środa, 2 września 2020

Tak powstaje wielkie oszustwo.

Najpierw, by było jasne- na mój blog nie mają wejścia Kloszard i Kitty-Katty. Dlaczego Kloszard, to każdy wie, a dlaczego ta druga osoba- nie pozwolę na obrażanie mnie na moim blogu. Nie chciałabym, by dołączyła do nich Abasia. A tak się zdarzyć może.
A dzisiejszy post dotyczy tego, jak powstają różne teorie, które potem robią mnóstwo szkód społecznych.



Pozwalam sobie zamieścić cały artykuł z „Polityki”, w którym autor opisał mechanizm powstawania nieuczciwych publikacji „naukowych”, które potem stają się podstawą powstawania różnych teorii spiskowych, nieprzystających do rzeczywistych wyników badań naukowych.
„Nikt nie szkodzi nauce tak bardzo, jak osoby ze środowiska akademickiego publikujące pseudonaukowe bzdury. Tym razem o sieci 5G i koronawirusie. (…)

Artykuł w wersji audio

Czasopismo naukowe „Journal of Biological Regulator and Homeostatic Agents” zszokowało świat. W lipcu ukazał się tam artykuł, którego autorzy twierdzą, że technologia 5G prowadzi do powstawania koronawirusów w komórkach skóry. Jak to możliwe?! Wywód autorów w skrócie: DNA jest zwinięte jak cewka, więc odbiera fale; potem drga, a kształt drgań przybiera kształt zasad azotowych (kluczowych elementów DNA). Gdy takie fale przemieszczają się przez komórkę, pojawiają się wolne miejsca w kształcie zasad, więc wypełniają je nowe zasady i w ten sposób syntetyzują się elementy koronawirusa.
Naukowy bełkot? Owszem, choćby dlatego, że DNA nie może działać jak „zwinięta cewka”, gdyż nie jest przewodnikiem. Nie wiadomo też m.in., o jakie „drgania” autorom publikacji chodzi: falę mechaniczną czy elektromagnetyczną oraz skąd miałyby się znaleźć w danym miejscu ludzkiej komórki „nowe zasady azotowe”, jak również: dlaczego powstawałby akurat koronawirus, a nie inne patogeny, np. grypy, HIV czy eboli…
Po burzy, która natychmiast wybuchła w środowisku naukowym, czasopismo oficjalnie wycofało pracę ze swoich łamów. Niestety, podobnie jak ze słynną publikacją Andrew Wakefielda w czasopiśmie „The Lancet” (1998 r.) na temat rzekomego związku szczepionki MMR z autyzmem (okazała się oszustwem), wycofanie artykułu nie sprawia, że poczynione przez niego straty znikają. Staje się on paliwem dla ruchów antynaukowych, dla których samo usunięcie jest dowodem korupcji akademickiego establishmentu i spisków, a nie nierzetelności autorów. I trudno się później dziwić, gdy w Europie płoną maszty sieci komórkowej 5G, podpalane przez grupki radykałów (do czerwca odnotowano 140 przypadków, m.in. w Polsce).

Siła wpływu i fachowe recenzje

Nie ma dnia, żeby wśród doniesień o „najnowszych odkryciach nauki” nie znalazł się błąd, przekłamanie, półprawda, niezrozumienie, ale też kłamstwo, oszustwo, fake news lub wprost: brednia. O ile w wypadku przytłaczającej większości takich wiadomości możemy, jako naukowcy, dać kilka prostych rad, jak odsiać ziarno od plew, o tyle czasem trafia się informacja, którą trudniej zdementować. Nie jest bowiem wytworem wyobraźni internetowych trolli czy osób głęboko wierzących w pseudonaukowe teorie, ale publikacją innych naukowców. Niestety, największe szkody wyrządzają nauce właśnie osoby ze środowiska akademickiego.
Warto zatem ułatwić opinii publicznej zrozumienie mechanizmów funkcjonowania nauki w dwóch aspektach. Pierwszy to wymiar bardziej filozoficzny, czyli czym jest metoda naukowa jako sposób myślenia i postępowania. To ta miła część, gdy opowiadamy o spektakularnych sukcesach, np. eradykacji ospy i lotach na Księżyc. Drugi jest bardziej techniczny, związany z zawiłościami procesu publikowania artykułów naukowych według sztywno ustalonych reguł. To ta uciążliwa, żmudna, szara codzienność badaczy.
Samo doniesienie naukowe może być różnej wagi, ze względu na swój zakres: raportować skromne studium przypadku (case study), wstępne obserwacje, wyniki planowanych eksperymentów, przedstawiać raporty z wieloletnich prób klinicznych na dużej liczbie pacjentów, aż w końcu tworzyć publikacje przeglądowe oraz metaanalizy, czyli podsumowania wyników dziesiątek (jeśli nie setek) innych publikacji. Porównywanie case study z metaanalizą to jak powoływanie się na argument: „a moja babcia paliła całe życie i nie ma raka”, w kontrze do ustaleń Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem, że palenie jednak raka powoduje.
Ale to nie wszystko. Publikacje ukazują się w periodykach naukowych różnej rangi – prestiż czasopisma mierzy się różnymi współczynnikami, a najpopularniejszym jest impact factor (IF). Duży IF oznacza, że artykuły w danym tytule są bardzo często cytowane w innych publikacjach, czyli jego oddziaływanie na świat nauki jest znaczne. Im bardziej prestiżowe czasopismo, tym bardziej rygorystyczny proces recenzji artykułu przed jego publikacją, czyli osławione peer review. To najważniejsze sito, gdyż sam IF spotyka się z dużą krytyką. Chociażby związaną z podatnością na „modę” w publikowaniu danych zagadnień oraz faktu, że cytując pracę, by ją skrytykować, też zwiększamy liczbę jej cytowań. Niemniej wiele czasopism w ogóle nie posiada IF, czyli opublikowanej tam pracy może nikt nie przeczytać… Jeśli zaś zawartość periodyku naukowego w ogóle nie podlega peer review, nie warto brać go do ręki!

Medyczno-astronomiczny duet

Rada brzmi więc prosto: czytaj recenzowane publikacje w czasopismach z IF (im większym, tym lepiej), a będzie dobrze. Niestety, publikacja w „Journal of Biological Regulator and Homeostatic Agents”, która stała się pretekstem do napisania niniejszego tekstu, spełnia powyższe zalecenia: jej autorami są pracownicy naukowi (m.in. profesor kardiologii i doktor astrofizyki); czasopismo, które ją zamieściło, posiada IF (skromny, ale jednak), a jego redakcja twierdzi, że teksty są recenzowane, a sama praca pełna odwołań do źródeł bibliograficznych. Wszystko zatem w porządku?
Dopiero uważne przyjrzenie się „Journal of Biological Regulator and Homeostatic Agents” i lektura publikacji (oraz innych artykułów jej autorów) pozwala dostrzec niuanse: próżno na stronie internetowej periodyku szukać informacji o tym, kto zasiada w zespole redakcyjnym oraz recenzuje nadsyłane prace. Ponadto autorzy tekstu o 5G i koronawirusie w swoich publikacjach cytują głównie siebie. Przykład: w najnowszym numerze „Open Access Macedonian Journal of Medical Sciences” na 39 zamieszczonych prac, współautorstwo 37 z nich przypadło dwóm naukowcom, 36 – trzeciemu, kolejnej czwórce kilkanaście i jeszcze dwóm po kilka artykułów. Biorąc pod uwagę, że najczęściej przez wiele miesięcy, a czasem lat, zbiera się materiał na jedną publikację, to jest nie lada wyczyn!
A takie „osiągi” ma dwóch głównych autorów pracy o 5G i koronawirusie: włoski lekarz i kierownik kardiologii w lokalnym szpitalu Massimo Fioranelli (obecnie współautor około 240 publikacji, na które znalazł czas mimo bycia czynnym medykiem) i irański doktor astronomii Alireza Sepehri (wyprodukował 63 prace w pięć lat). Fioranelli zatrudniony jest również na stanowisku profesora nadzwyczajnego fizjologii w Zakładzie Fizyki Promieniowania, Jądrowej i Subjądrowej na Uniwersytecie Giuliamo Marconiego w Rzymie. Na marginesie: z jego strony internetowej można wywnioskować, że również naucza studentów… etyki medycznej.
Miejsce pracy Sepehriego trudniej ustalić – był krótko związany z Research Institute for Astronomy and Astrophysics of Maragha (RIAAM) w Iranie, ale po zwolnieniu stamtąd wciąż posługiwał się tą afiliacją, mimo że instytucja ta odcięła się od jego poglądów. W jego publikacjach pojawia się też Uniwersytet Shahid Bahonar w Kerman (Iran), ale ostatni artykuł podaje jako miejsce pracy Uniwersytet Marconiego i ten sam zakład, co prof. Fioranelliego, choć Sepehri nie widnieje na liście pracowników uczelni.
Ten duet warto zapamiętać, bo jest esencją tego, co w nauce najgorsze. Prowadzenie badań na zwierzętach bez uzyskania zgody komisji bioetycznej; publikowanie zdjęć pacjentów bez ich zezwolenia; posługiwanie się fałszywą afiliacją; stawianie hipotez i uznanie ich za potwierdzone mimo braku eksperymentów; używanie dużej liczby równań i haseł typu: „fizyka kwantowa”, „czarne dziury”, „teoria strun”, żeby artykuły brzmiały naukowo; nieprofesjonalne obrazki w publikacjach przygotowywane w najprostszym programie graficznym. Liczba przewinień okazuje się tak ogromna, że można się było zastanawiać, czy publikacje tych dwóch autorów nie są prowokacją – rodzajem eksperymentu socjologicznego, podobnego do tego z Anną O. Szust. Chodzi o słynną akcję grupy polskich naukowców z 2017 r., którzy stworzyli fikcyjną postać badaczki Anny O. Szust i w jej imieniu aplikowali do redakcji 360 czasopism naukowych. W 48 z nich pani Anna dostała posadę, w czterech nawet redaktora naczelnego! Niestety, wszystko wskazuje na to, że panowie Fioranelli i Sepehri robią to wszystko na serio.

Czarne dziury, mroczne DNA i fale śmierci

Furtką do takiej działalności są „drapieżne czasopisma naukowe” (ang. predatory journals), funkcjonujące na zasadzie: „zapłacisz – opublikujemy” (każdy tekst bez recenzji) lub „ja opublikuję tobie, a ty mi”. W efekcie otrzymujemy artykuły takie jak duetu Fioranelli-Sepehri. Sepehri pisał również samodzielne prace: np. o tym, że we wnętrzu Ziemi znajduje się czarna dziura, będąca największym systemem telekomunikacyjnym łączącym DNA, ciemne DNA i wodę w wielowymiarowej przestrzeni. To, że woda ma pamięć i komunikuje się z DNA poprzez bliżej nieokreślone fale, to już drobiazg przy twierdzeniu, że męskie i żeńskie chromosomy, skoro są inaczej zbudowane, wysyłają odmienne fale, więc te od matki i żeńskiego płodu się wzmacniają, a z męskim wygaszają. Dlatego Fioranelli i Sepehri opracowali metodę na ustalenie płci płodu lepszą i szybszą niż badania ultrasonograficzne czy genetyczne, oczywiście nie podając na poparcie skuteczności jej działania żadnych dowodów. Ponadto chore, zmutowane chromosomy również wysyłają zniekształcone fale, więc antyfalami ze zdrowych chromosomów można leczyć ich uszkodzenia, w tym raka… Jak skłonić „dobre chromosomy” do nadawania, wyjaśnia rysunek przygotowany w programie graficznym na poziomie dziecka uczącego się obsługi komputera. Niestety bez wyjaśnienia, jak te sygnały nakładają się na pozostałe miliardy kopii DNA w okolicznych komórkach. Ale nie czepiajmy się drobiazgów, skoro z innej publikacji naukowego duetu dowiemy się, że nowotwory można leczyć także teleportacją DNA!
Oprócz czasopism naukowych istnieją również repozytoria preprintów, czyli
Oprócz czasopism naukowych istnieją również repozytoria preprintów, czyli jeszcze nieopublikowanych prac, gdzie autorzy mogą też umieszczać raporty z badań lub wręcz swoje luźne przemyślenia, niepoddane żadnemu procesowi weryfikacyjnemu, ale dla laika wyglądające jak publikacja naukowa. Z jednego z takich doniesień dowiadujemy się od Sepehriego, że nowotwory powstają przez wymianę pól mikrograwitacji między ziemskim DNA (bo we wnętrzu naszej planety znajdują się struktury podobne do DNA) i ciemnym DNA w wyższych wymiarach. Albo że po włożeniu w ranę przepiórki ziarna, zalepieniu jej czarną taśmą, rozcięciu po tygodniu, nasiono obrosło tkanką, co uznał za „stworzenie hybrydy rośliny i zwierzęcia” (tkanki nie poddano oczywiście badaniu histopatologicznemu lub choćby obserwacji pod mikroskopem). Sepehri po prostu stwierdza, że „włókna przypominają neurony”, więc zaczął się tworzyć zaczątek móżdżku. I tak dalej, i tak dalej…
Publikowanie jawnych bzdur w czasopiśmie kolegi to tylko jedna z odsłon oszustw, jakich dopuszczają się niektórzy naukowcy. Innym jest pisanie publikacji na zamówienie przez wyspecjalizowane firmy, które fabrykują wyniki eksperymentów, czy kopiowanie obrazów z wynikami i publikowanie ich po drobnych zmianach jako oddzielnych wyników. W zwalczaniu takiej działalności wyspecjalizowała się dr Elisabeth Bik, holenderska dr mikrobiologii, założycielka blogów Microbiome Digest oraz Science Integrity Digest, która w zeszłym roku porzuciła pracę naukową na rzecz tropienia nadużyć w publikacjach naukowych. Obecnie jest konsultantką ds. rzetelności naukowej, wyspecjalizowaną w analizowaniu podobieństw między ilustracjami. Ujawniła m.in. działalność „fabryk publikacji”, podważając rzetelność ponad 400 prac z Chin. Jej presja i publiczna krytyka wydawnictw doprowadziła do wycofania setek innych publikacji z zakresu mikrobiologii i zatrudnienia oddzielnych pracowników weryfikujących nadsyłane prace w Elsevier, jednym z trzech największych na świecie wydawców naukowych.
Dr Bik pochyliła się również nad sprawą Fioranelliego i Sepehriego. Na jednym z naukowych portali skierowała do autorów serię publicznych uwag i pytań co do ich innego sławetnego artykułu pt. „Matematyczny Model DNA”, opublikowanego w 2017 r. w „International Journal of Geometrical Methods in Modern Physics”. To w nim obydwaj panowie twierdzili, że teleportacja DNA leczy raka. Dr Bik przytoczyła znaną regułę, że niezwykłe twierdzenia wymagają niezwykłych dowodów, zauważając, że w tej publikacji brak jest jakichkolwiek danych empirycznych lub odwołań literaturowych do najbardziej „odważnych” twierdzeń, a w kolejnych publikacjach panowie cytują sami siebie, uznając te twierdzenia za już udowodnione. Panowie najpierw oświadczyli, że powinna odpowiedzieć prawnie za szkalowanie ich dobrego imienia, a potem zasugerowali, że nic nie zrozumiała, bo to praca dotycząca fizyki, a ona się zajmuje biologią.

Publikuj albo giń

Oszustwa popełniane w publikacjach naukowych powinny być ostro ścigane. Niestety, nieetyczna część biznesu publikacyjnego napędzana jest nie tylko pazernością przedsiębiorców, lecz także systemowymi działaniami ministerstw odpowiadających za naukę i instytucji rozdzielających granty. Wywieranie na naukowców i ośrodki badawcze nieprzemyślanej presji publikacyjnej (ang. publish-or-perish, czyli publikuj albo giń) odbija się na jakości badań – stąd propozycje niektórych środowisk naukowych, aby wprowadzić roczny limit publikacji. Również taki zapis pojawił się w reformie byłego ministra nauki Jarosława Gowina: „Badacze będą mogli wskazać do ewaluacji maksymalnie 4 publikacje w ciągu 4 lat. To ukróci niekorzystne zjawisko »punktozy«, czyli pogoni za jak największą liczbą marnej jakości publikacji”. Oby.
Publikacja na temat koronawirusa i 5G prowokuje pytanie, co skłoniło Fioranelliego i Sepehriego do pisania bzdur? Poprosiłem dr. Jakuba Bochińskiego, astronoma, o ocenę osiągnięć irańskiego naukowca Sepehriego. Usłyszałem: „Nawet mi go trochę szkoda”. Dlaczego? Wygląda na to, że był to młody, ambitny, dobry matematycznie doktorant, który trafił do złej grupy badawczej. Jego pierwsze publikacje pojawiały się w dobrych czasopismach, ale nie odbiły się szerokim echem. Być może ze względu na uprawnioną, ale jednak egzotyczność tematyki, którą podejmował.
Prawdopodobnie brak dobrego zespołu i mądrego promotora przy przymusie publikowania pchnął Sepehriego w objęcia łatwych punktów z bezsensownych publikacji. A później, po stracie naukowej twarzy, trudno już było odbudować reputację i pozostało brnięcie dalej we współpracę z Fioranellim oraz korzystanie z drapieżnych czasopism… Co natomiast pcha praktykującego lekarza, publikującego podręczniki akademickie z zakresu kardiologii, do zajmowania się czarnymi dziurami i modelami matematycznymi DNA, pozostaje zupełną zagadką…
Morał płynący z tej historii dla naukowców: pamiętajcie, że środowisko patrzy wam na ręce. W tym waleczna Elisabeth Bik! Morał dla polityków: organizujcie system szkolnictwa i nauki, który wspiera dobre publikacje, a nie samo publikowanie. Morał dla opinii publicznej: wstrzymajmy się z ekscytowaniem naukowymi rewelacjami do czasu, aż zostaną dogłębnie zweryfikowane. Prawda naukowa wykuwa się przede wszystkim w ogniu krytyki środowiska akademickiego – jeśli ktoś omija ten proces, trzeba pytać: dlaczego? Czyżby nie był pewien swoich twierdzeń?

Dariusz Aksamit

***
Autor jest fizykiem medycznym i pracownikiem Politechniki Warszawskiej oraz współzałożycielem Stowarzyszenia Rzecznicy Nauki. Pełni też funkcję przewodniczącego Rady Fundacji Marsz dla Nauki. Prowadzi stronę internetową www.aksamit.info
Źródło: Polityka 34.2020 (3275) z dnia 18.08.2020; Nauka i cywilizacja; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak astrofizyk kaleczył przepiórki"
Zaznaczenia kolorem i podkreślenia w tekście są moje.


Brak komentarzy: