Wczoraj mama znalazła się w szpitalu. Wylądowała
na SOR około 10tej, a
informację o jej stanie otrzymałam dopiero około 15tej i to niepełną, bo takiej
przez telefon szpital nie udzieli. No i tu pytanie – a jak ktoś ulegnie
wypadkowi 300
kilometrów od domu, to rodzina musi przyjechać, bo
lekarz przez telefon nie udzieli odpowiedzi? A co ma taka rodzina zabrać. A
może w czasie, kiedy rodzina jedzie, członek rodziny już umarł? No chore jakieś
to jest, ale zostawiam.
Pojechaliśmy z Jaskółem do szpitala po 18tej. Ja na
6 piętro, na oddział ortopedyczny, bo sprawa dotyczy złamanej kości udowej,
wleciałam na piechotę. Z nerwów źle odczytałam na głównej tablicy piętro, a
potem… potem, gdzieś na 3. piętrze, jak się zorientowałam, z nerwów nie chciało
mi się stać i czekać na windy. Jaskół tradycyjnie z Bezą na spacerku przy
szpitalu.
Najpierw poszłam do mama. Leżała taka blada i
jakaś zagubiona. Pocieszyłam ją i poszłam do lekarza dyżurnego. I owszem,
rozmowa bardzo rzeczowa, bardzo spokojna, ale dlaczego, młody w końcu lekarz,
nie poprosił, abym usiadła. Jeszcze nie do końca ci nasi lekarze są
„wyedukowani społecznie”. No dobra, dowiedziałam się, że dzisiaj ma być
konsultacja, bo nie wiadomo czy operować, nie wiadomo, co powie anestezjolog, a
w zasadzie to lepiej operować, bo organizm powinien być pionizowany, ale z
drugiej strony pani ma mnóstwo lat i w tym wieku operacja może być ryzykowna. W
końcu stanęło na tym, że dzisiaj po 13 podejdę i dowiem się, co zadecydowano.
Dzisiaj rano dzwoni brat- operacji nie będzie, będzie usztywnienie nogi w bucie
ortopedycznym, trzeba do szpitala zajść, zapłacić (but kosztuje 300 złotych, ja
płacę 30, resztę pokrywa NFZ) za ten but, a w ogóle to dzisiaj po południu mama wraca do ZOL. No to pojechałam do szpitala wcześniej. Tym razem
skorzystałam z windy, bo ledwo do tego szpitala się doczłapałam. Dlaczego?
Sprawa prosta. Jeszcze wiosną można było wjechać za jednorazową, bez
ograniczenia czasowego, opłatą (2 złote pobierał cieć) na bardzo
obszerny przyszpitalny parking. Już wtedy trudno było o miejsce do parkowania.
Gdzieś w połowie wakacji zmieniono zasady. Ograniczono parking dla chorych i
odwiedzających do minimum (reszta dla pracowników szpitala), postawiono
szlabany z urządzeniami do wydawania kwitów, a płaci się za czas postoju w
kasie przy głównym wejściu. Wczoraj wieczorem znaleźliśmy wolne miejsce, ale
dzisiaj bałam się, że rano mogę nie mieć gdzie postawić samochodu. Zaparkowałam
na swoim parkingu (tam mam zawsze wolne), ale do szpitala trzeba lecieć ponad kilometr. I to pod górę. Ciekawe, że w Cieszynie, kiedy idzie się „po coś”, to
zawsze jest pod górę, a kiedy idzie się z powrotem, to też zawsze jest…. pod
górę. Po takim marszu, to już tylko winda…. Kupiłam ten but u rehabilitantki.
Pani życzliwa, wypełniła jakiś formularz i obiecała go zanieść w poniedziałek do
NFZ. A mama? „Przypilnuj tych ziemniaków”, „Nie zapomnij o ziemniakach”, „A
kury zamknęłaś?”, „Bo wiesz, nie przypal tych ziemniaków”. Kompletnie oderwana
od rzeczywistości. Może i lepiej?
Po powrocie do domu zadzwoniłam do oddziałowej w
ZOL i mówię jej, że zostawiłam matce dwie bluzeczki, pakiet pampersów, oliwkę,
krem przeciw odparzeniom, ręczniki i że to spakowałam, ale trzeba sprawdzić czy to dotrze do nich.
Rozmawiałam z pielęgniarką, która obiecała dopilnować tego. I dodałam, że
zaniosłam to wszystko wczoraj matce, bo nie wiedziałam, co jest potrzebne.
Okazało się, że dobrze zrobiłam, ponieważ szafka matki była pusta. Tylko w
szufladce leżała samotna dyskietka NFZ. Oddziałowa chwilę pomilczała, po czym
powiedziała mniej więcej tak
- A wie pani, że my daliśmy mamie całą wyprawkę?
Taką wyprawkę dostaje każda osoba, która idzie od nas do szpitala.
Milczę i słucham. Szafka przy łóżku matki była
kompletnie pusta. Matka miała na sobie bluzę, a obok na szafce stał taki
kubeczek z dziobkiem, z herbatą i to było wszystko. Sama upychałam rzeczy,
które przywiozłam, do szafki i szuflady.
- Mama dostała dwie koszule, pampersy mydło, gąbkę-
wylicza oddziałowa- oliwkę, ręcznik…
-Ręczę pani, że nic nie było.- mówię, a we mnie
rośnie niedowierzanie, czyżby „szpital” sobie przywłaszczył te rzeczy? W sali
raczej żadna z pacjentek, bo niechodzące. Może na SORze zostały? Trudno, proszę
oddziałową, żeby upewniły się, że te moje z matką dotarły i kończymy rozmowę.
Mama, która mieszka już 3 miesiąc w ZOL, jest
rehabilitowana po poprzednim złamaniu kości w stawie biodrowym, w prawej nodze.
Najpierw ją sadzano na fotel inwalidzki, niedawno pionizowano i uczono chodzić
z balkonikiem. I nawet sobie podobno nieźle radziła, ale… ona ma daleko
posunięta osteoporozę. Nie wiadomo w jaki sposób złamała kość. Tym razem udową w lewej nodze.
Zauważono, że coś jest nie w porządku, kiedy na drugi dzień noga zsiniała i
natychmiast wysłano ją na SOR. No cóż, widocznie już nie dane jej chodzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz