czwartek, 25 września 2014

Uwaga-fajna akcja- "Rekord jak z bajki"

Wszystkich ludzi dobrej woli zapraszam do akcji na rzecz samotnych matek z dziećmi, paskudnie doświadczonych przez los.
Szczegóły tu, na blogu Missjonash. Mam nadzieję, że mi głowy nie urwie, że to wkleiłam, bez jej zgody... no ale TAKA Akcja przecież warta utraty łepetyny...
Zapraszam tu
http://missjonash.blox.pl/2014/09/Rekord-jak-z-bajki.html

i tu
http://www.bycrazem.com/rekord

czwartek, 18 września 2014

Magicznie



Co oznacza wołanie samicy puszczyka? W starych wierzeniach ludowych zapowiada czyjąś śmierć. Tak, jestem przesądna. Zwłaszcza, że gdzieś z miesiąc przed śmiercią ojca, pójdźka wydzierała się w naszym lasku przez parę dni. Może zbieg okoliczności, a może nie? Niedziela, późny wieczór, siedzimy sobie przed kompami, cisza. I nagle… ten ”krzyk”. Tu blisko domu, w połowie ogrodu. Wychodzę przed dom. Ciepła, wręcz parna noc. Patrzę w stronę lasku, nad koronami drzew dosyć często rozjaśnia się niebo od błyskawic. Całe. W oddali słychać grzmoty. Nad Cieszynem przetacza się burza. Ale u nas cicho, nawet droga „milczy”. No i w tej zupełnej ciszy głos. Długi, przeraźliwy, raz po raz wołający. Chyba ptaszysko siedzi na  morwie. Beza cała zjeżona. A ja nasłuchuję. Czekam, kiedy sowa odleci. Urzeka mnie ta atmosfera. Jest coś w niej magicznego, niesamowicie magnetycznego. Ale sowa nie ma zamiaru nas przestać nas niepokoić. Odzywa się znowu. Głośno, donośnie. Przed dom wychodzi podenerwowany Jaskół. Nie znosi tego głosu. Próbuje przepłoszyć pójdźkę klaskaniem. Klaszcze raz, potem drugi…. Na chwilę jest cicho, a potem długie przenikające do głębi: „Kuwiiiiiiiiiiijjjjjj”… i jeszcze raz: „Kuwiiiiiiiiiiijj….i jeszcze… teraz Jaskół klaszcze parę chwilo nieprzerwanie. Potem czekamy. Długo stoimy przed domem. Cisza.

Ostatnia letnia pełnia w tym roku. Księżycowe perygeum.

piątek, 5 września 2014

Coraz trudniej



Wczoraj mama znalazła się w szpitalu. Wylądowała na SOR około 10tej, a informację o jej stanie otrzymałam dopiero około 15tej i to niepełną, bo takiej przez telefon szpital nie udzieli. No i tu pytanie – a jak ktoś ulegnie wypadkowi 300 kilometrów od domu, to rodzina musi przyjechać, bo lekarz przez telefon nie udzieli odpowiedzi? A co ma taka rodzina zabrać. A może w czasie, kiedy rodzina jedzie, członek rodziny już umarł? No chore jakieś to jest, ale zostawiam.
Pojechaliśmy z Jaskółem do szpitala po 18tej. Ja na 6 piętro, na oddział ortopedyczny, bo sprawa dotyczy złamanej kości udowej, wleciałam na piechotę. Z nerwów źle odczytałam na głównej tablicy piętro, a potem… potem, gdzieś na 3. piętrze, jak się zorientowałam, z nerwów nie chciało mi się stać i czekać na windy. Jaskół tradycyjnie z Bezą na spacerku przy szpitalu.
Najpierw poszłam do mama. Leżała taka blada i jakaś zagubiona. Pocieszyłam ją i poszłam do lekarza dyżurnego. I owszem, rozmowa bardzo rzeczowa, bardzo spokojna, ale dlaczego, młody w końcu lekarz, nie poprosił, abym usiadła. Jeszcze nie do końca ci nasi lekarze są „wyedukowani społecznie”. No dobra, dowiedziałam się, że dzisiaj ma być konsultacja, bo nie wiadomo czy operować, nie wiadomo, co powie anestezjolog, a w zasadzie to lepiej operować, bo organizm powinien być pionizowany, ale z drugiej strony pani ma mnóstwo lat i w tym wieku operacja może być ryzykowna. W końcu stanęło na tym, że dzisiaj po 13 podejdę i dowiem się, co zadecydowano. Dzisiaj rano dzwoni brat- operacji nie będzie, będzie usztywnienie nogi w bucie ortopedycznym, trzeba do szpitala zajść, zapłacić (but kosztuje 300 złotych, ja płacę 30, resztę pokrywa NFZ) za ten but, a w ogóle to dzisiaj po południu mama wraca do ZOL. No to pojechałam do szpitala wcześniej. Tym razem skorzystałam z windy, bo ledwo do tego szpitala się doczłapałam. Dlaczego? Sprawa prosta. Jeszcze wiosną można było wjechać za jednorazową, bez ograniczenia czasowego, opłatą (2 złote pobierał cieć) na bardzo obszerny przyszpitalny parking. Już wtedy trudno było o miejsce do parkowania. Gdzieś w połowie wakacji zmieniono zasady. Ograniczono parking dla chorych i odwiedzających do minimum (reszta dla pracowników szpitala), postawiono szlabany z urządzeniami do wydawania kwitów, a płaci się za czas postoju w kasie przy głównym wejściu. Wczoraj wieczorem znaleźliśmy wolne miejsce, ale dzisiaj bałam się, że rano mogę nie mieć gdzie postawić samochodu. Zaparkowałam na swoim parkingu (tam mam zawsze wolne), ale do szpitala trzeba lecieć ponad kilometr. I to pod górę. Ciekawe, że w Cieszynie, kiedy idzie się „po coś”, to zawsze jest pod górę, a kiedy idzie się z powrotem, to też zawsze jest…. pod górę. Po takim marszu, to już tylko winda…. Kupiłam ten but u rehabilitantki. Pani życzliwa, wypełniła jakiś formularz i obiecała go zanieść w poniedziałek do NFZ. A mama? „Przypilnuj tych ziemniaków”, „Nie zapomnij o ziemniakach”, „A kury zamknęłaś?”, „Bo wiesz, nie przypal tych ziemniaków”. Kompletnie oderwana od rzeczywistości. Może i lepiej?
Po powrocie do domu zadzwoniłam do oddziałowej w ZOL i mówię jej, że zostawiłam matce dwie bluzeczki, pakiet pampersów, oliwkę, krem przeciw odparzeniom, ręczniki i że to spakowałam, ale  trzeba sprawdzić czy to dotrze do nich. Rozmawiałam z pielęgniarką, która obiecała dopilnować tego. I dodałam, że zaniosłam to wszystko wczoraj matce, bo nie wiedziałam, co jest potrzebne. Okazało się, że dobrze zrobiłam, ponieważ szafka matki była pusta. Tylko w szufladce leżała samotna dyskietka NFZ. Oddziałowa chwilę pomilczała, po czym powiedziała mniej więcej tak
- A wie pani, że my daliśmy mamie całą wyprawkę? Taką wyprawkę dostaje każda osoba, która idzie od nas do szpitala.
Milczę i słucham. Szafka przy łóżku matki była kompletnie pusta. Matka miała na sobie bluzę, a obok na szafce stał taki kubeczek z dziobkiem, z herbatą i to było wszystko. Sama upychałam rzeczy, które przywiozłam, do szafki i szuflady.
- Mama dostała dwie koszule, pampersy mydło, gąbkę- wylicza oddziałowa- oliwkę, ręcznik…
-Ręczę pani, że nic nie było.- mówię, a we mnie rośnie niedowierzanie, czyżby „szpital” sobie przywłaszczył te rzeczy? W sali raczej żadna z pacjentek, bo niechodzące. Może na SORze zostały? Trudno, proszę oddziałową, żeby upewniły się, że te moje z matką dotarły i kończymy rozmowę.
Mama, która mieszka już 3 miesiąc w ZOL, jest rehabilitowana po poprzednim złamaniu kości w stawie biodrowym, w prawej nodze. Najpierw ją sadzano na fotel inwalidzki, niedawno pionizowano i uczono chodzić z balkonikiem. I nawet sobie podobno nieźle radziła, ale… ona ma daleko posunięta osteoporozę. Nie wiadomo w jaki sposób  złamała kość. Tym razem udową w lewej nodze. Zauważono, że coś jest nie w porządku, kiedy na drugi dzień noga zsiniała i natychmiast wysłano ją na SOR. No cóż, widocznie już nie dane jej chodzić.



poniedziałek, 1 września 2014

Potop, a ja sama



Mokro, bardzo mokro. Bardzo, bardzo mokro. Wczoraj po południu przyszła burza i spadła ściana deszczu. Prawie pół godziny lało tak, że świata nie było widać, a ja sama, Jaskół na motocyklowym zlocie setki kilometrów od domu. Nie wiedziałam, czy ratować piwnicę, czy pędzić przetykać upust rynny na dachu sklepu.  Wody leciało tyle, że z rynien przelewało się górą. Pod oknem kuchennym, w mig, zrobiła się ogromna kałuża, bo z tej strony domu woda nie ma możliwości spłynąć. Chyba, że do wnęki przy okienku do piwnicy. Stamtąd już tylko po ścianie na piwniczną podłogę. Horror. Babskim sposobem na zasadzie- radź sobie babo sama- zatkałam starym ręcznikiem spojenie dolnej ramy z murem i ocaliłam tę piwnicę przed zalaniem. Suchuteńka. Za to w piecowej, jak zawsze, trzeba będzie wybierać. Na szczęście po ostatniej akcji Jaskóła, dotyczącej uszczelniania podłóg, wody już jest o wiele mniej. Powoli „przepychamy” ją poza obręb domu. Na dachu sklepu jezioro. Przetkałam spust. Usunęłam liście, gałązki i igły, które go zapchały. Po pół godzinie woda spłynęła. Przy normalnych opadach nie ma problemu, przy takiej ilości wody, jaka wczoraj spadła, w tak krótkim czasie, trzeba ratować, co się da. Ale to chyba nie tylko nasz problem, bo piwnice w okolicznych domach są również zalewane, mimo, że wszystkie są na niewielkim wzgórzu. W ogrodzie ogromne kałuże. Na dole ogrodu, w sąsiednim sadzie- jeziorko. Pisałam już o zarwanym w tym miejscu głównym drenie, którego właściciel sadu nie ma zamiaru naprawiać, a który to ma odbierać wodę z naszego wzgórza. Jak tam woda nie schodzi, to po pewnym czasie zaczyna nam zalewać piwnicę. Zgłaszałam problem do Spółki Wodnej, ale jak grochem o ścianę. Burza nie była z tych ogromnych. Kilka razy huknęło porządnie zaraz po błysku. Pomyślałam sobie, że być może następne któreś drzewo w naszym ogrodzie dostało. Potem, podczas wieczornego spaceru z Bezką, wszystkie dokładnie obejrzałam. Tym razem to nie w nasze rąbło.
Jutro ma wrócić słońce i wyższa temperatura. Przydałby się teraz z tydzień suchej pogody, żeby to wszystko wróciło do normy.
Brzoza rażona piorunem chyba umiera. Już wyraźnie to widać. Jeszcze mamy nadzieję, że może wiosną się zazieleni, ale coraz bardziej ta nadzieja niknie. W powietrzu czuć jesień.
Takie pozy ptaszki prezentują, aż się chce uwieczniać je w hafcie


Ogród przed burzą 

No i zmokłam
 Poranny krajobraz