"Doczekałam
się. Wreszcie minister Zalewska raczyła wystąpić publicznie i
przekazać informacje na temat reformy edukacji. Wprawdzie wciąż
jeszcze nie wyszłam z mgły smoleńskiej, jaką mi wczoraj
zafundował Macierewicz, jednak dałam radę. Nieźle podskoczyło
moje ego, bo pisowski język okazał się płynny i zrozumiały,
dzięki czemu wiem, co i jak z tą reformą. Będzie wspaniale,
będzie sielsko i anielsko, a szkoły polskie wreszcie wypełnią się
dobrymi nauczycielami, dobrymi uczniami, dobrymi programami. Alleluja
i do przodu… ku chwale Ojczyzny.
Pani
minister nie wspomniała nawet jednym słowem, że cała reforma
opiera się na powrocie do systemu sprzed 1999 roku, czyli 8-klasowa
szkoła podstawowa, 4-letnie liceum, 5-letnie technikum i
dwustopniowa szkoła zawodowa. Tak więc mamy odgrzewany kotlet, a
nie żadną nowość. Czy można więc traktować to jako swój,
pisowski, sukces?
Bardzo
podobało mi się odwołanie do szerokich konsultacji z rodzicami,
nauczycielami, samorządami czy związkami zawodowymi. Mając tyle
lat, ile mam, może już demencja się u mnie odzywa, ale pamiętam,
że z tym konsultowaniem nie było tak różowo, jak to przedstawia
Zalewska. Coś tam się działo, były jakieś spędy nauczycieli.
Czasami tylko pani minister nie dojechała, czasami powiedziała, co
chciała i szybko się ewakuowała. A co z głosem pół miliona
osób, które podpisały się pod apelem o pozostawienie gimnazjów?
Tego wołania nie uznaje się za społeczną konsultację, albo
inaczej, tak właśnie te konsultacje wyglądały. Niby MEN
rozmawiał, niby słuchał, ale i tak zrobił, co chciał. Tak samo
trudno mi uwierzyć w euforię samorządów, które poniosą koszty
tej zmiany. Jeżeli uświadomimy sobie, w czyich rękach są
samorządy, to jasne się staje, kto będzie obarczony winą za
każdą, najmniejszą nawet wpadkę organizacyjną czy edukacyjną.
Oczywiście – PO.
Reforma
obejmuje tegorocznych pierwszoklasistów i w przyszłym roku szkolnym
czwartoklasistów oraz uczniów klas siódmych. Zupełnie nie
potrafię zrozumieć, jak można wprowadzać zmiany, kiedy wciąż
brak bazy. To jak oddać pacjenta w ręce osoby, która jest na
pierwszym roku studiów medycznych, a ma przeprowadzić operację.
Taką bazą jest podstawa programowa, która pokazuje nauczycielowi
kierunek edukacji, poziom umiejętności i zakres wiedzy, niezbędną
dla rozwoju ucznia na danym etapie. Opracowanie podstawy wymaga
wielkiej wiedzy, doświadczenia zawodowego i przede wszystkim czasu.
Kiedy usłyszałam słowa ministerki, że nauczyciele teraz mają
pełną dowolność edukacyjną, mogą sobie być sami sterem,
żeglarzem, okrętem, bo dopiero potem dostaną fragmenty podstawy
programowej, to wcisnęło mnie w fotel. Tak powiedzieć może tylko
ktoś, kto nie ma pojęcia, czym jest podstawa. Kto nie rozumie, że
podstawa programowa obejmuje cały cykl edukacyjny. Kobieto, z
choinki się urwałaś? Fragment tu, fragment tam, a potem to się
jakoś połączy w jeden cykl nauczania i będzie dobrze? Oj nie, nie
będzie. A co z podręcznikami? Już teraz powinien funkcjonować
podręcznik dla klasy pierwszej, a do czerwca powinny pojawić się
podręczniki dla klasy czwartej i siódmej. Tylko jak zacząć prace
nad nim, jeśli nie ma podstawy programowej? Praca nad podręcznikiem
to olbrzymi wysiłek zespołu ludzi, to też czas dla recenzentów,
czas na konsultacje, poprawki, uzupełnienia. To się nie da tak, hop
siup i jest. Nierealne.
Kolejnym,
„miłym” dla mojego ucha stwierdzeniem, była pewność pani
minister, że nikt nie straci pracy w szkole, że ilość klas będzie
taka jak powinna, więc nie trzeba obawiać się nauki na dwie
zmiany, że 14-latek nie będzie stanowił zagrożenia dla 7-latka.
Piękna wizja, której jednak nawet moja wybujała wyobraźnia nie
ogarnia. Spójrzmy realnie. Mamy niż demograficzny, mamy nauczycieli
w szkołach podstawowych i liceach, którzy pracują w niepełnym
wymiarze godzin bądź łączą pracę w dwóch szkołach, by wyrobić
etat. Dodajmy do tego koszty utrzymania szkół, co obciąża głównie
samorządy, te, niezbyt obecnie lubiane przez władzę. No i wychodzi
nam na to, że po pierwsze klasy będą bardzo liczne, bo to mniej
kosztuje. Po drugie – szkoły będą pracowały pełną parą od
świtu do wieczora, bo to też taniej niż inwestycja w budynki,
które nie będą czasowo wypełnione uczniami. Przepełnione szkoły,
przepełnione klasy to zdecydowanie niższy poziom nauczania, brak
szans na indywidualizację edukacji, a co za tym idzie, planowana
jakość nie ma szans. Po trzecie, szybciej mi kaktus wyrośnie niż
uwierzę, że wielu nauczycieli nie poleci na zieloną trawkę.
Teoria swoje, ale życie to życie.
Sporo
czasu poświęciła pani minister zmianom w nauczaniu, dotyczącym
głównie korelacji historii WOS-u i j. polskiego, ale jak ona to
widzi, nie wiadomo. Tak jak nie wiadomo, jakie będą treści w
nauczaniu historii, szczególnie tej najnowszej. Na czym będzie
polegało wychowanie patriotyczne? Jaką rolę będzie odgrywał
Centralny Rejestr Dyscyplinarny dla nauczycieli? W jakim zakresie
będzie zmienione prawo oświatowe i zasady finansowania szkół?
Potok słów, konkretów mało, a ja obawiam się jednego. To już
nie będzie szkoła wolna od polityki, szkoła kształcąca wolne
umysły, mająca apolitycznych nauczycieli. To będzie szkoła PiS-u,
przygotowująca wyborców tej jedynej, słusznej partii. Obym się
myliła.
Tamara Olszewska"
I Jeszcze
"
„Wracamy
do modelu szkoły rodem z PRL-u, tak znienawidzonego przez PiS. To,
co budowaliśmy w szkole przez ostatnie niemal 20 lat, PiS
rozmontowuje dziś jednym pstryknięciem. Centralizuje edukację –
na negatywnych emocjach i pod narodową nutę.
Ministra
edukacji Anna Zalewska przypieczętowała w piątek likwidację
gimnazjów, powrót 4-letnich liceów i 5-letnich techników oraz
wcześniej już przeprowadzone wycofanie 6-latków ze szkół.
Podczas prezentacji założeń nowej ustawy Prawo Oświatowe
powtarzała wielokrotnie sformułowanie: „po raz pierwszy w
historii”.
Po raz
pierwszy rządzący słuchają głosu rodziców, po raz pierwszy
zadbają o nauczycieli, po raz pierwszy zatroszczą się o dzieci, po
raz pierwszy uporządkują prawo oświatowe – słowem: wreszcie
ktoś się zabrał za porządki w szkole.
To
oczywiście nieprawda. Cokolwiek PiS robi w edukacji, nie jest to
żadna "pierwszyzna".
Reforma według politycznego rachunku
Popularny
na świecie edukator i autor bestselerów o szkole Ken Robinson
napisał: Jednym z
najpoważniejszych moich zmartwień jest, że choć systemy na całym
świecie są poddawane reformom, to w wielu z nich reformy są
przeprowadzane z motywów politycznych i komercyjnych
(Ken Robinson, "Kreatywne szkoły", wyd. Element, 2015 r.).
Nie inaczej jest z reformą PiS.
Wracamy
bowiem do modelu szkoły rodem z PRL-u, tak znienawidzonego przez tę
partię. Niewiarygodne zresztą, że PiS sam się w te buty chętnie
pakuje. Przyczyna jakże banalna: każda zmiana w edukacji
wprowadzana przez rząd Beaty Szydło jest prostą i szybką
odpowiedzią na postulaty rozgoryczonego elektoratu. Rodzice od lat
narzekają na gimnazja? Zlikwidujmy. Nauczycielom (sic!) nie
wystarcza 3-letnie liceum? Wydłużmy. Egzaminy bolą? Wycofajmy.
Takie populistyczne "mówisz – masz" ma zapewnić PiS-owi
polityczny spokój i następną kadencję. Nikt nie może narzekać,
że ten rząd nie słucha ludzi.
– Reforma
z 1999 r. (czyli wprowadzenie gimnazjów) nie sprawdziła się, czas
podjąć decyzję – mówi twardo Anna Zalewska.
Uzasadnienia,
jakich na potrzeby konferencji i wypowiedzi medialnych szuka ministra
Zalewska, to tylko przyszywanie liczb do tez. Nie wytrzymują one
jednak testu na logiczną argumentację. W jaki sposób np. MEN
wydedukowało, że widoczny zwłaszcza w gimnazjach problem przemocy
rówieśniczej, szkolnego rozwarstwienia, nadmiaru zajęć i
ciśnienia na wynik rozwiąże właśnie prosta rezygnacja z tego
elementu edukacji? Skąd pomysł, że wydłużenie nauki w liceach
akurat o rok pozwoli uczniom na lepsze przygotowanie do studiów i
pracy?
Stąd
tylko, że to wszystko już było i… jakoś działało. W
PRL-owskiej szkole, którą pamięta z osobistych doświadczeń każdy
dorosły, każdy w rządzie PiS. Wystarczy szkołę zorganizować
według starego przepisu i problemy się skończą?
Szkoły łączymy, nauczycieli nie wyrzucamy?
MEN
obiecuje, że zadba o bezpieczeństwo nauczycieli, którym grozi
bezrobocie, z powodu reformy. Związek Nauczycielstwa Polskiego
obliczył, że pracę może stracić aż 36 tys. nauczycieli. W
piątek Zalewska temu przeczyła. MEN proponuje w nowej ustawie,
żeby nauczycieli, dla których w pierwszych latach reformy zabraknie
pracy, przenosić w tzw. stan nieczynny. Dostawaliby wtedy pensję
zasadniczą (ok. 75 proc. tego, co normalnie), mieliby też
pierwszeństwo w staraniach o nową pracę, gdyby pojawiały się
takie miejsca w szkołach, które będą się przekształcały. Sęk
w tym, że te zasady dotyczą nauczycieli mianowanych – to trzeci
stopień awansu zawodowego, dostępny po ok. pięciu latach pracy
szkole.
W
podobny sposób nie będą więc chronieni nauczyciele z krótszym
stażem pracy. Skoro dopuszcza się łączenie szkół w
zespoły, likwiduje gimnazja, a do przedszkoli już przeniesione są
6-latki, należy się spodziewać zwolnień właśnie wśród młodej
kadry. Może to spowodować za kilka lat lukę pokoleniową wśród
nauczycieli – w szkołach pozostaną tylko najstarsi, a kiedy
odejdą na emerytury, nie będzie kogo zatrudnić. Zwłaszcza po
latach zniechęcania kandydatów do tego zawodu. Podobny problem
miały niektóre stany USA, kiedy uciekli im ze szkół młodzi
nauczyciele przedmiotów przyrodniczych, zniechęceni obniżoną
liczbą godzin i niskimi pensjami.
Szkoła na pasku
Prognoza,
że szkolna PiS-reforma spowoduje wielki chaos, nie jest oczywiście
odkrywcza. Proszę sobie wyobrazić dwie klasy pierwsze w liceum, w
których w tym samym 2019 roku uczą ci sami nauczyciele. Z tym, że
w jednej klasie siedzą absolwenci gimnazjów, a w drugiej – ci z
„nowych” podstawówek. Otóż będą się uczyli czegoś innego i
będą zdawali kiedy indziej oraz całkiem inną maturę - ci pierwsi
po trzech latach, pozostali: po czterech i według nowych zasad. A to
tylko malutka część problemu.”
A może kaczy gniot tym razem ma rację?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz