Ostatni dyżur na uczelni. W budynku pusto, cicho.
Trochę studentów po wpisy. Koniec. Pogoda też jakaś taka schyłkowa- burza.
Ulewa tłukła po parapecie, a ja siedziałam w pustym pokoju nauczycielskim,
czytałam „Charaktery” i coraz bardziej „tajałam”. Koniec. Nie będę musiała tłuc
się godzinami ciasnym busem i nie będę musiała wystawać na przystankach, siedzieć
godzinami nad książkami, użerać się ze studentami, przeżywać jakieś głupawe
hospitacje ze strony zupełnie niekompetentnych osób…. Żadne tam „kwaśne
winogrona”- tym razem „koniec” odebrałam lżej niż poprzednie. Przerabiam ten
rodzaj kryzysu trzeci raz i już wiem, jaki on ma zazwyczaj u mnie przebieg. Kiedyś
ktoś w komentarzach wyśmiewał moje zapiski o kryzysach, które zamieściłam na
swoim blogu. Komuś się wtedy pomyliły dwa terminy- kryzys i problem. Kryzys
trzeba „przepracować” w sobie, przeanalizować, „przeżyć”. Skutki emocjonalne
kryzysu czasem na długo dają znać o sobie. Problemy się rozwiązuje po to, by
one przestały istnieć. Rozwiązanie problemu oznacza- nie ma problemu. Przeżycie
kryzysu pozostawia ślad w człowieku. I takie ślady mam w sobie. Nabyte doświadczenia
pomagają mi radzić sobie w danej sytuacji kryzysowej. Mądrzę się? Może. Dopóki
nie oswoję tego obecnego, muszę to nazywać, muszę „wypisać”, normalnie-
wyautować z siebie.
I jeszcze jedno zawsze niezmiernie mnie dziwiło-
to, że wtedy pewne osoby twierdziły, iż nie… no nie… skądże… one nigdy w
kryzysach nie były. O naiwne. Nie ma człowieka, który by nie trwał w jakimś
kryzysie. Jak nie jest w sytuacyjnym, to jest w rozwojowym. Kryzys dorastania,
kryzys wieku starczego, ślub, egzamin, żałoba, narodziny dziecka- wnuka,
wypadek, utrata pracy…. Różnimy się tylko zasobami oraz umiejętnościami
radzenia sobie w sytuacji kryzysowej. Eeee… tam.
Ktoś ostatnio pytał o wiewiórki. Mają się dobrze. Buszują
w ogrodzie i robią zapasy na zimę. Drapią się na drzewo, tam łapią w pyszczek wielki, zielony orzech, złażą na dół. Potem z tym wielkim orzechem w zębach kursują po
trawniku, szukają miejsca, po czym zakopują go. Ostatnio taka jedna ruda wydra zakopała
orzechy w kilku miejscach. Ciekawe, czy zapamięta, gdzie one są. Kompletnie się
nami nie przejmują. Cały czas twierdzę, że to nie ja z aparatem, a one nas
inwigilują.
Wiewióra w locie. To ta młoda awanturnica, która ma chyba ADHD. Nazwaliśmy ją Kitka, bo ma ciemny ogonek po ojcu. Założyliśmy, że jej ojcem jest ciemna wiewiórka- Kminek.Ciepło, ciepło....coś ją zainteresowało ogromnie. Nawet nie raczyła na mnie spojrzeć.
Oho... a jednak... uwaga! Baczność!!!!!
No co się gapisz???? Wiewiórki nie widziałaś???? Mocowanie wzrokiem- kto? kogo?
Wyraźnie podgląda czy jeszcze jestem tam na dole z tym czymś dziwnie piszczącym.
Miałam wrażenie, że zaraz pokaże mi język.
A to Bazylka . Założyliśmy, że jest to matka Kitki. Często widujemy je razem. Za to Kminka nie widać. Może się wyprowadził do innego ogrodu?
Zrobione dzisiaj. Siedziała na modrzewiu, na wysokości trzeciego piętra i bacznie mnie obserwowała. Najpierw myślałam, że to sroka przycupła, potem zobaczyłam ogonek :). Nie wiem, która to była.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz