Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 27 maja 2021

Pół "traktatu" o miedzach.

Notka z zeszłego tygodnia, bo teraz to dopadło mnie coś paskudnego- gardło wysiadło i antybiotyk jedynie pomaga. Już lepiej, ale spacery na razie odłożone. Ogród zresztą też, a zarasta chwastami aż szumi.

Po tamtym spacerze napisałam:

Zrobiło się cieplej i zaczęłam znowu codziennie chodzić z Bezą na spacery. Wybieram trasę tak, by każdorazowo była inna. Ponieważ nie mam dużego wyboru, bo tych tras jest „aż” trzy, to powtórkę robię co trzeci dzień. Z każdym razem widzę zmiany w przyrodzie i za każdym razem świat wydaje mi się jeszcze piękniejszy w oglądanej okolicy. Dzisiaj szłam drogą, która najpierw idzie między polami, potem przez osiedle i  znów wchodzi w pola.

O polnych miedzach teraz będzie, bo takie niezbyt wesołe myśli na ich temat dzisiaj, podczas spaceru, miałam.

Jeszcze 20 lat temu, pola były odgrodzone od siebie szerokimi miedzami. Taka miedza to coś cudownego. Porastała ją  różnorodna trawa  i różne łąkowe kwiaty- margaretki, firletki, niezapominajki, jaskry i inny kwiatowy drobiazg. Nad miedzami  i polami fruwały skowronki i już od marca darły się radośnie, ogłaszając, że wiosna idzie, czas na uprawy. Na tych miedzach również gniazdowały. Tak naprawdę to skowronek gniazduje najczęściej w jarce, ale teraz, kiedy bez przerwy po polach kursują ciągniki, bo to najpierw trzeba zasiać tę jarkę, potem opryskać, potem znów opryskać, a potem, jeszcze wynawozić, skowronki  najpierw wyniosły się na miedze, a teraz gniazdują pewnie na wąskich pasmach granicznej trawy. W każdym razie jeszcze są i jeszcze je słychać, a w tym roku jakby było ich więcej. 

Miedze były również miejscem, na których zakładały gniazda przepiórki, bażanty czy kuropatwy. Tym bardziej wybierały takie miejsca, ponieważ na wielu miedzach rosły dodatkowo niskie krzewy jeżyny, tarniny, głogu lub czarnego bzu i to one były osłoną dla gniazd. W gęstej trawie bytowały żaby i jaszczurki, a jak miedza była blisko stawu, to i zaskrońce też tam pomieszkiwały.  Jeżeli dodamy do tego polnego towarzystwa jeszcze zająca szaraka, który żyje na przestrzeniach rolniczych, otwartych i właśnie miedze były jakby dla niego stworzone, to nagle okazuje się, iż likwidacja tego polnego środowiska poważnie narusza ekosystem. Wszystkie te zwierzaki muszą się wtedy przenieść gdzie indziej i nie zawsze im się to udaje. A przecież nad miedzami unosił się jeszcze cały ogromny owadzi mikrokosmos. A drugi istniał w trawach, w ziemi- każdy owad, każdy robal, miał do spełnienia ważną rolę.

Miedza kojarzy mi się również z ganianiem na bosaka po niej tak, jak i po łąkach. Trawa zimna, łaskocząca, tonowała wakacyjny żar słońca, który lał się na głowy. Zdejmowało się sandały lub tenisówki, leciało po miedzy, zanurzając bose stopy w zimną trawę, często przy ziemi mokrą- było się w siódmym niebie.  Kiedy byłam smarkulą, ojciec budził nas wcześnie rano i zbieraliśmy na miedzach oraz łąkach pieczarki.  Były lata, że całymi koszami te pieczarki znosiliśmy do kuchni, wyrzucali na stół,  a mama potem je marynowała. Jednak wtedy, o 5 rano, spotkanie z zimną, mokrą trawą nie było przyjemne. Jeżeli nie założyło się gumiaków, to przychodziło się do domu w kompletnie przemoczonych tenisówkach. Czasem trawa była wyższa niż brzeg gumiaka, wtedy  zimne krople wody i tak się dostawały do środka. 

Na wakacje wyjeżdżałam do babci. Tam miedza była głównym miejscem naszej, dziecięcej aktywności. Na miedzy grywało się w lajdy (po polsku w berka) w przeganianego ( z piłką w trzy kroki), w dwa ognie, w wywoływanki (z piłką). Trzeba było bardzo uważać, bo po obu stronach miedzy rosło zboże, albo ziemniaki, kukurydza, bądź buraki. Jak piłka w uprawę wpadła, albo nie daj boże wskoczyło w nią któreś z nas, momentalnie słychać było pokrzykiwania dorosłych, jakby czychali na te nasze potknięcia. A spróbuj tu rzucić piłką w górę tak, by leciała tam, gdzie chcesz, albo uciekać, wybierając miejsca tylko na miedzy. To se ne da. Dostawaliśmy po uszach, po czym zabawa ruszała od nowa. Tam naprawdę nie było gdzie się bawić, a nas była cała gromadka aktywnych, wakacyjnych dzieciaków.

Wspólne na miedzach wypasaliśmy krowy. Najpierw na jednej, potem na innej. Wtedy najstarsza kuzynka brała książkę, siadaliśmy na kocu, a ona nam czytała. Nie przeszkadzał nam w tym deszcz. Kiedy padało, naciągaliśmy na głowy i ramiona ciężki podgumowany płaszcz od wujka i tak ściśnięci, przytuleni do siebie, słuchaliśmy kuzynki. Nawet kiedy "spiskowaliśmy", to robiliśmy to na miedzy. Dziwne, bo była ona widoczna z okolicznych domów i dorośli mieli nas pod kontrolą, a dzieciaki spiskując wolą być "niewidzialne". Miedza to była taka nasza wiejska Agora- wszystkie ważne problemy na niej omawialiśmy. Przy czym, kiedy było coś ważnego do obgadania, to kucaliśmy w kręgu i rozmawialiśmy. Nigdy na kocu, zawsze w kucki lub na kolanach, na trawie. Tu się rozmawiało, a tu zrywało liść trawy i na nim "buczało" lub piszczało. Innym razem ściągając wiecheć trawy z łodyżki, urządzało zgadywanie w "kogucik" czy "kurka". Nawet przy poważnych rozmowach bywało, że brało się trawkę w palce i całą siłą powstrzymywało, od łaskotania danego osobnika w szyję, a ta kusiła odkryta. A jak przeważyła chęć pomiziania i dokonało się, to pokrzywdzony zrywał się i z wrzaskiem gonił delikwenta. Jak dogonił, dawał manto, jak nie, to po chwili odgrażania się, oba osobniki wracały do kręgu, waliły się na trawę i dyskusja toczyła się dalej.

I te "pomięte", po długiej klęczącej naradzie, kolana ze śladami każdej odciśniętej trawki, każdego listka, często pomazane zielonym, roślinnym sokiem, trudnym do zmycia. Bywało, że  kucanie, czy klęczenie powodowało ścierpnięcie nóg, wtedy człowiek kładł się horyzontalnie, podpierał łepetynę rękami- nadal brał udział w rozgoworkach. Wtedy i zielone łokcie wymagały szorowania.

 Na miedzy równoległej do tej, ale biegnącej pod drzewami owocowymi, babcia rozkładała nam koc i kazała po obiedzie "wiązać sadło", czyli niejako leżakować. Fajna sprawa, bo leżał sobie człowiek w cieniu, na kocu a nad głowa miał drgające lekko liście, prześwitujące niebo i przechodzące przez listowie promienie słońca.  Bardzo interesujący i usypiający widok. Na początku buntowałam się przeciw temu leżakowaniu, ale jak zaczęłam dobrze czytać, to nie trzeba było mnie na miedzę zaganiać. Brałam książkę i sobie bezkarnie te dwie godziny czytałam. Bezkarnie, bo u babci też trzeba było pomagać, a to w domu, a to w polu. Niby wakacje, a jednak....

Miedzami chodziło się na długie spacery, bo ciągnęły się między polami długimi pasmami. Można było też po nich jeździć na rowerze, ale niezbyt przychylnie było to przyjmowane. Nie wolno było biegać po miedzy, kiedy rosła na niej wysoka trawa.  Pilnowano, by tej trawy nie "zeszmatłać", bo źle by się ją kosiło. Miedze koszono kosami. Tylko szerokie koszono kosiarką. Potem suszyło się trawę na siano, najczęściej na orstwiach (łostropcach- nie wiem jak po polsku), zwoziło do stodoły. Szanowano miedze, bo nie zawsze gospodarz miał łąkę. U mojej babci siano pozyskiwano tylko z kilku miedz.

Dopóki hodowano krowy, miedze były w cenie. Przybijało się na miedzy palik, do niego wiązało się łańcuch, który miała zapięty krowa i wypas szedł pełną krowią gębą. Na miedzach pasano również owce. A potem przestało się opłacać trzymać krowy, ludzie (przynajmniej tutaj) oddawali masowo ziemie większym rolnikom w dzierżawę i miedze zaorano. Mniejsi rolnicy mają z głowy „użeranie się” z polem, znikła też troska o trawę na miedzach, którą kiedy nie wypasały jej krowy, czy owce, trzeba było skosić, wysuszyć i siano zwieźć do stodoły. Teraz jest ogromne pole obok drugiego wielkiego pola i dzieli je tylko wąziutki pas trawy (30to centymetrowa „granica”). Kiedyś miedzami można było wędrować w tę i we w tę, omijając asfaltowe drogi główne i boczne. Teraz, aby dojść do lasu, muszę iść cały czas wyasfaltowaną, kiedyś polną, drogą, niejako naokoło. Pozornie nic się nie zmieniło, okolica jest tak samo śliczna, wiejska, rozsłoneczniona, ale muszę cały czas skupiać się nie tyle na przyrodzie i widokach, co głównie na pilnowaniu, czy nie jedzie samochód. Trzeba wtedy zatrzymać się na poboczu, wziąć Bezę na krótką smycz i przeczekać jego przejazd. Niby nic, a jednak psuje to radość spacerowania. No i znikły te cudne miedzowe, kolorowe kwiatowe pasma. A pola są monotonne w swej monokulturze- ogromne pole rzepaku ( jest piękny, kiedy kwitnie, ale potem staje się brzydki), obok ogromne pole zboża, za nim pole, aż po horyzont, kukurydzy. W sumie tylko wiosną coś się na tych polach dzieje- stadka saren, gdzie indziej goniące się zające, jeszcze gdzie indziej polujący, przycupnięty kot, zrywający się spod nóg bażant. Kiedy wszystkie uprawy podrosną, a dzieje się to w czerwcu, koniec zabawy w obserwacje, pola stają się nudne. Pozostaje podziwianie pasm górskich oraz zmieniającego się nieba.

Brakuje mi tych miedz, brakuje polnych kwiatów. Nie rosną one nawet na poboczach dróg, bo te koszone są systematycznie.

 Tu się notka urywa.

Jest sporo zdjęć, które trzeba przygotować do pokazania. Mam nadzieje, że niedługo, zajmę się nimi.

Daję filmik z ptakami. Kręcony przez szybę itd....


 I jeszcze z myszołowem, który dosyć często "patroluje" w ten sposób nasz ogród. 

Trudno było go sfilmować, ale trochę się udało.

Miłego dnia.