na dyć nic sie niy stało- mówi on niewzruszony- Kapke piwnice zaloło, tam może być- dodaje lekceważąco.
- To pan uważa, że w piwnicy może być burdel?- jestem zdziwiona takim podejściem. Może mu przypomnieć, że leży tam jeszcze gruz, który powinien posprzątać? Po porannej awanturze sam poprosił o szuflę i śmiatek, przyniósł wiadro z gruzem i posprzątał.
- Jak tak pani zoleży, to jo ta woda wybierym- mówi łaskawie, patrząc na mnie z pogardą. Poczekaj bratku. Zaczynamy odliczać za zniszczenia.
- A ta ściana?- pokazuję na mokrusieńką ścianę
- Na dyć sie może zdarzyć- znowu jest spokojnie niewzruszony. A może rzeczywiście kazać mu wysuszyć to, co zmoczył? Ciekawe, czy też byłby taki pewien siebie- „może zdarzyć się”. Oczywiście o „przepraszam” nie ma mowy, czy jakimś chociaż lekkim zawstydzeniu. Mnie tam nie zależy, ale nie lubię, kiedy ktoś mi niszczy dom i nawet okiem nie mrugnie, a moje pretensje uważa za czepianie się i fanaberie. Wystarczyło powiedzieć: „Przepraszam, zagapiłem się, już jestem trochę zmęczony lub- zapomniałem”
-Panie Franciszku, panu coś za dużo się tu zdarza- mówię i widzę jak się obrusza, ale nie czekam na odpowiedź, bo trzeba osłonki do sklepu zanieść.
W sklepie składam relację Jaskółowi i muszę go powstrzymywać- ma ochotę natychmiast naszego misia wywalić, nie płacąc i każąc przyprowadzić fachowca, który dokończy za niego robotę. Może to i jest wyjście?
Jest 13. 30. Dzisiaj miało być wszystko zrobione. Nawet jedna trzecia nie jest ruszona.
No i następny problem. Gruba rura w holiku powinna być przymocowana cybantem-obręczą do ściany w połowie długości
- Wjy pani co? A mogym wiercić w tej ścianie? Co tam je?- woła mnie pan Franciszek. Idę do holiku, patrzę, co on kombinuje.
- Po drugiej stronie jest łazienka, ale pan może zobaczyć, jak gruba jest ściana mierząc otwór wentylacyjny (akurat jest kratka z holiku do łazienki- przyłożyć miarę i gotowe)-podpowiadam mu i pokazuję wentylację.
- A tam sóm kafelki po drugiyj stronie czy niy?- pan Franciszek jakby mnie nie słyszał.
- A nawet jak ich nie ma, to pan nie może dziury przewiercić- zaczynam się wkurzać. Idziemy do łazienki. Pokazuję mu miejsce, gdzie orientacyjnie będzie się z drugiej strony wwiercał.
- Na górze jest wentylacja, niech pan zmierzy, to pan będzie wiedział jak gruba jest ściana- jeszcze raz próbuję i pokazuję otwór.
- Ja, ja, jo już jóm smierzył. Óna mo 10 cyntymetrów- mówi pan Franciszek kiwając głową
- To w czym problem?- dziwię się- Mówił pan, że potrzebuje wwiercić się na 7, zostaną jeszcze trzy- ratunku!!!!!!!rozumie pana Franciszka wróć!!!!!
- No to jo spróbujym- zadowolony pan Franciszek znika w holiku i po chwili słyszę wiertarę. Na wszelki wypadek idę do łazienki sprawdzić, czy znowu „się zdarza”. Tym razem spoko.
Jest 14. Dyskusja przy stole.
- Zarozki puści pani wode- pan Franciszek zjadł i zbiera się do roboty,
- Nie puszczę wody, bo pan nie może spłuczki jeszcze podpiąć, bo nie wymienił pan rury od ubikacji- mówię spokojnie. Przysłuchuje się temu Jaskół.
- Ale ja, jo już tam móm wszystko zrobione- pan Franciszek jest pewny siebie i swoich racji.
- Panie Franku, odkręcał pan ubikacje i wykuł tę rurę?- pytam niepewnie, bo nie wiem, czy mi coś nie umknęło, a z drugiej strony nie słyszałam odgłosów wykuwania.
- Wjy pani co? Jo postanowił ta staro zostawić, bo óna jest dobro- Pan Franciszek mówi niemal konspiracyjnym głosem.
- Nie, panie Franku, założy pan nową rurę. Od początku do końca ma być nowe tak, jak się umawialiśmy- mówię spokojnie.- Wykuje pan wszystkie stare kolanka i założy nowe i wtedy pan podepnie spłuczkę, a ja puszczę wodę- mówię jak do dziecka.
- Jak wszystko jest nowe, to do końca- dodaje Jaskół- Bo jak znam życie, przy awarii to właśnie te stare strzelają.
Pan Franek poddaje się i idzie na piętro wykuwać rurę. Na dole dzwoni jego telefon. Zanoszę go na górę oddaję i schodzę. Na dole dobiega mnie głos pana Franciszka
-Wjy pani co? Jo paniom ozłocę, pani miała racje, niech tu pani zarozki idzie- krzyczy do mnie z góry. Wracam po schodach zła, bo mnie nogi od tego gonienia już bolą
- Niech no pani sie podziwo- pan Franciszek pokazuje mi coś za sedesem. Patrzę i widzę, że na całej długości rura jest pęknięta.
- Tym bardziej teraz to pan wymieni- mówię i wracam na dół. Nie mam już siły z nim dyskutować. Zastanawiam się, czy kolejny raz nie chciał mnie wykiwać, bo kiedy zrywał opaskę z tapety, chyba zauważył tę dziurę. Może zauważył i natychmiast zapomniał? Strasznie krótką ma pamięć. Nie, on jest straszliwie bezmyślny. Nie słucha, co się do niego mówi, albo słucha i śmiga mu to obok uszu. Ciężki przypadek fachowca. Nie słyszę kucia na górze. Coś jest kombinowane. Czas leci. Idę ważyć majeranek.
Jest 15.30. Ubikacja zamontowana z nowymi rurami. Woda do spłuczki podpięta. Wszystko to zajęło panu Franciszkowi godzinę. Można? Można, ale… gdybym jak ten szpieg z Krainy Deszczowców nie sprawdzała, to Młoda pożegnałaby się z deską klozetową.
Wchodzę do łazienki i widzę, jak pan Franciszek siedzi na ubikacji tyłem do łazienki i dokręca coś za sedesem. Wielki tyłek posadził na desce klozetowej, która pod jego ciężarem przesunęła się w prawo i część jej już zwisała poza brzeg muszli.
- Niech pan szybko wstanie- mówię do pana Franciszka- Deskę pan złamie.
Pan Franciszek robi na siedząco obrót, co powoduje, że deska jeszcze bardziej się przesuwa
-Ale njy, nic ji ni ma- pan Franciszek siedzi dalej na coraz bardziej przesuniętej desce.
- No niech pan wstanie, zanim będzie za późno- mówię mu stanowczo, bo szykuje się następne”zdarza się”. Niechętnie dźwiga tyłek i wstaje. Patrzymy na wygiętą deskę. Kurcze, jak to zobaczy Młoda, to wszystkie te siwe loczki panu Franciszkowi wydrze z łba.
- No i co teraz? -pytam z rezygnacją. Pan Franciszek próbuje „naciągnąć” plastik z powrotem do stanu pierwotnego. Nic to nie daje. Z lewej strony deski widać kawał brązowego sedesu, z przodu deska zwisa przekrzywiona. Pan Franciszek jeszcze raz próbuje na siłę naciągnąć deskę w lewo.
- Niech pan tylko jej nie złamie- ale myślę, że teraz to już po ptokach. Chyba jednak stało się „zdarza się”. Kolejne. Pan Franciszek zaczyna gwałtownie kręcić śrubami z tyłu sedesu i jakoś powoli deska wraca do normy. Panu Franciszkowi wraca rezon.
- A to opiankowani móm zamazać?- wskazuje na zapiankowany syfon pod wanną w górnej łazience.
- No przecież mówił pan, że to zamaże- ja nawet już nie mam siły się wkurzyć.
- Bo to robota murorza, jo ni ma murorzym- pan Franek się buntuje. Nabieram powietrza, odliczam i mówię spokojnie.
- Jak pan brał robotę, to pan aż piał, jak pjyknie mi to zrobi i na temat murorza nie było mowy. To teraz mi to pan pjyknie zrobi i już. A pjyknie, panie Franku, bo jak pan zrobi fuszerę, to Młoda pana udusi- dobijam.
-A ni mo pani kapke piosku?- pan Franek nie komentuje mojego ostatniego zadania, ale tak mnie zaskakuje, że chwilę stoję i próbuję zajarzyć, o co mu chodzi. A, piasek.
-Niech pan idzie do męża, on chyba wie gdzie jest piasek- mówię panu Franciszkowi i wracam do ważenia majeranku. Pan Franciszek zabrał się do „zamazywania” rurek w podłodze.
Późno wieczorem
Co to się działo… co to się działo…
Młoda wróciła koło czwartej. Nie mówiłam jej o tej desce klozetowej, bo nie chciałam już zaogniać sytuacji.
Gdzieś około 17tej, kiedy pan Franciszek podpiął spływ do wanny w górnej łazience i „zamazał' tam rurki, zszedł na dół.
- Panie Franciszku, tu jeszcze pan nie zagipsował- pokazuję pod sufitem dziury przy rurkach.
- Jo tych dziur nie zrobił i nie bydym ich gipsowoł- pan Franciszek postawił jeża.
- Jak to pan nie zrobił, przecież pan montował tę rurę- pokazuję rurę, którą wczoraj zamontował.
- Jo ni ma murorzym i nie bydym tego robił- zaparł się jak koza w marasie pan Franciszek. No, tym razem ja też.
- Jak to pan nie zrobi- wściekłam się- Czy jest to dla pana problem, żeby te dziury zagipsować? Zwłaszcza, że pan jedną wybił?- mówię spokojnym głosem, ale już mi trudno hamować. O wszystko muszę się wykłócać. Umówiliśmy się, co ma zrobić, o murarzu nie było mowy, miał to sam zagipsować, a teraz strzela fochy. Od początku na podłodze w łazience leżały dwa worki z klejem i jeden z gipsem, czyli planował to wszystko „zatynkować”. Jednak wszystko mu się sypie- chciał se tak „wczasowo” spędzać czas-kawusię popijać, pofulać i przy okazji coś zmontować, ale przeliczył się, bo wymagają, bo domagają się zakończenia, bo chcą dokładności. I w dodatku wszystko to słyszy nie od gospodarza, tylko od baby (na temat stosunku cieszyniaków do swoich żon napiszę kiedyś osobno)
Pan Franciszek wchodzi do łazienki, zaczyna ustawiać drabinkę i…
-Pani to wstryntno kobieta je- rzuca w moją stronę z wściekłością.
- ŻE CO?- tego się nie spodziewałam, nie krzyknęłam, pytanie postawiłam w miarę spokojnie. Usłyszała to Młoda i wyszła z kuchni
- Pan jest bezczelny, jak pan może obrażać moją mamę- ryknęła wielkim głosem.
- Bo wy wredne kobiety jesteście!- pan Franciszek powtórzył zdecydowanym głosem- I powjym tymu dekarzowi, żeby tu nie broł roboty- dokończył triumfalnie zdanie i wlazł na drabinę. Młoda też już miała dosyć, nabrała powietrza, ale….
- A óna niech nie wrzeszczy- pan Franciszek wskazał palcem na Młodą- i niech stela idzie, bo jo s nióm mówić njy bydym- odwrócił się do nas tyłem. Młoda już chciała się odgryźć, ale ją wzrokiem przegnałam do kuchni
- Cicho, dam sobie radę- powiedziałam do niej szeptem. Wycofała się do kuchni, ale stała obok drzwi i czekała na to, co będzie dalej.
A ja zła kobieta jestem… jak się wydarłam, to chyba sufit zadrżał
- Jak pan śmie mnie obrażać w moim własnym domu. Ja wstrętna jestem, bo wymagam, bo nie pozwalam fuszerować, bo nie pozwalam się obijać za moje pieniądze????!!!!!- poczucie niesprawiedliwości ogarnęło całe me jestestwo.- Ja jestem wstrętną kobietą?! Dobra, to ja teraz pokażę, jaka jestem wstrętna. Jak pan chciał, to pan będzie miał. Teraz to pan zagipsuje, a potem pójdzie do piwnicy i w końcu sprzątnie ten gruz, który tam od dwóch dni leży, a potem pan zapiankuje w końcu rurę w holiku- darłam się dalej. Do cholery… trzy dni znosiłam jego obijanie się, jego zapominanie, jego lekceważenie mojego zdania i zabieranie mi czasu, i teraz jeszcze wredną kobietą jestem? No dobra- jak tak, to tak. To ja ci teraz pokażę- postanowiłam i do końca nie popuściłam. Pogoniłam chłopa do roboty. Dłuuuuugo trwało, ale jak mnie ktoś tak potraktuje, to ja naprawdę złą kobietą jestem...wtedy. Twardo pilnowałam, żeby posprzątał piwnicę
-Jeszcze pan w piwnicy zostawił pojemniki po piance.
Twardo pilnowałam, żeby nigdzie nie kapało i było wszystko dopięte.
- Jeszcze pan cybanta nie zapiął tu przy muszli- napominałam chłopa.
- Tam musi być zip, bo takich szyrokich cybantów nie było- rzuca pan Franciszek
- Panie Franku, jeszcze godzinę temu mówił pan, że teraz musi pan jeszcze zapiąć cybant tutaj- mówię mu spokojnie, ale jędzowatym tonem- A teraz mi pan mówi, że nie było ich w sklepie?! To kiedy pan cygani?- jestem złośliwa. Sam się prosił. Przegiął i teraz ja już nie popuszczę. Trudno- wredna kobieta jestem i tyle.
- To niech pan przynajmniej ten zip inaczej przypnie, bo to obrzydliwie wygląda- mówię bezlitośnie
- A jak?- pan Franciszek staje obok ubikacji.
- A tym zapięciem do dołu, żeby go nie było widać, bo to jest okropne- mówię i wychodzę.
Pan Franciszek przepina zip. Wschodzę do łazienki i sprawdzam jak to zrobił. Ja ci facecie nie popuszczę- wstrętna kobieta jestem.
On idzie do bocznego holiku zapiankować rurę. Ja do kuchni, ale zaraz potem postanawiam mocniej się zwrednić. Idę do bocznego holiku.
-Jeszcze nikt tak mnie w moim domu nie obraził- mówię do niego paskudnym, podniesionym tonem- Tyle ekip tu pracowało i wszystko było dobrze.
- A jak jo panióm obraził?- pan Franciszek piankując, nie odwracając do mnie głowy, pyta bez emocji. Nie dowierzam sobie i jemu. Nie pamięta, czy idiotkę ze mnie robi. Zgrywa się, czy jest taki cwany i bezczelny?
- Powiedział pan, że jestem wredną kobietą, jak pan mógł?- pytam dobitnie.
-Ja? Jo tak powiedzioł?- odwraca w moim kierunku głowę i z bezczelnym uśmiechem mówi- Jo mogym panióm przeprosić, jak pani tak zoleży- i patrzy na mnie z lekceważeniem.
Już wiem. Nasz misio to maskowany cham. Normalny chamowaty cwaniak. Obibok, kombinator i chamidło w misiowatej skórce.
- Nie potrzebuję pana przeprosin.- mówię mu twardo- To pan dokończy i posprząta tu na podłodze. Milczy. Idę do pokoju, bo mam wrażenie, że za chwilę chwycę go za szmaty i normalnie kopniakami pomogę mu wyjść z tego domu. No nie. Nie stać mnie na to, nie stać, bo ciągle mam w sobie hamulec. Wiecie, jak to jest, coś w człowieku siedzi, co nie pozwala tak do końca wyzwolić z siebie to, co powinno spotkać przeciwnika. Tak naprawdę, to mogłam go też głośno wyzwać od chamów itp. Nie, ani razu nie zwróciłam się do niego obraźliwym epitetem.
Powoli, powoli jest sprzątane. Pan Franciszek wynosi gruz, pakuje rozrzucone po łazienkach i piwnicy narzędzia. Do worów wrzuca kupione, ale niewykorzystane części. Jeszcze mówię mu, żeby zabrał też stare rury i kształtki. Nie marudzi, zbiera je do samochodu. Myję upaćkaną drabinę i mruczę nieprzychylnie pod adresem niechluja. Co jakiś czas sprawdzam, czy nie leci woda z syfonów i uszczelek ubikacji. Nie złośliwie- teraz jest czas na naprawę usterek. Jak on pójdzie, to mogiła. Przychodzi czas rozliczenia i zapłaty. Proszę Jaskóła, żeby przy tym był. Siadamy przy stole w kuchni, Młoda robi herbatę. Pan Franciszek podaje mi faktury i żąda, żebym pisała. Przynosi części niewykorzystane i mam to spisać na kartce. Pomaga mu Jaskół. Spisuję. Co spisałam, on wrzuca do wora. Odda w sklepie. Mechanizm polega na tym, że on kupił więcej. Teraz spisujemy to, co zostało i sumę odejmiemy od całości- wyjdzie nam co wykorzystał. Nawet idzie nam to sprawnie. Na końcu pan Franciszek bierze do ręki biały, wykuty dzisiaj z podłogi mały syfon i patrzy na niego w zamyśleniu. Chce go wrzucić do wora z częściami do oddania.
- No przecież on jest używany.- mówię do niego z wyrzutem- Przecież to widać, jest opalcowany.
- I tak pójdzie zarozki do cymyntu- pan Franciszek wrzuca syfon do worka. Zatkało mnie. Oszust w dodatku. Mam cichą nadzieję, że mu go nie przyjmą z powrotem, a ja nie mam zamiaru za niego płacić. Wszystkie części już w worze i teraz jeszcze należy podać ceny. Trzy pozycje i nagle coś się zacina. Pan Franciszek podaje mi nazwę części- szukam i nie mam jej na liście. Wychodzi na to, że to część wykorzystana.
- Panie Franciszku, pan mi podaje część wykorzystaną. Tak nie można, bo to nam da inną kwotę.
On milczy i kombinuje, po czym podaje jeszcze raz tę sama nazwę.
-Panie Franciszku, nie mam tu takiej części- próbuję jeszcze raz. Z pomocą przychodzi nam Jaskół
- Może to inna nazwa- podsuwa myśl panu Franciszkowi.
A ja paskudnie kwituję.
- Jak pan jest hydraulikiem, to chyba zna pan zamienne nazwy, no nie?- nie mieści mi się w głowie, że on nie zna nazw części, których używa.
On nagle wścieka się, podsuwa mi papiery
- Jak pani tako móndro, to niech pani jedzie i to rozliczy- żąda wściekły, że mu coś nie wychodzi.
- Co pan sobie wyobraża, jak pan podjął się roboty, to pan ją dokończy- teraz ja wściekła podsunęłam mu faktury. Chwilę milczy i nagle rzuca pomysł:
- Trza jeszcze roz wyciepać te czyńści z wora tukej i spisać.
I tu mi cierpliwości zabrakło
- Co!? Wywalić i jeszcze raz spisywać!!!!???- do diabła, czy on sobie wyobraża, że my tak do północy będziemy tkwić przy spisywaniu jakichś części?- Nie ma mowy, nic z tego.
Pan Franciszek siedzi cicho i coś przemyśliwa. Nie ma odwagi odpyskować przy Jaskóle.
- A ile pan sobie żąda za robociznę?- nie mam zamiaru tego ciągnąć. To jego problem-rozliczenie ze sklepem i ze mną z części. Niech sobie w domu pogłówkuje.
On podaje kwotę, ja zdziwiona kwotę neguję. No nie, liczy sobie za cztery dni, a robota była do wykonania w dwa, góra trzy. Nie mam zamiaru płacić za obijanie się. W dodatku dałam mu zaliczkę, przekonana, że to na części, a on teraz mówi, że to było za robotę. Chyba oszalał, zaliczka za robotę? Niewykonaną?
- Za wiela!?- pan Franciszek jest zdziwiony- Niech pani policzy, wiela jo na bynzyne doł, tyle dni tu jeździć.
- Jakby się pan sprężył, to by pan tyle nie jeździł- zła kobieta ze mnie wychodziła na całej linii. Wstaję i idę po pieniądze. Mam już dosyć. Zapłacę i niech spada. Po drodze zwijam do pokoju Jaskóła. Ustalamy, że płacimy i koniec. Przynoszę pieniądze, kładę je na stole. Pan Franciszek honorowo odlicza od całości kwotę zaliczki, już ma brać pieniądze, kiedy Młoda dała popis. Wściekła na fachowca, mówi- A może pokwitowanko? Na to pan Franciszek strzela mega foch, podnosi się i rzuca pieniądze na stół. Nie chce- on nie musi brać tych pieniędzy.
- Panie Franciszku, niech pan nie robi fochów i bierze te pieniądze- staram się ratować sytuację, chociaż nadal jestem wściekła. Cyrk i tyle. Nie, on nie weźmie. Wychodzi do samochodu. Daję Jaskółowi pieniądze i proszę, żeby przekonał faceta do ich wzięcia. Mam naprawdę serdecznie dosyć.
Misio zachowuje się jak smarkacz. Obrażony, odulony, nie przegadasz. No i nadal czuję się jak zła kobieta. Moli mnie to.
Jaskóła nie było pół godziny. Pół godziny przekonywał misia do wzięcia pieniędzy i wysłuchiwał, jak to misio został potraktowany. Jaskół łagodził, pocieszał. Jeszcze nikt miodzika tak nie potraktował. Sumienie złej kobiety stawało się ciężkie od bólu- zła i tyle.
Godzinę później.
Siedzimy w trójkę i jeszcze „przeżywamy” całą sytuację. Ja bardziej, bo mnie gryzie. Znowu mnie gryzie, że tak wybuchłam. Znowu zasłużyłam na stos. Poprzednim razem było tak z „miszczem chodnikowym”. Przeżyłam przez te cztery dni swoiste Deja vu.
Nagle poczułam imperatyw kategoryczny. Musiałam sprawdzić, czy za ubikacją zrobił misio jak należy. No MUSIAŁAM. Lecę do łazienki. Zaglądam….- Kurde, kurde, kurde!!!!!!!!!!- drę się na całe gardło nieparlamentarnie. Przylatują Młoda z Jaskółem. Każę im popatrzeć za ubikację. Widnieje tam niezalepiona szpara na parę centymetrów. Tak, ta sama, o zalepienie której prosiłam przez trzy dni z częstotliwością co godzinę. Partacz misio? Partacz.
A ja i tak złą kobietą jestem.
Wtorek 15 grudnia-wieczorem
Podsumowanie
Misio:
- wymienił dwa syfony umywalkowe,
- podłączył dwa syfony odpływowe do pralek,
- wymienił rury i kolanka przy dwóch muszlach,
- wymienił rurę odpływową do piwnicy z górnej ubikacji,
- zamontował dwa syfony podłogowe i podpiął je do pionu (jeden-kucie 30 centymetrów, drugi kucie 40 centymetrów) i podłączenie do głównej rury w piwnicy,
- wykuł kanał pod metrową rurkę odpływową od pralki, zamontował ją, zamazał na długości, ale przy wyjściu ze ściany już nie,
-zamontował zawór zwrotny w piwnicy.
Robił to trzy i pół dnia- razem 26 godzin. Ja obliczyłam, że podwajając czas montażu każdego elementu zajęłoby mu to góra 18 godzin.
Straty i niedoróbki
- sławetna dziura za ubikacją na dole do zaklejenia,
- wokół rury odpływowej od tej samej ubikacji, gdzie ta dziura najpierw wymazał silikonem, potem na ten silikon położył klej i w rezultacie jest brudny kołnierz na szerokość pół centymetra, który muszę chyba nożem wyciąć. Na tej samej rurze przy spojeniu z inną jest tak grubo silikonu, że kiedy rurę myję, to ciągną się takie długie silikonowe „ciąguty. FUJ!
- spod syfonu umywalki w dolnej łazience kapie woda,
- Oba syfony pralkowe przepuszczają wodę, kiedy pralki wypompowują,
- mimo usilnego „naciągania” sedesu w górnej łazience, kiedy się na nim usiądzie-zwichrowany „jedzie” na bok,
- w syfonie podłogowym w dolnej łazience kratka jest sklejona z obudową i chyba będę ją musiała nożem wycinać, żeby dostać się do pojemnika;
- byle jak zasmarowana dziura w ścianie w kuchni,
- wystająca ze ściany rurka odpływowa z syfonu pralki.
Tak to teraz piszę i sama jestem zdziwiona liczbą usterek.
W piątek przyjechał pan Franciszek. Z relacji Jaskóła, który przyszedł wkurzony na maksa wynikało, że Pan Franciszek zażądał za materiał 400 zeta. Jaskół poprosił o rachunek. Na to usłyszał, że żadnego rachunku nie ma. No to Jaskół stwierdził, że rachunek chce mieć, bo to są części i jak ktoś nas zechce sprawdzić, czy nie kradzione, to on musi mieć podkładkę. Na to pan Franciszek powiedział, że jak Jaskół tak koniecznie chce ten rachunek, to on go przywiezie razem z tymi zużytymi częściami, które ja mu wcisnęłam. Jaskół obojętnie do tego podszedł, ale dobił Pana Franciszka stwierdzeniem, że on mi się nie dziwi, bo fuszer z niego jest i tyle. Na co tamten się obruszył. Na co Jaskół spokojnie go poinformował, że sam widział dziurę za sedesem i sam tam palec włożył (co było zgodne z prawdą). Podobno pan Franciszek postał jeszcze chwilę w sklepie, coś tam chciał zagadać, ale Jaskół dał mu do zrozumienia, że nie ma czasu na gadaninę. Nasz słodki misio wyszedł i pojechał. Umówili się jeszcze, że we wtorek, czyli dzisiaj, pan Franciszek przywiezie rachunek. Oczywiście Ptysia ani widu, ani słychu. Jaskół żałował, że dał mu te pieniądze, ale ja, chcąc wiedzieć orientacyjnie, ile taki materiał może kosztować, posprawdzałam sobie ceny części na Necie i jeżeli przepłaciliśmy to około 50 zeta. Natomiast za robociznę zdecydowanie, bezczelnie wziął za dużo. On sobie liczy za dniówkę 100 zeta. Wziął za całe cztery dni+ zaliczkę. Zapłaciliśmy zatem podwójnie.
 Wiem, że wiele osób, czytając to, może uznać, że się czepiałam, woziłam i znęcałam na misiem. Ja umawiam się na robotę, uzgadniam, mam kwotę na to przeznaczoną (moje ciężko zarobione pieniądze), a potem przychodzi ten ktoś i co i rusz łamie umowę, obija się, partaczy, brudzi, po prostu szkodzi. Zabiera mój czas ciągle czegoś żądając ode mnie, wykorzystuje moje narzędzia. Przez cztery dni misio wzywał mnie, mniej więcej, co pół godziny na „konsultację”- kto tu kogo nękał? Kto tu się kim wysługiwał, korzystając z mojego mózgu i nie wysilając swojego? Na koniec mnie obraża i robi fochy. Potem grozi, że mi zrobi złą opinię, że wszystkim powie, jaka to ja wstrętna jestem. A ja mam być słodka i przytakiwać- tak? NEVER!!!!
NIE… bo ja złą kobietą jestem i na takie zagrywy nie pozwalam.
Finito:)