Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 30 grudnia 2020

Oby już nie były takie (W ukrytym blogu 6)

 

Wczoraj +8 stopni i przepiękny, słoneczny dzień, dzisiaj tylko +4 stopnie i od rana pada równo, dużymi kroplami, rzadki deszcz. Jutro ma podobno lekko mrozić. Pogoda wariuje, ale jakoś mi nie tęskno za zimą, jaką pamiętam z dzieciństwa. Kiedy jest się dzieckiem, to uciążliwości zimy inaczej się znosi. Grunt, że są  sanki, łyżwy, narty i duuuużo śniegu jest. Nawet ta trzykilometrowa trasa do i ze szkoły podczas mrozów i często w kopnym śniegu przez las, pozostaje w pamięci jako coś oryginalnego, jako przygoda. Do domu wracałam z przemarzniętymi stopami, czerwonymi od zimna (mimo rękawiczek) rękami, ale wystarczyło przytulić się do kaflowego pieca i  zimno szybko odlatywało. Gorzej było, kiedy piece zamieniono na kaloryfery, odeszła gosposia, mama studiowała, tata w lesie lub w nadleśnictwie i  przychodziło nam rozpalać w piecu CO, a dom był wyziębiony i nieprzyjazny. Pamiętam też galopady po śniegu do drewutni po szczapy na rozpałkę i drewno do kuchennego pieca- potem zastąpiła go elektryczna kuchnia. Nie było czasu zakładać butów i często bose lub tylko w skarpetach nogi, wsuwałam w chodaki i wio przez całe podwórko. Szybko, szybko… nie zdążyłam się wyziębić, bo piorunem byłam z powrotem w kuchni. I taka zima bardzo zimowa wtedy mi nie przeszkadzała. Owszem, nigdy nie przepadałam za zimą, ale jak już musiała być, to się ją brało z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli z wysokimi zaspami, zawiejami, mrozem. Ale i piękne były takie zimy. Te czapy śniegu na świerkach i jodłach. Jak się ruszyło gałęzią, spadała lawina w otoczce skrzącego się puchu. Albo gładkie równe, jak stół pola, zasypane śniegiem, migoczącym miliardami malutkich gwiazdeczek w promieniach słońca. Bajkowy las w srebrzystej szadzi i błękitno-szary lód na stawach. Pod sam dom podchodziły stada kolorowych bażantów, a w  karmniku kręciło się mnóstwo drobiazgu ptasiego. Były gile, dzwońce, sikory, jemiołuszki, szczygły, wróble, trznadle…rozświergotane, kolorowe, uwijające się, by jak najwięcej wydziobać przed nastaniem mroźnej nocy. I zimowa noc, kiedy świecił księżyc, a jego blask kładł się na białym śniegu w dojmującej ciszy. Były też stawiane paśniki z sianem, lizawkami dla saren i zajęcy oraz sypanym pod nimi ziarnem kukurydzy dla bażantów. A były one odwiedzane, o czym świadczyło mnóstwo tropów- odciśniętych w śniegu kopytek. Zające z kolei zostawiały na śniegu takie śmiesznie rozstawione tropy, jakby ktoś wybijał jednostajny rytm: jeden, jeden dwa równoległe i znów- jeden, jeden, dwa równoległe. Czasem można było na śniegu zauważyć trop lisa. Teraz, kiedy nie ma śniegu, trudniej zgadnąć, jakie zwierzę przechodziło, ale wtedy z tropów i śladów  na śniegu, czytało się jak w księdze.

A potem coraz częściej odczuwałam niedogodności zimy. Spóźnione autobusy, pociągi, zimny pokój i zimna woda w internacie, odśnieżania, pchanie wózka z dzieciakiem przez śnieżną breję do ośrodka, przemoczone buty, bo chlapa, drapanie szyb w samochodzie, przebijanie się przez jeszcze nie odśnieżone drogi….Nie, zdecydowanie nie tęsknię za tamtymi zimami.

A dzisiaj przedostatni dzień roku 2020.  Boli mnie żołądek na myśl o jutrzejszym horrorze petardowo- fajerwerkowym i tych biednych zwierzakach.

A tu jeszcze widok zimy sprzed dziestu lat 





Zdjęcia z Internetu