sobota, 29 września 2012

I jeszcze o tych wiewiórach


 Jakby nie było, to temat bardzo wdzięczny i cały czas u nas w domu na topie. Bo… jesień i orzechy lecą w ilościach nieprzyzwoitych. Lecą i cieszą wszystkich. Szczególnie rude paskudnice, które umyśliły sobie poczynić ogromne zapasy na zimę. No i tu mała dygresja. Postanowiłam się dokształcić, zatem kliknęłam w Google hasło: „Zwyczaje wiewiórek”. O rany boskie, znalazłam różne zaskakujące informacje, ale  nic w miarę stricte o zwyczajach wiewiórek. Najbardziej wprawiło mnie w osłupienie to, że w Internecie można znaleźć gotowe zadania domowe i wypracowania na poziomie szkoły podstawowej na temat wiewiórek. To, że są ściągi dla gimnazjalistów, licealistów i studentów, to już od dawna wiadomo, ale dla uczniów z podstawówki??? Dobra… szukam dalej i znajduję propozycje scenariuszy dla nauczycieli nauczania początkowego, w tematach których przewija się słowo wiewiórka w różnych kontekstach. Czyli szanowny nauczycielu, myślenie na temat ułożenia lekcji o wiewiórce masz z głowy. Kliknij, wydrukuj, ucz! I kto tu mówi o ogromnej liczbie godzin poświęconych na przygotowanie się do lekcji? Klik- chcesz i masz. Z jednego scenariusza dowiedziałam się, że wiewiórka potrafi zjeść nasionek ze 150. szyszek dziennie. Jak myślicie? O co zapytają w tym momencie dzieci? Szukam dalej, bo chcę o zwyczajach puchatych rudzielców  dowiedzieć się więcej. W końcu znalazłam trochę informacji pod adresem www.superkid.pl/quiz-wiewiorki-odpowiedzi (za Chiny Ludowe nie wchodzi mi tu linkowanie, nie mam pojęcia dlaczego. Nie pomogły Wasze wskazówki i nie pomógł Jaskół. Przemęczyliśmy chyba godzinę ten temat- NIC). Już się nie czepiam stylu i poziomu pytań. Porównałam nasze spostrzeżenia z tym, co przeczytałam w odpowiedziach quizowych.
Dzisiaj część, bo jak twierdzi Czarek, wychodzi z tego niezła epopeja, w której będzie jeszcze trochę rozdziałów J. A potem nastanie….zima.
 Zbieractwo przebiega na dwa sposoby. Albo tak- z drzewa w pyszczku znoszą na ziemię,
 albo tak- zbierają pod drzewem, łapią w pyszczek i lecą szukać miejsca do zakopania. W trawniku zakopują w dziwny sposób, nie wykopują dziurki w ziemi, tylko rozchylają trawę, drapią małą dziurę w darni, wkładają tam orzech i zasuwają dziurę łapkami. Na grządkach wykopują porządną dziurę, wkładają orzech i zagarniają ziemię łapkami. Rozumiem, że w ziemi spulchnionej łatwiej im jest wykopać dziurę, ale przecież mają ostre pazury i w trawie też nie stanowiłoby to dla nich problemu. Zastanawiam się, czy nie kontrolują efektów wzrokiem. Kiedy w trawie orzech zniknie im z oczu, uważają go za ukryty. Na grządce muszą orzech ukryć pod ziemia, żeby nie był widoczny.
 To jest Kitka. Rozpędziła się z orzechem w stronę domu, gdzie przed drzwiami czatowałam,  z aparatem.
 Chyba mnie  zauważyła, bo skręciła nieco (bez zbytniego popłochu) i zakopała pospiesznie orzech w trawniku.
 To już następna runda z nowym orzechem do zakopania. One są niezwykle pracowite. Potrafią w krótkim czasie zakopać sporo orzechów. Kursują na trasie orzech (drzewo)- trawnik, orzech- grządki przez pół dnia. Raz Bazylka, raz Kitka, czasem obie razem, a dzisiaj pojawił się ciemnobrązowy Kminek.
 "OO!!.... kurcze... stoi z tym piszczącym czymś, a mnie się spieszy". Wcale nie jest przestraszona. Raczej zaskoczona, że jeszcze tu stoję. One chyba przyzwyczaiły się do widoku człowieka z aparatem. Podchodzę spokojnie, na palcach, robię spokojnie zdjęcia, staram się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Czasem do nich cicho przemówię. Nie mają powodów do obaw i chyba to czują.
 "No... co teraz?" Trochę się zastanowiła, ale nie miała zamiaru wracać, skręcić czy uciekać.
Śmieszna jest ta proporcja orzecha i pyszczka wiewiórki. Orzech jest wielkości połowy jej głowy. Musi mieć bardzo mocne i ostre zęby, żeby móc przenosić tak duże orzechy na odległość.

 "Ty..no...ty... usuń mi się z drogi...Z orzechem idę.. nie widzisz?" Poczułam lekką psychiczną presję z jej strony. Co tam, poczułam się wręcz intruzem w moim własnym ogrodzie. Obibokiem z aparatem. Stanęłam na drodze niesamowicie zapracowanej wiewiórce :) Myślałam, że zaraz zacznie tupać na mnie.
Postanowiła mnie zignorować i podbiegła do grządki kwiatowej. Przeskoczyła żeniszka i zniknęła pod krzewami. Zakopują orzechy wszędzie. Pod krzewami, na grządkach, w trawniku, w kompoście. Potem o części z nich zapominają. Ostatnio wycięłam w lasku mnóstwo podrośniętych młodych sadzonek orzechów włoskich. Wiosną przekopując grządki również wybieram kiełkujące orzechy. Paskudy. Zapasy zapasami, ale marnotrawstwo mi tu pod bokiem kwitnie :)

czwartek, 27 września 2012

Nudzić się nie mamy szans.


Czeka nas  w październiku wymiana kilku drzwi balkonowych, części okien i głównych drzwi wejściowych. Na szczęście proces decyzyjny, którego wprost nie cierpię, już za nami. Nie lubię wybierać, przebierać, dopasowywać. W dodatku ciągle mam wrażenie, że firmy oczekują od nas wyboru czegoś ekstra. A ja nie lubię bajerów. Ma być prosto i funkcjonalnie. Dany produkt ma spełniać w 100% to, do czego jest przeznaczony i tyle.  Dlatego wszelkie pytania  o np. parapety i podsuwanie jakichś marmurków, deseni, krzywizn i połysków mijało się z celem. Okna mają zabezpieczać przed zimnem i dać się łatwo myć. Szybka w drzwiach wyjściowych ma być normalna bez refleksów, witraży i wypukłości, bo nie pasuje do zewnętrznej elewacji taki szpan. Tak samo z klamkami. Po cholerę mi jakieś złocone,  kute ozdobnie klamki, kiedy mój dom jest prosty w stylu? I tak po kolei. No i cena też tu odgrywa rolę, bo każdy taki ozdobny akcencik to kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych dodatkowo z kieszeni wyrywa. A forsa ciśnie. I to bardzo. Jeszcze remont komina przed zimą się szykuje. Przed kilku laty jego kawałek się oderwał i z wielkim hukiem spadł, na szczęście, poza taras, na którym sobie beztrosko paplaliśmy przy herbacie. Na razie komin funkcjonuje taki wyszczerbiony, ale urody mu ta wyrwa nie dodaje i w każdej chwili istnieje realne zagrożenie, że następny kawałek spadnie komuś na łepetynę, albo nie daj boże, cały komin runie. Po wprawieniu stolarki należałoby wymienić podłogi. Dobra…., nie chcę myśleć, co dalej, bo potrzeby kocą się jak króliki. Żeby jeszcze kasy tak szybko przybywało. Na razie metodą małych kroków remontujemy ten nasz „zarośnięty mchem i porostem” wiejski dom. A z drugiej strony, to stawia przed nami coraz to nowe cele, które czynią nasze życie niewątpliwie bardzo interesujące. I chyba do jego końca nie będziemy narzekać na nudę J
Tujałki
Urzekły mnie ich barokowe w kolorach kwiaty. Te łączenia barw i wrażenie aksamitnych płatków. Piękny jest też kształt kielichów. Na jednej łodydze po kolei rozkwita się kilka kwiatów i tworzą taki minibukiet.
 Nasiona kupuję w Leroy Merlin.  Nie widziałam ich w żadnym innym sklepie. Kiedyś jeszcze były w ogrodniczych, ale teraz już ich w nich nie znalazłam.
 Roślina jednoroczna, sieje się ją wiosną. Bardzo trudna w uzyskaniu sadzonek. Najczęściej nie wykiełkuje, albo wykiełkuje parę sztuk z całej paczki nasion. Chyba powinno się ją wysiewać do donic wczesną wiosną i stawiać na parapecie w domu, ale ja nie mam cierpliwości do takich zabaw. Poza tym, rośliny siane w donicach są zazwyczaj bardziej delikatne i podatne na choroby oraz zmiany pogody.
 Corocznie wysiewam wprost do gruntu, potem czekam na cud :) I każdego roku staje się taki maleńki cud, bo kilka sadzonek udaje mi się wyhodować.
 Rośliny są wiotkie, powinny mieć podpórki. Pod wpływem deszczu przewracają się na grządkę i kwiaty się niszczą.
 Przeczytałam, że nie powinno się przesadzać sadzonek a wysiewać je wprost na miejsce stałe. Hmmmm... mnie się właśnie sadzonki przesadzane przyjmują. Natomiast kilka razy siałam inne roślinki na miejsca stałe i najczęściej je "odchwaszczałam' z innymi niepotrzebnymi. Skleroza i tyle. Dlatego wolę sobie sadzonki wyhodować na rozsadniku, a potem wysadzać na grządki w miejsca stałe.
 Kwiaty tujałek mają dużo odcieni i każda roślinka ma inny środek.

Przypominają petunie, ale są bardziej delikatne.

wtorek, 25 września 2012

Lęki codzienne


Jestem na wpół uduszona. To nerwica mnie dopada co i rusz. A dzisiaj z powodu mamy. Musieliśmy nagle wyjechać i przed wyjazdem jeszcze zaszłam do jej mieszkania zobaczyć, czy wszystko w porządku. Wchodzę do pokoju i widzę, że śpi w dziwnej pozycji- głowa lekko wykręcona w górę, oparta na podgiętej ręce, twarz wysunięta do przodu.
-Mamo, śpisz?- pytam półgłosem. Cisza.
- Mamo!!- mówię głośno. Nic, cisza. Stoję i myśli lecą mi błyskawicznie: No nie. Teraz? Czyżby się stało? Umarła????? Kurcze… jak to? Robię się kamiennie spokojna. Zawsze w takich sytuacjach podbramkowych, ogarnia mnie spokój szachisty. Kamień, mur, beton.
- Mamo, śpisz???!!!- teraz już bardzo głośno i spokojnie mówię.
- Co? Uhmmmm…- odzywa się po długiej, bardzo długiej  chwili zaspanym głosem. O rany…. Napięcie opadło, ale w tym samym momencie wszystko się we mnie rozszalało. W środku zaczęłam dygotać, w gardle ucisk. Zaczyna mnie dusić. Koniec, przepadło. Do teraz mnie jeszcze trzyma. Każdy taki mocny stres, od niedawna, wyzwala „duszonko” (przedtem atakowało żołądek). Pozostałości z mojego niewątpliwie mocno „spokojnego” życia. Nie, nie da się tego leczyć farmakologicznie. Inaczej- da się, ale to nie ma sensu. Te wszystkie wyciszacze autują mnie też z wszelkiej aktywności, a to jeszcze bardziej mnie wkurza. Kiedyś pan psychiatra (ach ta depresja, niekończąca się udręka)  dał mi środki, które po miesiącu zażywania, wyzwalały we mnie agresję, zamiast wyciszać i leczyć mi nerwy. Podziękowałam. Serce przebadałam, bo gdy pierwszy raz zaczęłam się dusić, wylądowałam na pogotowiu (wymusili to na mnie moi domowi). Myślałam, że mam atak serca. Jedno EKG, potem następne. Serce jak dzwon. Psychoterapię prowadzi mi mój Jaskół. Jest w tym genialny. Te wiewiórki… dzięcioły, zachody słońca…cała ta zabawa w fotografowanie, to intuicja- wiem, że to też mnie ratuje.  Czas… czas musi to wyrównać, wyciszyć.J
Nie szukam rady, nie skarżę się, nie wymyślam cudów tutaj. Czasem muszę upuścić z siebie parę. Wiem, że sama muszę się z moimi lękami i stanami ducha uporać. I wiem, że pisanie, nazywanie rzeczy po imieniu, odkrywanie ich, wyrzucanie na zewnątrz, też pomaga. I wiem również, że nie ja sama w takiej sytuacji tkwię. 
Koronki




Moja druga ulubiona róża:)

piątek, 14 września 2012

Z orzechem w zębach :)


Ostatni dyżur na uczelni. W budynku pusto, cicho. Trochę studentów po wpisy. Koniec. Pogoda też jakaś taka schyłkowa- burza. Ulewa tłukła po parapecie, a ja siedziałam w pustym pokoju nauczycielskim, czytałam „Charaktery” i coraz bardziej „tajałam”. Koniec. Nie będę musiała tłuc się godzinami ciasnym busem i nie będę musiała wystawać na przystankach, siedzieć godzinami nad książkami, użerać się ze studentami, przeżywać jakieś głupawe hospitacje ze strony zupełnie niekompetentnych osób…. Żadne tam „kwaśne winogrona”- tym razem „koniec” odebrałam lżej niż poprzednie. Przerabiam ten rodzaj kryzysu trzeci raz i już wiem, jaki on ma zazwyczaj u mnie przebieg. Kiedyś ktoś w komentarzach wyśmiewał moje zapiski o kryzysach, które zamieściłam na swoim blogu. Komuś się wtedy pomyliły dwa terminy- kryzys i problem. Kryzys trzeba „przepracować” w sobie, przeanalizować, „przeżyć”. Skutki emocjonalne kryzysu czasem na długo dają znać o sobie. Problemy się rozwiązuje po to, by one przestały istnieć. Rozwiązanie problemu oznacza- nie ma problemu. Przeżycie kryzysu pozostawia ślad w człowieku. I takie ślady mam w sobie. Nabyte doświadczenia pomagają mi radzić sobie w danej sytuacji kryzysowej. Mądrzę się? Może. Dopóki nie oswoję tego obecnego, muszę to nazywać, muszę „wypisać”, normalnie- wyautować z siebie.
I jeszcze jedno zawsze niezmiernie mnie dziwiło- to, że wtedy pewne osoby twierdziły, iż nie… no nie… skądże… one nigdy w kryzysach nie były. O naiwne. Nie ma człowieka, który by nie trwał w jakimś kryzysie. Jak nie jest w sytuacyjnym, to jest w rozwojowym. Kryzys dorastania, kryzys wieku starczego, ślub, egzamin, żałoba, narodziny dziecka- wnuka, wypadek, utrata pracy…. Różnimy się tylko zasobami oraz umiejętnościami radzenia sobie w sytuacji kryzysowej. Eeee… tam.
Ktoś ostatnio pytał o wiewiórki. Mają się dobrze. Buszują w ogrodzie i robią zapasy na zimę. Drapią się na drzewo, tam łapią w pyszczek wielki, zielony orzech, złażą na dół. Potem z tym wielkim orzechem w zębach kursują po trawniku, szukają miejsca, po czym zakopują  go. Ostatnio taka jedna ruda wydra zakopała orzechy w kilku miejscach. Ciekawe, czy zapamięta, gdzie one są. Kompletnie się nami nie przejmują. Cały czas twierdzę, że to nie ja z aparatem, a one nas inwigilują. 
 Wiewióra w locie. To ta młoda awanturnica, która ma chyba ADHD. Nazwaliśmy ją Kitka, bo ma ciemny ogonek po ojcu. Założyliśmy, że jej ojcem jest ciemna wiewiórka- Kminek.
 Ciepło, ciepło....coś ją zainteresowało ogromnie. Nawet nie raczyła na mnie spojrzeć.
 Oho... a jednak... uwaga! Baczność!!!!!
 No co się gapisz???? Wiewiórki nie widziałaś???? Mocowanie wzrokiem- kto? kogo?
 Wyraźnie podgląda czy jeszcze jestem tam na dole z tym czymś dziwnie piszczącym.
 Miałam wrażenie, że zaraz pokaże mi język.
 A to Bazylka . Założyliśmy, że jest to matka Kitki. Często widujemy je razem. Za to Kminka nie widać. Może się wyprowadził do innego ogrodu?
Zrobione dzisiaj. Siedziała na modrzewiu, na wysokości trzeciego piętra i bacznie mnie obserwowała. Najpierw myślałam, że to sroka przycupła, potem zobaczyłam ogonek :). Nie wiem, która to  była.