sobota, 17 grudnia 2022

I szło się przez kopny śnieg

Wczoraj przed tarasem spacerował bażant, nie zdążyłam zrobić mu zdjęcia- wszedł między tuje.

Ale znalazłam, w Internecie, zdjęcie zimowych bażantów- ładne są, niech sobie tu zdjęcie wisi.

Bażanty. Pamiętam zimę w leśniczówce. Spadło wtedy tyle śniegu, że było tylko czubki sztachet w płocie widać. Śniegowi, w zakrywaniu wszystkiego, pomogła dujawica- porobiły się ogromne zaspy. A potem powierzchnia śniegu zamarzła i utworzyła się skorupa, po której chodziłam, jak po asfalcie. Lodowa skorupa była twarda, jak się jednak załamała pod nogami i zapadało się w śnieg, potrafiła zniszczyć buty- takie ostre były jej brzegi.

Wracając do bażantów.  Była niedziela, siedzieliśmy wszyscy w domu, bo nawet do stawu, na łyżwy, trudno było dostać się przez kopny śnieg, zalegający na łące. Teren płaski, nie było górki do zjeżdżania na sankach, odpadała i taka wyprawa.

 Nagle ojciec zaczął nas zwoływać i pokazywać coś za oknem. Wierzcie mi, takiego widoku ani przedtem, ani potem już nie zobaczyłam. W ogrodzie, między drzewami i krzewami, chodziły dziesiątki bażantów- kury, koguty… Nie wiem, może z trzydzieści, albo więcej. Wychodziło na to, że z całej okolicy zeszły się do naszego ogrodu. Przechodziły po śniegu zakrywającym płot- nie miały żadnej przeszkody. Zobaczyłam ptasi „kolorowy dywan”. Pewnie przyszły do paśnika, który stał, w lesie, zaraz za płotem i potem rozeszły się po całym wolnym terenie. Wtedy bażantów, kuropatw było mnóstwo. Były nawet przepiórki, których teraz w ogóle nie widuję. Kuropatw zresztą też. Nachalne, nie ekologiczne rolnictwo, zniszczyło całe ekosystemy.

Zdjęcie kuropatw z Internetu

Bażanty spacerowały po ogrodzie ze dwie godziny, potem powoli zaczęły znikać.

W naszym ogrodzie nocują trzy- dwie kury i jeden kogut. Czasem dołączy do nich jeszcze jeden kogut.

Zdjęcie z ogrodu

Za płotem


I jeszcze o zimie mojego dzieciństwa. Może dlatego, że byłam dzieckiem, wszystkie utrudnienia, uciążliwości wydawały mi się naturalne. Tak musiało być i tak było. No owszem, marudziło się, ale w granicach przyzwoitości. Po prostu nie było innego wyjścia, tylko się dostosować.

 Droga do szkoły zimą była taką uciążliwością. Najpierw musiałam przejść około kilometr przez łąkę i las, potem 2 kilometry przez wieś. Latem na rowerach, albo piechotą- droga w miarę szybko zleciała, ale zimą czasem była prawdziwą gehenną. Zwłaszcza w zamiecie, kiedy wiatr ze śniegiem przelatywał przez pola i niemal zwalał z nóg, a śnieg zasypywał oczy, trudno było oddychać.

Latem ścieżka przez łąkę, chociaż pomiędzy wysoką trawą (do sianokosów) i mokrą od rosy, była łatwa do zaliczenia.

Zimą łąka była zasypana i dopóki nie odśnieżono ścieżki przez nią, mieliśmy dwie drogi do wyboru, by dotrzeć do głównej drogi- pierwszy to droga szutrowa (200 metrów), którą rano odśnieżano, albo nie, bo leśniczówka wtedy na końcu świata była- odśnieżano ważniejsze drogi- dochodziłam nią do głównej drogi i potem (myśmy to nazywali naokoło) dodawałam do tych trzech kilometrów jeszcze pół. Drugi wybór- dukt leśny, również nie odśnieżony, ale śniegu było na nim mniej- tu dodawałam 200 metrów. Ścieżka przez łąkę oraz dukt łączyły się i potem jeszcze był kawał przez las taką drogą rozjeżdżoną przez traktory- zimą też późno odśnieżaną. Najczęściej leciałam przez łąkę, po kolana w kopnym śniegu  i już w lesie miałam buty mokre, a cała byłam spocona. Nic to, na to się wtedy nie zważało, szło się do szkoły. Dochodziłam do głównej drogi- wąskiej, mającej po bokach wysokie pryzmy śniegu i uskakując w ten śnieg przed samochodami, parłam do przodu. Słowo parłam jest bardzo adekwatne, bo trzeba było mieć przebicie i siłę czołgu, by się przez to przedzierać.

Ale nie byłam przecież sama w tych mękach. Większość dzieci wiejskich w takich warunkach chodziła wtedy do szkoły. No może nie musiały przedzierać się przez las. Przychodziliśmy do szkoły przemoczeni, spoceni, ale roześmiani z malinowymi rumieńcami i ciompami pod nosem. Potem na kaloryferach suszyły się czapki, rękawiczki, a pod nimi buty. Przez dwie pierwsze lekcje opowiadaliśmy sobie, jak to nas zasypało i co musieliśmy zrobić, by do szkoły dotrzeć. Wrażeń do podzielenia się było mnóstwo.  Śmiechu było dużo, radości. Nikt się nie przejmował tym, że z powrotem czeka nas taka sama „udręka”. 

Oczywiście przed lekcjami i po lekcjach, odbywały się wojny na śnieżki tudzież "mycie śniegiem buziaków". I już przy szkole znów mieliśmy mokre ciuchy, a czekała nas droga powrotna do domu. Nieraz miałam przemarznięte czerwone ręce i zdrętwiałe z zimna palce u stóp. Rękawiczki można było postawić na stole- lód je trzymał w pionie. Nie przeszkadzało to mi/nam (z bratem) po obiedzie, kiedy trochę odtajaliśmy, lecieć na łyżwy, albo do zimowego lasu

I tak przez całą zimę zaliczałam po 6 kilometrów dziennie, obojętnie czy sypało, czy były zamiecie, czy roztopy, czy ostry mróz. I tylko, kiedy naprawdę nie dało się przedostać do wsi, zostawaliśmy w domu.

A jak już jestem przy zimie i odśnieżaniu, to napiszę, jakie pługi wtedy odśnieżały drogi. Główną drogą latały spychacze Ziły (kto pamięta Ziły?), zgarniające śnieg na pobocza (nie było we wsi wtedy chodników). Z tyłu miały na pace żwir, który sypany przez wirnik, rozsypywał się szeroko. Trzeba było uważać, by nie zostać przysypanym przez zgarniany śnieg oraz nie oberwać żwirem po twarzy. Odśnieżarki było słychać z daleka i najczęściej przechodziło się na drugą stronę ulicy. Gorzej, jak jechały samochody i nie było takiej możliwości. Zawsze to była loteria.

 Tu taki ZIŁ bez pługa z przodu. Zdjęcia z internetu

Tu w roli odśnieżarek samochody marki STAR. Zdjęcie z Internetu.
Drogi boczne odśnieżały traktory (z PGRu) z przyczepami. Na przyczepie był żwir oraz  stali na niej dwaj ludkowi i łopatami ten żwir rozsypywali z góry na drogę. Trzeba było zamawiać taki traktor, jeżeli droga prowadziła tylko do jednego domu, pozostałe drogi, w miarę możliwości, odśnieżano bez zamawiania. No, a leśniczówka była domem na końcu uliczki, w dodatku poza wsią, i mimo, iż to był budynek państwowy, znajdowała się w "piątej kolejności odśnieżania zimowego", jak to się dzisiaj fachowo nazywa.


Ale te najbardziej „boczne drogi” odśnieżał pług, ciągnięty przez konie. Pług tworzyły zbite w trójkąt dechy z poprzecznymi dechami na górze oraz siedziskiem dla woźnicy. Trójkąt był odwrócony najbardziej ostrym wierzchołkiem do przodu. Do tego zaprzęgano konia i takie ustrojstwo „rozsuwało” śnieg. 

Zdjęcie z Internetu 

Czasem na deskach były położone wory, napełnione piaskiem, by pług obciążyć, bo często sunął po śniegu tylko górą, czasem my dzieciaki, właziliśmy na te deski, by pług obciążyć. I właśnie takim pługiem odśnieżano drogę do leśniczówki. 

 Pług konny odśnieżał łąkę, drogę przez las oraz dukt, dzięki uprzejmości znajomego taty.

Dopiero na drugi lub trzeci dzień, przyjeżdżał traktor i czyścił drogę, ze śniegu, porządniej. To były lata 60., a w 70. zaczęło się marznięcie na przystankach.

I jeszcze trochę dzisiejszej zimy.


 Zaśnieżona Bezka, która kocha śnieg.




 

 

14 komentarzy:

  1. Wspomnienie o drodze do szkoły przed wojną opisałem w książce, na podstawie wspomnień Babci. W zasadzie się pokrywa, choć miała 6 km. I bano się wtedy zdziczałych psów, jak zima była sroga wałęsały się sforami.
    Teściu, gdy jeszcze pracował, znalazł bażanta zaplątanego w ogrodzenie. Uwolnił go i wypuścił. Potem się śmiał, że źle zrobił, bo nad ranem zawsze budził go krzyk bażanta. Powiadał, że mógłby już przestać mu dziękować o 5 nad ranem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak naprawdę to nie było zbyt wesoło. Zimy były paskudne i trwały od listopada do marca. W domu warunki, przynajmniej po przeprowadzce, nie były luksusowe- piece, zimna woda, nieszczelne okna i drzwi.

      Usuń
    2. Lubię pokrzykiwania bażantów, ale fakt, o 5 rano, to raczej nie. muszę jednak dorwać tego naszego i zrobić mu nowe fotki.

      Usuń
  2. Pmietam Ziły i nawet taki konny pług na zimowisku widziałam.
    Tam, gdzie mieszkamy, dzieci dojeżdżają do szkoły busem, ale dopiero od głównej szosy, trzeba do niej dojść 2 kilometry przez las, teraz w zimie o 7 rano jest ciemno. A w małej, wiejskiej szkole nadal jest ogrzewanie piecami, zanim się nagrzeje dobrze sala lekcyjna to pół lekcji mija.
    My mamy szuflę przykrecona do przedniego zderzaka.
    Ja miejskie dziecko, do podstawowki szłam 5 minut. Ale wracało się zawsze godzinę, wiadomo😀

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie w naszych górach też dzieciom ciężej, chociaż teraz większość dzieci jest podwożona do szkoły samochodami. Jest im lżej i bezpieczniej, ale sprawność fizyczna im siada.
      Moja podstawówka była wybudowana na początku lat sześćdziesiątych i miała już kaloryfery. Są jednak w Polsce szkoły, gdzie jeszcze ogrzewa się klasy piecami.
      Wtedy wychodziłam o 7 rano i byłam przed 8 w szkole. Były dzieci, które szły przez odkryte pola, jak była zadyma, to nie zazdroszczę.

      Usuń
  3. kiedyś pracując w ośrodku musiałem przyjechać solo dzień przed dyżurem, bo miałem jakąś zaległą papierologię do wykonania... jadąc autobusem mogłem wysiąść wcześniej i dojść jakąś cywilizowaną drogą, albo przystanek później, gdzie droga potem była krótsza, ale raczej nie uczęszczana... zachciało mi się skrótu, wybrałem to drugie i wtedy się dowiedziałem realnie co to jest "śnieg po pas", który wcześniej znałem tylko teoretycznie... do tego jeszcze w połowie drogi zapadł zmrok, ciemno i głucho, tylko jakieś pojedyncze światełka w oddali, więc się zrobiło naprawdę wesoło...
    p.jzns :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. p.s. teraz do mnie dojechać jak śnieg popada też nie jest łatwo... jest pod górę z głównej szosy, droga piątej, czy dziesiątej kategorii, kolejności odśnieżania, więc większość aut nie podjedzie, bo ślisko... wczoraj wracaliśmy z miasta wanem ze śmiercią w oczach... jakoś się udało, ale podjazd na samą naszą posesję musieliśmy już przyszykować... szufle w garść i taczka piachu na koniec, dopiero wtedy wóz wjechał...
      ale najzabawniejsze były koty, gdy je wypuściłem na podwórze... skokami naprzód, a Kudłaty to brnął jak pług śnieżny, w końcu mu się odechciało i wrócił do domu...

      Usuń
    2. Ogólnie rzecz biorąc, są takie miejsca, gdzie trudno dojechać, nawet gdy nie ma śniegu. A terenach pagórkowatych i górzystych nawet mokra droga może być dużym utrudnieniem. Na wsiach ludzie nie oglądają się na służby i sami sobie czyszczą dojazdy, przynajmniej tam, gdzie potrafią to w miarę szybko zrobić.
      Nasi letnicy zawsze się zachwycali mieszkaniem w leśniczówce- ach, jak cicho, ach jak zielono, ach jak spokojnie... no...

      Usuń
  4. Wszystko się zgadza, nawet takie konne pługi pamiętam z wyjazdów do rodziny na wsi.
    Gdy byłam w liceum, pojechałyśmy z koleżankami na pogrzeb ojca koleżanki z Pakości i utknęłyśmy na 3 dni w małej mieścinie, bo w ciągu dnia spadło tyle śniegu, że nie można było się stamtąd wydostać. Nas to bawiło, bo przerwa w lekcjach była i pół miasteczka nas dożywiało, by gospodarzom ulżyć...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako przygoda, to fajnie, ale wyobraź sobie, kiedy tak zasypie drogi i zabraknie chleba w domu, z którego do piekarni jest 1,5 kilometra w warunkach, jakie opisałam i tylko jeden gajowy obok mieszka? Wszystkie zakupy przynosiliśmy w rękach albo na rowerze. A rower w śniegu kopnym?
      Ale, jak przypomnę sobie te widoki zaśnieżonego lasu, te kopy śniegu na świerkach, tę ciszę w środku, tę biel, to zaraz mnie wszystko popuszcza i zapominam o tych paskudnych chwilach.

      Usuń
    2. Moja tesciowa ma do tej pory taka obsesje, że nas zasypie i chleba nie będzie, do naszej wsi raz w tygodniu przyjezdza mobilny sklep, ale po kopnym śniegu nie ma szans, my jeździmy na zakupy pół godziny do miasta. Dlatego zawsze jest worek mąki w spiżarni, zapas drożdży, mrożone miesiwo i warzywa, mleko i sery u sąsiadów z naprzeciwka.
      Jak mój małżonek sobie złamał nogę parę lat temu, a śnieg był do pasa, to sasiedzi niesli go na rękach do szosy, gdzie czekal szwagier z autem. Ot, takie rozrywki😀

      Usuń
    3. No i tak to wyglądało, a przecież to teren tylko lekko pagórkowaty. W górach??? Nie wyobrażam sobie, chociaż po studiach bardzo chciałam prowadzić schronisko w Beskidach. Potem. kiedy byłam już mężatka, ojciec zaproponował nam działkę w Brennej. Wylazłam na stok, popatrzyłam w dół, popatrzyłam na przeciwległy stok, na zegarek- o drugiej już nie było tam słońca, przypomniałam sobie, że jechaliśmy z głównej drogi samochodem 20 minut i ze przystanek od działki jest około pół kilometra (pracowaliśmy w miastach odległych), szkoła kilometr, i powiedziałam NEVER. Zaparłam się jak koza w marasie. Obraza ojca, obraza męża, bo tak pięknie w tych górach. Nie- siaty w rękach, brak słońca po południu, daleko głucho- NEVER. Dziś sobie dziękuję:):):):)
      A z czasów leśniczówki i późniejszych, mam nawyk trzymać zawsze jedno opakowanie wszystkiego "do przodu".
      W leśniczówce mąkę mieliśmy swoją, smalec swój, przetwory , kiszonki były, warzywa w piwnicy. Ale mama nie piekła chleba. Tata woził chleb z piekarni w sąsiedniej wiosce ( duże okrągłe bochny), albo kupowaliśmy chleb, w drodze ze szkoły, w miejscowej piekarni( super).
      Twoje opowieści to jak scenariusz filmowy- "zobaczyłam' jak niosą Twojego męża, przez śniegi, do głównej drogi.

      Usuń
    4. Ja tam teraz mogę zyc, bo nie mam dzieci, nie pracuje na etacie, mam ze sobą pół przychodni- kroplówki, zestaw przeciwwstrzasowy aparat ambu, dobry samochód terenowy z plugiem i internet. Ale w innym przypadku nie wyobrażam sobie. Te siaty właśnie, nawet w lecie pół godziny przez las, dwa autobusy dziennie do miasta....No way!

      Usuń
    5. No właśnie, teraz to też mogę, ale przedtem też mogła. nie znało się lepszego, żyło się tak, jak było. Dlatego nie straszne mi jakieś awarie typu brak prądu, czy wody. Nauczyłam się mieć wyjście awaryjne:)

      Usuń