„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

sobota, 2 kwietnia 2016

Terror zinstytucjonalizowany- suplement do poprzedniego posta

"Polskie kobiety powinny wpaść w przerażenie – wszystko wskazuje na to, że wkrótce odebrane im zostaną resztki prawa do przerywania niechcianej ciąży. Będą musiały rodzić nawet ciężko uszkodzone dzieci, po to tylko, by patrzeć jak konają, będą musiały znaleźć w sobie siły, by rodzić dzieci swoim gwałcicielom, będą wreszcie musiały poświęcać swoje zdrowie i życie, by dać zadość rytualnej ochronie zarodka i płodu.
Jeśli wierzyć doniesieniom, to PiS-owski rząd co prawda sam nie rozpęta nowej debaty aborcyjnej, będzie po prostu bardzo życzliwy wszelkim niezależnym projektom ustaw zmuszających kobiety do zrzeczenia się praw do własnego ciała.

Zły i dobry krzyk

Wojna propagandowa już chyba jest szykowana, jakiś czas temu mogliśmy czytać histeryczne wiadomości na portalach promujących torturowanie kobiet o tym, że w  Szpitalu św. Rodziny przy Madalińskiego jakiś abortowany płód wył głośno przez godzinę po zabiegu. To było złe wycie, bo po aborcji.
Prawda rzecz jasna okazała się inna – po legalnej, indukowanej farmakologicznie aborcji nie prowadzono uporczywej terapii ciężko chorego dziecka z licznymi wadami:
Z dokumentacją medyczną zapoznała się też prof. Ewa Helwich, krajowy konsultant ds. neonatologii. Nie miała zastrzeżeń do działania lekarzy ze szpitala przy Madalińskiego. Podkreśla, że sprawa była trudna, bo pacjentka przyjechała spoza Warszawy i jej ciąża nie była prowadzona w lecznicy.
Lekarze musieli szybko podjąć decyzję. Zwołali konsylium ginekologów i neonatologów i stwierdzili, że doszło do ciężkich, nieodwracalnych wad płodu i są przesłanki do ukończenia ciąży – mówiła prof. Helwich. – Działali zgodnie z zapisami ustawy. Z dokumentacji wynika, że dziecko miało pojedyncze uderzenia serca. Zostało odłożone do inkubatora otwartego i zostało okryte. Tak małemu dziecku nie podaje się leków przeciwbólowych doustnie, tylko dożylnie. By to zrobić, należałoby wykonać wkłucie, ale to powodowałoby jedynie dodatkowy ból i byłoby uporczywą terapią, gdyż to dziecko nie mogło być uratowane. Dobrze, że pozwolono mu godnie i w spokoju odejść.
Z naszych informacji wynika, że dziecko prócz stwierdzonej wady genetycznej w postaci zespołu Downa miało też nieprawidłowo działające nerki i wadę serca. – Takie wady serca można operować, ale gdy urodzone dziecko waży trzy kilogramy, a nie 500 gramów – tłumaczy prof. Helwich.
Przedstawiciele szpitala twierdzili już kilka dni temu, że informacje telewizji Republika o płaczącym przez godzinę dziecku są nieprawdziwe.
500-gramowe dziecko nie jest w stanie głośno płakać. Jego płuca są tak niedojrzałe, że może co najwyżej kwilić – mówi prof. Helwich i dodaje, że gdy dochodzi do przedwczesnego porodu i rodzi się żywe dziecko ze skrajnie małą wagą, wieloma wadami i nie ma szans na przeżycie, wtedy lekarze dają je w ramiona matki, ale w tym przypadku było to niemożliwe.
Ta historia oczywiście doprowadza zwolenników torturowania kobiet do wściekłości. Nie tak powinno się to rozgrywać. Ideałem jest dla nich, gdy kobietę zmusi się do kontynuowania ciąży, a następnie patrzenia, jak po urodzeniu dziecko kona przez dwa czy trzy dni, tak jak to miało miejsce z pacjentką Chazana, która patrzyła na swoje anencefaliczne dziecko, z wypadająca gałką oczną i bez mózgu, jak powoli umiera od niedających się opanować infekcji.
Serca zwyrodniałych prolajfowców radowały się na myśl o poświęceniu, do jakiego ją szlachetnie zmuszono. Czy jest coś piękniejszego dla obrońcy życia, niż gałka oczna zwisająca na szypułce nerwu i naczyń krwionośnych, dyndająca na policzku skrajnie niedorozwiniętego dziecka?
Tak, prawdopodobnie jest kilka rzeczy piękniejszych, pouczają nas o nich podręczniki patologii rozwoju. Dziecko może na przykład cierpieć na rybią łuskę arlekinową. Cała jego skóra jest wtedy pękającą raną. Trudno, będąc obrońcą życia, nie czuć słodyczy tej sytuacji: sztywna skorupa pokrywające małe ciałko, która trzaska przy każdym poruszeniu, otwierając wrota bakteryjnych infekcji i wysyłając potężne strumienie sygnałów bólowych. Dzieci anencefaliczne mogą być źródłem emocjonalnego horroru dla rodziców, ale subiektywnie, z braku mózgowia, nic prawdopodobnie nie odczuwają. O dzieciach z łuską arlekinową tego powiedzieć nie można – ich mózgi są zasadniczo sprawne.



Dziecko cierpiące na łuskę arlekinową.
Ich krzyk jest zapewne dla prolajfowców dobrym wyciem, tym bardziej, że przecie może trwać lata, dzięki osiągnięciom współczesnej medycyny, bo kiedyś takie dzieci umierały w kilka godzin, do kilku dni po porodzie:
W czwartek 5 kwietnia 1750, udałem się zobaczyć najbardziej godne pożałowania dziecko, urodzone ostatniej nocy z Mary Evans w Charleston. Wszyscy którzy je widzieli byli zdumieni, i ja też ledwo wiedziałem jak to opisać. Skóra była sucha i twarda, i wyglądała jak popękana na małe kawałki, nieco przypominając łuski ryby. Usta były duże, okrągłe i otwarte. Nie miało nosa zewnętrznego, ale dwa otwory w miejscu gdzie powinien znajdować się nos. Oczy wydawały się być kawałkami skrzepłej krwi, wybałuszone, wielkości śliwek, stanowiąc przerażający widok. Nie było uszu zewnętrznych, tylko otwory gdzie powinny się znajdować. Dłonie i stopy wyglądały na opuchnięte, były skurczone i dosyć twarde. Tylna część głowy była otwarta. Wydawało dziwny krzyk, bardzo niski, którego nie potrafię opisać. Żyło około 48 godzin i było jeszcze przy życiu gdy je zobaczyłem.
A cierpienie, jak wiadomo, uszlachetnia, więc choć takie dziecko nic w życiu, poza nieludzkim bólem, nie pozna, to i tak warto, by sobie trochę pocierpiało. Dzięki całkowitej delegalizacji aborcji takie dzieci będą wreszcie uratowane od gehenny aborcji na zarodkowym lub płodowym etapie życia, gdy jeszcze ich wcale, jako odczuwających istot, nie było, gdy niczego nie czuły.

Piękno aborcji

Nawiasem mówiąc widzę ponurą ironię w oburzeniu prolajfowych zwolenników torturowania kobiet na fakt, że w szpitalu przy Madalińskiego nie prowadzono uporczywej terapii dziecka, które urodziło się w wyniku indukowanego poronienia. Powinni być zachwyceni, że przeżyło koszmar aborcji.
Widzicie, zwyczajna narracja zwolenników torturowania kobiet jest taka, że aborcja to straszna jatka. Wiadomo – te wszystkie porozrywane płodziki straszące z plakatów prolajfowców. Albo wycinki ze starych podręczników, pokazujące rzekomą normę aborcji. jak te używane ostatnio przez jedną z czołowych fundacji walczących z prawami kobiet, gdy żebrała o pieniądze, na których widać bezduszne procedury miażdżenia karków niewiniątkom:
Skoro aborcja tak wygląda, czy to nie dziwne, że w szpitalu Madalińskiego dziecko żyło? Powinno być porozrywane, mieć pogruchotany kark i tak dalej. Oczywiście to brednie. Nikt tak dziś aborcji nie przeprowadza, bo robi się ją, w cywilizowanych warunkach, farmakologicznie – indukując poronienie. Takoż skrobanki to ponury aspekt aborcyjnego podziemia, gdzie trzeba ciążę szybko usunąć w ramach krótkiego zabiegu, bez poddawania kobiety obserwacji.
Nie wolno też wreszcie zapominać o tym, że wszystkie te ładne zdjęcia płodów, z taką chęcią wykorzystywane przez zwolenników torturowania kobiet jako kontrast dla aborcyjnej rzeźni:
Najczęściej płodów z ciąży pozamacicznej, która stanowi wielkie zagrożenie dla życia kobiety. Gdy zarodek zagnieździ się poza macicą, może się rozwijać, ale prędzej czy później dochodzi do poważnych komplikacji, na przykład pęknięcia jajowodu, rozerwanego rosnącym płodem.
Usunięcie patologicznej ciąży jest fundamentalnym obowiązkiem każdego lekarza dbającego o zdrowie i życie pacjentki. Obowiązkiem, który wkrótce zostanie zdelegalizowany, tak jak stało się to w 2006 roku w Nikaragui, co sprawiło, że lekarze zaczęli bezczynnie przyglądać się, jak ich pacjentki umierają od ciąż pozamacicznych. W promowaniu tego zwyrodnialstwa jak zwykle prym wiedzie Kościół katolicki.
Zakaz aborcji w działaniu: Salwador
Jednym z krajów, gdzie panuje całkowity zakaz aborcji, jest Salwador. Z punktu widzenia Polski jest on szczególnie interesującym przykładem, bo przez wiele lat, to jest od 1973 roku, panował tamkompromis aborcyjny, nader podobny temu, którym dręczone są teraz kobiety w Polsce. Tak więc aborcja była co do zasady nielegalna, z kilkoma wyjątkami:
  • gdy ciąża była wynikiem gwałtu,
  • gdy płód był ciężko uszkodzony,
  • gdy poronienie wynikało z zaniedbań matki.
Prawo do było także klasistowskie: kobiety o nieposzlakowanej opiniimogły liczyć na obniżenie kary, jeśli zgodziły się na aborcję celem ochrony swojej reputacji.
Pierwsze próby rozszerzenia prawa do torturowania kobiet w niechcianej ciąży podjęto w 1992 roku. Prolajfowe organizacje, mocno wspierane przez zawsze stający po stronie dręczycieli kler katolicki, złożyły wtedy propozycje ustaw znoszące wszelkie wyjątki od zakazu aborcji.
Nie udało się.
Dopiero w 1998 roku wprowadzone pożądane przez religijnych fundamentalistów zmiany i zakazano wszelkiej aborcji, nawet tej ratującej życie kobiety. Efekty? Opisuje je raport Międzynarodowego Komitetu Praw Człowieka.
W Salwadorze karane więzieniem są nawet kobiety, które poroniły w wyniku komplikacji ciążowych. Strach przed więzieniem sprawia z kolei, że wiele z nich zwyczajnie boi się udać do lekarza, gdy w trakcie ciąży dzieje się z nimi coś nie tak, gdyż ryzykują, że objawy choroby zostaną odebrane jako dowody na próbę zabicia zarodka czy płodu.
Ten strach nie jest irracjonalny. Raport opisuje przykład 30-letniej Marii Edis Hernández Méndez de Castro, która zemdlała w trakcie ciąży i obudziła się w szpitalu. Skazano ją na 30 lat więzienia za próbę morderstwa dziecka. Jakie były podstawy wyroku? Otóż stwierdzono, że ciąża była wynikiem zdrady małżeńskiej, kobieta przejawiła zachowania wbrew naturze, to znaczy nie otoczyła nowo-narodzonego dziecka intensywną opieką, wydawało się też sędziom, że swój interes stawiała ponad interesem dziecka.

30 lat odsiadki za rzekomą próbę aborcji, o której wnioskowano na podstawie tego, że kobiecie nie było dość lubo po porodzie.

Inny przykład to Glenda Liseth Figueroa Castañeda, samotna 19-letnia matka 4-letniego dziecka. W trakcie ciąży nigdy nie doświadczyła wizyty u lekarza, gdyż nie było jej stać na opiekę medyczną. Gdy pewnego dnia po prostu urodziła dziecko w toalecie i zaczęła mocno krwawić, zadzwoniła po pomoc do matki. Trafiła tym sposobem do szpitala, tam pielęgniarka zadenuncjowała ją na policję. Glenda trafiła na trzydzieści lat do więzienia, jej dziecko trafiło do sierocińca.
Salwador to kraj ukazujący do jakiego piekła doprowadzają chrześcijańscy fundamentaliści, gdy pozwoli się im stanowić prawo. Najbardziej groteskową, choć zarazem niebywale tragiczną, historię stanowił przypadek Beatriz. Ta 22-letnia kobieta cierpiała na toczeń, który zdążył już jej zniszczyć nerkę. Gdy zaszła w ciążę lekarze powiedzieli jej, że nie przeżyje, jeśli będzie próbowała donosić. Co więcej okazało się, że jej płód jest anencefaliczny, czyli nie posiada mózgu (innymi słowy to przypadek trochę podobny do przypadku pacjentki Chazana). Lekarze orzekli, że nawet donoszony umarłby w chwilę po porodzie.
Lekarze złożyli u rządu prośbę o pozwolenie na aborcję. Sprawa trafiła przed Sąd Najwyższy, który odmówił prawa do aborcji. Życie płodu, nawet bezmózgiego, okazało się nienaruszalne, choćby ceną był życie umózgowionej, czującej kobiety.
Co ciekawe ostatecznie uratowano życie Beatriz, przeprowadzając u niej wczesne cesarskie cięcie. Ta procedura, jak zauważyli komentatorzy, nie różniła się od tego, co zrobiono by w tym przypadku, gdyby Beatriz dostała pozwolenia na aborcję. Jedyna różnica dotyczyła tego, co zrobiono potem z bezmózgim płodem – podawano mu płyny, przedłużając jego agonię do pięciu godzin. Dzięki temu urzędnicy mogli jednak oddać się rytualnej hipokryzji i mówić, że nie przeprowadzono aborcji. Prolajfowcy wprost zdradzili zadowolenie, że dziecko zmarło z przyczyn naturalnych, choć mnie osobiście intryguje takie rozumienie natury, że obejmuje nowoczesną opiekę neonatologiczną i podawania płynów bezmózgiemu płodowi, wyjętemu w trakcie ciąży z ciała matki.

Oczywiście aborcje, takie prawdziwe, nadal są masowo przeprowadzane w Salwadorze. To kraj, w którym co trzecia ciąża jest ciążą kobiety lub dziewczyny młodszej niż 19 lat. Wynika to z zupełnego braku dostępu do antykoncepcji.

Innymi słowy jedyną formą regulacji płodności, jaka dostępna jest dla kobiet, jest pokątna, niebezpieczna aborcja, zwykle robiona własnymi rękoma, lub dzieciobójstwo.
Przy czym własnymi rękoma należy rozumieć całkiem dosłownie – wbijanie sobie drutów i wyciąganie za ich pomocą płodów jest jedną z popularniejszych metod. Tudzież wlewanie mydła lub żrących płynów wciśniętymi do macicy rurkami.
Tak wygląda cywilizacja życia w praktyce."

Sylwstr: Oblicza aborcji w http://codziennikfeministyczny.pl/slwstr-oblicza-aborcji/

Zinstytucjonalizowany terror. Strach...

Jestem Polką, żyję w Polsce. Wiem, jak to jest w Polsce być kobietą. Wiem wszystko o mniej lub bardziej subtelnym, mniej lub bardziej otwartym: lekceważeniu, poniżaniu, wykorzystywaniu i molestowaniu.
Z nauk odbytych na własnej, osobistej skórze wiem sporo o przemocy – i jej przemilczaniu. Książki mogłabym pisać (może i napiszę) o nierównych szansach, nieuczciwych zasadach i niesprawiedliwych, podwójnych standardach. Zalecenia, by „wyluzować” ,„nie przesadzać”, bo to „tylko żarty”, „tylko słowa”, „tylko końskie zaloty” – także znam jak własne, mimo oznak niezgody manifestowanych od zawsze. Wydawało mi się dotychczas, że wiem dużo, wystarczająco już dużo, o baniu się. W końcu od zawsze nas tutaj porządnie straszono.
Aż do dzisiaj myślałam, że wiem, co znaczy się bać, dziś się to zmieniło. Dziś partia rządząca ustami swoich liderek i liderów pierwszy raz w życiu napędziła mi porządnego stracha. Nie jest to lęk byle jaki, powierzchowny, płytki ani abstrakcyjny. To jest zupełnie konkretny, przytłaczających rozmiarów lęk deluxe, egzotyczny i importowany. Dostarczany do Polski na specjalne zamówienie w czasie i przestrzeni – wprost z Salwadoru, z nazistowskich Niemiec i z Rumunii spod rządów Ceaușescu. Ten lęk smakuje cierpieniem i – nie zawaham się użyć tego słowa – totalitaryzmem. To lęk przed odczłowieczeniem, przed – dosłownym – uprzedmiotowieniem.
Wszyscy i wszystkie zgadzają się na to i gładko przechodzimy dalej, by nie tracić czasu na zbędne pierdoły. Od dzisiaj osoby bez macic pozostają ludźmi, resztę obejmuje jakaś inna forma, porządek odrębny. Osoby z macicami mają dowodzić swojej użyteczności i funkcjonalności, istnieją w ściśle określonym celu. Wprost do tego celu prowadzi scenariusz przewidziany czyjąś nieugiętą wolą i zapisami w prawie. Po wykorzystaniu zgodnie z przeznaczeniem, kobiety na ogół nadają się do ponownego użycia, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Czy jako przedmioty zaczniemy porównywać swoje parametry, wyniki, osiągi? Czy żyjąc w stanie ciągłej zależności od łaski, niełaski, donosu, kaprysu – ze strachu zaczniemy kolaborować z systemem? Pierwszy raz w życiu czuję, jak to jest bać się, że ktoś zaprzeczy mojemu człowieczeństwu. Swoje pretensje do sprawowania nade mną władzy w majestacie prawa rozciągnie aż do granic sprawowania kontroli i nad moją śmiercią.

Więc, przyjmijmy, to już pewne – nie jesteśmy ludźmi. Są nimi blastocysty, zarodki i płody, posiadające swoich gorliwych obrońców, adwokatów, prawa, a może nawet stowarzyszenia, ulubione rozrywki, doroczne festyny. My nie mamy praw, żyjemy w ciągłym lęku, a nierówną walkę z tym cholernym uprzedmiotowieniem trzecią już dekadę prowadzimy same.

O ile w ogóle, najczęściej bowiem nic nie prowadzimy, kompletnie się nie wychylając. Już trzecią dekadę pozwalamy wszystkim wycierać sobie brudne usta naszym życiem i codziennym losem, traktowanym z lekceważeniem jako sprawa „zastępcza”, „obyczajowa”, „światopoglądowa”. Nie protestujemy, kiedy się to dzieje, więc teraz konsekwentnie wypada zgodzić się z faktami. Doprowadziły nas one do punktu, w którym państwo będzie zwyczajnie, naturalnie i w imię etycznej czystości właśnie nas uśmiercać. Utylizować krnąbrne, psujące się przedmioty.
Jest w naszej kulturze coś bardzo głęboko zaszczepionego, co każe nam kobiet nie uważać za ludzi. Nie szanować kobiecego życia, zdrowia, nie przejmować się cierpieniem kobiet. Mamy to na co dzień. Ostateczne uprzedmiotowienie w prawie to zaledwie ostatni, symboliczny krok, finalizujący tę od dawna oczywistą transakcję. Jedną stroną tej transakcji jest konieczna dla nas ofiara złożona z ciał, człowieczeństwa i wolności kobiet. A co po drugiej stronie? Po co to wszystko? Czy to tylko po to, by napawać się przewagą, kontrolą i władzą? Czy tylko dlatego, by symboliczny fallus na wieki pozostał wielki i dumnie sterczący?
Może inaczej. Spróbujmy pomyśleć świat, w którym kobiety są ludźmi i w pełni wykorzystują swoje ludzkie prawa, w tym reprodukcyjne. Życie i zdrowie kobiet jest bezwzględnie szanowane i troskliwie chronione, żadna abstrakcyjna idea nie wytrzymuje konfrontacji z nadrzędnym celem dobrostanu myślących i czujących istot, niezależnie od tego, czy mają one macicę. W tym świecie KOBIETY MAJĄ PEŁNĄ KONTROLĘ NAD SWOJĄ PŁODNOŚCIĄ.
U licha, co się wtedy stanie? Co się takiego przerażającego stanie, kiedy to zrobimy? Dlaczego tak bardzo nie potrafimy sobie tego wyobrazić, że uciekamy się wciąż do dręczenia, torturowania i odczłowieczania? Dlaczego posuwamy się do każdego okrucieństwa i każdej potworności, byle tylko ta idea nigdy nie została urzeczywistniona? Dysponując wszelkimi środkami, by kobiety mogły realnie decydować o rozrodczości własnej i naszego gatunku – jaki mamy interes w tym, by pozostało to czymś nieosiągalnym i niewyobrażalnym?
A może… Może kobiety miałyby czelność sprowadzać dzieci tylko do takiego świata, w którym dobrze i bezpiecznie żyje się im samym? Kto kontroluje ciała i rozrodczość kobiet – ma władzę nad tym, gdzie, kiedy i po co dzieci będą zaludniać wspólnoty, napędzać gospodarki, jakie będą się wyznaczać nasze wspólne cele. Gdybyśmy oddały i oddali władzę reprodukcji całkiem w ręce kobiet – te wspólnoty musiałyby przybrać takie kształty, by każda przyszła matka naprawdę chciała w swojej pozostawać. Z reguły matki nie łakną dla swoich dzieci strachu, cierpienia, poniżenia, głodu. Nasze wspólnoty musiałyby być dla nich wystarczająco bezpieczne, dostatnie, stabilne. Wypełnione szacunkiem do siebie, do innych, do życia. Ten szacunek musiałby być widoczny w faktach, zamiast w deklaracjach.

Polityka prowadzona za pomocą macic mogłaby – po raz kolejny – okazać się najskuteczniejszym ze wszystkich narzędzi rewolucji w historii naszych dziejów. Czy nie w ten sposób powstał patriarchat oraz kapitalizm?

Polityka reprodukcyjna w rękach kobiet stałaby się przyczyną fundamentalnych przemian społecznych, politycznych i ekonomicznych. Demografia wszędzie byłaby sprawdzianem jakości życia i sensowności każdego ustroju. Kobiety być może odmawiałyby sprowadzania dzieci na świat, w którym mają one ginąć w bezsensownej walce o ziemię, religię, ropę albo prestiż.
Kobiety mogłyby chcieć dla swoich dzieci więcej, niż niepewne, niepełne, niedostatnie życie. Mogłoby się okazać, że gdy to kobiety zaczną wybierać zasady, wybiorą dla nas i dla siebie takie, które służą słabym zamiast silnym, skoro najsłabsze są dzieci. Zasady oparte o współpracę, troskę, opiekę i wzajemną pomoc. Uniwersalny kult produktywności, wilczej wrogości, walki wraz z bzdurnym dogmatem „nieustającego wzrostu” trafiłyby do kosza.
No ale. To tylko gdybania, a fakty są takie, że kobiety nie są ludźmi, a ich prawa, w tym reprodukcyjne, to w Polsce „zastępcze tematy” (pamiętajmy, by powtarzać to odpowiednio często). Posłuszne politycznym priorytetom rządzących, potulnie i w milczeniu wracajmy tam, gdzie nasze miejsce – na półkę z macicami. Nie decydować, nie wpływać na nic, milczeć, nie mieć żadnego znaczenia. Rodzić i umierać.”
Iza Palińska: Zastępcze życia kobiet /

Przepraszam, tym razem wyłączam komentarze. Proszę, nie uznawać tego za objaw nieuprzejmości w uniemożliwianiu wyrażania swoich opinii. Uważam, że w sprawie prawa do samostanowienia kobiet (w tym do aborcji) zamieściłam już tutaj sporo artykułów (owszem wklejki, ale dobrze napisane), pod którymi pojawiało się dużo komentarzy. Myślę, że zostały w nich wyrażone opinie, które teraz pewnie powtórzyłyby się. A tak naprawdę, to temat jest tak drażliwy, że nie chcę tutaj żadnej „wojenki” słownej.