Dzisiaj to już tylko szukam kąta do zdechnięcia.
Nie wiadomo, w co ręce włożyć. Idzie zima, a to oznacza sezon dla mięsożernychJ. A jako, że coraz częściej Polacy przestają „miąs nieświeżych”, a raczej rasowanych
różnymi chemiami, jadać, to i moda na swojskie coraz bardziej się rozwija. A to
z kolei oznacza dla nas coraz więcej pracy. Tylko się cieszyć i prosić o
jeszcze. I nic to, że kostki puchną i na
pyszczyska padamy. Tym razem taki stan mnie bardzo zadowala.
Z każdym dniem robi się bardziej i bardziej
jesiennie. Pogoda przeważnie barowa. Mgły poranne oraz wieczorne. Mokro, ale
ciepło. Dwa dni temu nieoczekiwanie zjawili się nasi drwale. Zrobili czystkę
wśród drzew, pocięli dodatkowo te grube dębowe „patyczki”, których zdjęcia zamieściłam
w którymś z wiosennych postów. Ulga ogromna. W życiu, nie zrobilibyśmy tego z
Jaskółem naszą małą piłą w takim tempie. Do wiosny rżnęlibyśmy to drewno,
płacząc zapewne rzewnymi łzami. Trzy kubiki ogromnych dębowych szczap. Zgroza.
A drwale w ciągu godziny rozprawili z nimi, a dodatku z uśmiechem na ustach.
Pozostawili po sobie stos grubych klocków. Teraz je trzeba znieść do piwnicy, a
tam… stoi cudo. Po kombajnie, który uważam za największe dobrodziejstwo dla
rolników (kto wiązał snopy a potem stał na młockarni, ten dobrze wie, o czym
mówię), jest następne- ŁUPARKA do drewna. Nie śmiać sięJ. Ja tam zawsze lubiłam rąbać drewno w celach
rozrywkowych, a nierzadko terapeutycznych, kiedy byłam czymś mocno wkurzona.
Jaskół też nie mikrus, siekierą wywija, że hej, ale…”Znaj proporcjom Mocium
Panie”. Nie 3 kubiki twardego dębu- klocków o średnicy 20-
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz