Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 22 października 2024

A tymczasem o wiklinowych koszach, pjyknej izbie i dziwacznych obyczajach.

Niedziela, 7,30 rano, aleja sosnowa.

Kupiłam kosz wiklinowy na włóczki, bo pudła kartonowe złośliwie dogadały się i wespół zespół rozpadły się kompletnie. Dwa ogromne pudła, od nadmiaru grzebania w nich, rozjechały się dokumentnie. No to kupiłam ten kosz. 

Bardzo się z niego cieszę, tylko, że on jest brązowy, nawet ciemnobrązowy, a u nas wszystko jasne. No i ten kosz stoi teraz w holiku. Kosz- jasna wiklina, okrągły- z holiku powędrował do hmmmmmm…. Salonu? 

Nie wiem, jak ten pokój nazywać, bo to jest taki trzeci, gdzie najmniej przesiadujemy. Nawet nazwać go gościnnym jakoś nie można. Na Śląsku mówiło się na taki pokój „pjykno izba”. To była izba, gdzie wchodziło się od święta, zawsze wyglansowana, wymuskana, serweteczki, wertika a w nich duperszwance roztomaite, pjykne forhangi i jeszcze pjykniyjsze gardiny w oknach, a w czasach nowszych na komodzie, na heklowanej wyszkrobiónej serwecie, stała cudnej urody szklana ryba w kolorowe cętki, albo podobny wazon z plastikowymi gerberami. Moje ciotki takie izby miały i to po obydwu stronach „granicy”- i ta cysaroczka, i ta Prusoczka.

I do tej izby, która była zawsze wysprzątana oraz „w pogotowiu”, zapraszało się gości. Taka izba to był pewniak, że nie obgadają cię na dziedzinie, żeś flejtuch i mosz bajzel w chałupie.

We wszystkich moich rodzinnych domach nie było takiej izby. Każdy miał swój pokój- luksus na ówczesne czasy i był jeden wspólny pokój dzienny z telewizorem. Ten pokój służył wszystkim na okrągło i do przyjmowania gości też.

I obecnie nasz pokój, to taki dzienny, gdzie wchodzi się w butach, czasem stoi w nim suszka z praniem, gdzie pies tarza się na dywaniku, a jak ma wolny tapczan, to na nim przesiaduje. Normalny pokój użytkowy. A i owszem, gości też się do niego zaprasza. Zresztą gości to ja mogę zaprosić i do kuchni. Dzisiaj już nic na ludziach nie robi takiego wrażenia, jak kiedyś, a najmniej parę rzeczy na wierzchu- kubek na stole, sweter rzucony na fotel, czy otwarta książka i pies na tapczanie. Mniej ludzi już celebruje przyjmowanie gości z pompą oraz paradą, a jednak moja koleżanka nadal ma taką izbę, zamkniętą, ona z mężem przesiadują w małym pokoju.

Mam nadzieję, że zanika już też zwyczaj zdejmowania butów, kiedy się jest „w gościach”. Nie znoszę, kiedy ktoś do nas przychodzi i chce zdejmować buty. U nas chodzi się w butach. To znaczy my, od jesieni do wiosny, chodzimy w domowym obuwiu, ale latem nikt nie bawi się w zmienianie obuwia. Pies też włazi, jak mu się podoba. To jest dom mieszkalny, a nie muzeum. No i nasi goście też moją prawo wejść w butach, a często właśnie oni zabierają się do ich ściągania już w sieni. Noż kurcze… i czasem nie pomagają perswazje, tłumaczenia, że pies, że wprawdzie wymyte, ale… a ja u kogoś też czuję presję ściągania butów, ale się wycwaniłam, zabieram obuwie zamienne, lekkie buciki i po ptokach. „Wilk syty i wilk syty”. Pamiętam, że w moich rodzinnych domach wymagano zdejmowania butów zaraz po wejściu do domu. Mieliśmy gosposię Marysię, która nie pozwoliła ruszyć się na krok, dopóki nie zdjęliśmy butów i założyli papcie. Zdarzało się nam (nawet często- nie razem, ale każde z osobna- trójka szwendaczy- miało akurat wtedy jakiś interes w domu), że przelecieliśmy się po mokrej, umytej przez nią podłodze, w zabłoconych butach, bo: ”Ja tylko po ….”, „Tylko przelecę”, „Przecież muszę przejść”. Jak miała w rękach szmatę do podłogi, to tłukła nas tą mokrą ścierą po nogach. Wcale jej się nie dziwię- trójka rozbrykanych dzieciaków w zabłoconych buciskach, a tu świeżo wymyte podłogi. Wtedy myło się podłogi mokrą ścierą przełożoną przez szczotkę do zamiatania- cykl obejmował zamoczenie ściery, wyżęcie ściery, nałożenie ściery na szczotkę, wymycie kawałka podłogi, zdjęcie ściery, zamoczenie ściery w wodzie, w wiadrze i a piać od nowa.

Wcale się Marysi nie dziwię (teraz, bo wtedy byłam obrażona na nią za to walenie po nogach)- umycie w ten sposób podłóg w całym (dużym) domu to był spory wysiłek.

Jeszcze ja tak myłam podłogi zanim nastała cudowna era mopów. Tak, mop to dobry wynalazek, ale mop parowy to już cudo do potęgi. Nie ma wiadra z wodą, nie ma wykręcania mopa, nie ma smug na podłodze, nie ma machania mopem, nie ma chemii. Ile razy wyjmuję mop parowy, tyle razy mam przed oczami tę ścierę na szczotce i wiadro z mętną wodą.

I jeszcze taka scenka, wracając do tego zwyczaju zdejmowania butów u kogoś, kiedyś zobaczyłam coś, co mnie rozśmieszyło do łez i od tej pory postanowiłam nie brać w tym udziału- pod stołem parę nóg w męskich skarpetach i parę nóg w damskich pończochach. Wszystkie stopy mieliły paluchami i sprawiały wrażenie żyjących swoim życiem. A nad stołem panowie w garniturach i panie wystrojone jak na wesele- jakieś przyjęcie to było. O skarpetach męskich nie będę się wypowiadać, ale te gołe kawałki nóg nad nimi to nie był apetyczny widok. Ja sama maszerując w samych rajtkach, bez butów, po zimnej podłodze, czułam się głupio, dlatego teraz zabieram zapasowe obuwie.

No i tak od rozpadających się pudeł, dotarłam do kulturowych naleciałości, które czas już wrzucić do lamusa.

Dla porządku dodam, że jest jeszcze trzeci kosz wiklinowy, jasny, owalny. W tym okrągłym i w tym owalnym trzymam tkaniny rozmaite na wypadek, gdyby zechciało mi się w końcu siąść do maszyny i machnąć sobie np. letnią bluzkę, albo inną jakąś poszewkę czy serwetkę, a może i patchwork.


 

Miałam też wiklinowe meble na tarasie. Nieimpregnowana wiklina najpierw nabrała wilgoci, potem sczerniała, a potem się rozeschła. Na ratan, ten prawdziwy a nie plastikową imitację, mnie nie stać, natomiast drewniane meble są za ciężkie na nasze tarasy.

Aha i były też różnej wielkości wiklinowe miseczki, koszyczki, podstawki itp., które też po jakimś czasie zrobiły się brzydkie. Nie pomogło mycie, czyszczenie. Wyrzuciłam. Duży koszyk, zamykany, podarowałam, w tym roku, Młodym- mają na grzyby.

No i nie potrafię się od tej wikliny teraz odczepić, bo jest jeszcze jeden koszyk- na zabawki dla Bezy. Teraz stoi obok niego ten nowy duży kosz z włóczkami.

Oooooo… koszyk na zabawki jest nie do ruszenia. Psica pilnuje go jak oka w głowie. Kosza i zabawek. Kiedyś na czas sprzątania wyniosłam kosz do pokoju- Beza chodziła zaniepokojona, szukała swojej własności. Kosz jest pomalowany na biało, przez 11 lat trochę się wykruszył, ale nie ośmielimy się kupić jej nowego. Ma być ten i koniec. Wiklinę to ja lubię, nawet bardzo, kiedyś miałam jej sporo w domu, ale mniej lubię kurz, jaki ona łapie, a najmniej lubię ten kurz usuwać. Dlatego na tych trzech koszach wiklinowych przestanę.

I jeszcze jesienna złota trawka- zdjęcie zrobione też  w niedziele rano.



 

18 komentarzy:

  1. Taki czekający na gości pokój to "w dawnych czasach" nosił miano salonu. Tu mam raptem 2 pokoje, czyli pokój dzienny i sypialnię a odwiedza mnie głównie rodzina i oni tu mają swoje kapcie i jeśli któreś ma zamiar być nieco dłużej niż 5 minut to je zakłada. Myślę, że wiklinowe kosze mogłyby stać na tarasie gdyby wewnątrz i zewnątrz były potraktowane bezbarwnym lakierem- byłyby w ten sposób zaimpregnowane. Przypomniały mi się lata, gdy wiklina przebojem weszła w życie codzienne i modne były koszyki wiklinowe zamiast torebek i jak cudownie darły w komunikacji pończochy ewentualnie rajstopy.
    Serdeczności;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, salon mógłby być, ale do mojego domu ta nazwa nijak pasuje. Salon to raczej drobnomieszczański wymysł, miejski. W domach wiejskich były pjykne ( na Śląsku) albo piekne ( na cieszyńskim) izby.
      A w salonach to raczej domownicy prowadzili normalne życie, nie był on wyłączony z użytku codziennego. Te izby tak, one były zamykane i otwierane na święta, albo dla gości.
      Polakierowałam kiedyś wiklinę bezbarwnym i po jakimś czasie lakier złuszczył się. W latach 70, kiedy latałam w Cieszynie na Uniwerek, przechodziłam koło wielkiego targu. W dzień targowy było tam pełno Czechów, wręcz tłumy i oni kupowali głównie wiklinę oraz plastikowe kwiaty no i modne wówczas drzwi harmonijkowe. A potem do granicy, po zamkiem, stały kilometrowe kolejki, wracających do siebie Czechów objuczonych tymi polskimi dobrami:):):)
      Miałam taki koszyk, ale bardziej zniszczyła mi kurtkę torebka, która miała tył z ostrej plecionki sznurkowej.

      Usuń
    2. U mojego męża w domu bywały dziewczyny do opieki nad dziećmi kiedy trzeba było pójść do pracy. Ale z jakiegoś powodu nie są mile wspominane.

      Usuń
    3. Marysia była domownikiem, na pra2wach domownika, a może nawet większych, bo mama często dawała jej wolną rękę. W naszym wychowaniu miała duże zasługi, bo to ona nas pilnowała, o nas dbała. Mama pracowała, studiowała. Teraz widzę, że często wyręczała się Marysią, bo tak było jej wygodnie. A my musieliśmy Marysi słuchać bezwzględnie. I nie było odwołania, ale to była fajna rozsądna dziewczyna ( jak u nas "nastała' miała 17 lat). Oczywiście, że buntowaliśmy się, byliśmy wredni, ale w ostatecznym rozrachunku żyliśmy na przyjaznej stopie.

      Usuń
  2. Po wyprowadzce syna, tez mamy taki pokój, ni to gościnny, ni to garderoba...kiedyś nie miałam nawet swojego pokoju, dzieliłam go z babcią, a mój brat dostał wnękę w większym pokoju rodziców.
    Kosze wiklinowe lubię, mam małe na owoce i klamerki, jeden większy na torby zakupowe. Było ich więcej, ale zużyły się przez lata.
    Mielenie paluchami pod stołem, to pół biedy, ale zapach skarpetek? Zmilczę!
    Zdejmowanie butów realizujemy zima i w jesienne pluchy, bo gdy kiedyś weszło mi do domu kilka osób w butach, to musiałam prac dywan, tak wyszło...
    W większości zaprzyjaźnionych domów są kapcie dla gości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kapcie dla gości u nas nie zdały egzaminu- różne rozmiary butów ludzie noszą. I te kapcie dla gości jakieś niehigieniczne są- po kimś nosić kapcie? Sama miałabym opory:):):).
      Jak ktoś ma małe mieszkanie i dywany trudne do uprania to jeszcze rozumiem, ale w wielu domach nie ma potrzeby zdejmowania butów. Więc może jednak te "wspólne" kapcie?

      Usuń
  3. Bardzo ciekawa opowieść o pokojach i butach. No i znam kogoś kto miał prawdziwą gosposię!
    Też bardzo nie lubię zdejmować butów ani nie zachęcam do zdejmowania u mnie, ale mam dobry do tego klimat. W Polsce zwłaszcza zimą noszę że sobą eleganckie pantofelki żeby z kozaków mi śnieg na dywany nie skapywał;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My, domownicy, zmieniamy buty, ale goście mogą wejść w nich. Nie mam ekstra wielkich dywanów tylko jeden chodnik łatwy w utrzymaniu i małe dywany pod biurkami, by nogi nie marzły, a odkurzacz (są trzy- podręczny pionowy na akumulator, robot i normalny) i mop parowy załatwiają szybko czystość. Zresztą Beza potrafi nieźle zadeptać podłogę i też nie ma gniewu. To jest dom do mieszkania:):):).
      Marysia to była gosposia domownik. Ona decydowała o prowadzeniu domu, bo mama raczej domem się nie przejmowała. Poza tym, mama pracowała, a gospodarstwo było dosyć duże. Marysia była dla nas ważną osobą i miała u nas poważanie. Nie było mowy o wyręczaniu się nią, czy lekceważeniu ( to nie była służąca). U nas każdy miał swoje obowiązki i każdy musiał się z nich sam wywiązać. Mieszkała i pracowała u nas 6 lat. Kiedy wyszła za mąż, bardzo mi brakowało jej jako osoby, a nie "gosposi". Potem, były jeszcze inne gosposie, ale każdą bardzo krótko i szczerze mówiąc nie nadawały się z różnych powodów.

      Usuń
  4. Nie lubię, gdy ktoś u mnie chce zdejmować buty, ale będąc u kogoś- pytam, bo w różnych domach są różne zwyczaje. Zdejmuję zawsze, gdy jest paskudna pogoda i wiadomo, że trudno byłoby nie nabrudzić.
    A wikliny mam w domu sporo. Bardzo się przydaje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też nie lubię, kiedy ktoś chce u nas zdjąć buty. Teraz już nie jest problemem zabłocenie, bo do domu jest chodnik, goście przyjeżdżają samochodami. Kiedyś można było szybciej zabłocić buty i to zdejmowanie miało jakiś sens. Jak jadę do kogoś planowo to zabieram swoje zamienne, jak nieplanowo to też pytam.
      Lubię wil;linę, jednak staram się ograniczać w ogóle ilość posiadanych rzeczy-koszyków wazonów, ozdóbek itp.

      Usuń
  5. Jaki sympatyczny post o wiklinowych koszach:)
    Pamiętam domówki i wyelegantowane panie w samych rajstopach lub kapciach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :):):) Panie w rajstopach, w kapciach i sukienki od wielkiego dzwonu- groteskowe, ale dawniej normalka. Szło się w kaloszach po błotnistych ulicach, drogach to i buty były zabrudzone. A z drugiej strony gospodyni podająca ścierkę, by te buty wyczyścić, to też jakoś nie przystawało. I tak źle i tak niedobrze.

      Usuń
  6. kwestia zdejmowania butów będąc u kogoś jest bardzo indywidualna, zależy od wielu rzeczy, na przykład pory roku i pogody na polu, od relacji, jakie mamy z gospodarzami, od rodzaju podłogi, jaka jest w danym fragmencie domu, mieszkania i w ogóle różnych innych detali sytuacji...
    stojących bibelotów, czyli tak zwanych "grzmotów" w ogóle nie hoduję, jedynie wieszam na ścianach i meblach jakieś drobiazgi /ozdobne lub praktyczne/, głównie ze względu na koty, ale nie tylko, w ogóle nie przepadam za takim konkretnie wystrojem...
    p.jzns :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, wszystko zależy od tych czynników, o jakich piszesz, ale ( zawsze jest jakieś ale) przyznasz, że to zdejmowanie butów u kogoś kiedyś było nagminne a wręcz obowiązkowe ( gospodarze oczekiwali, goście czuli się w obowiązku). Chyba to jest związane z kulturą polskich dworów i mieszczańskich domów- tam nie zdejmowano butów, bo była służba, potem służby nie było a jej obowiązki przejęły panie domów- z kolei domy wymuskane, wyposażone często za uzbierane pieniądze (dywany, kryształy, komplety wypoczynkowe) to i czystość ( podłogi) należało zachować i uszanować.
      Na półkach otwartych mam głównie książki, za szkłem ( by się nie kurzyło, nie lubię tego myć) skorupy. Nie lubię przeładowanych pomieszczeń, toi mało mam takich durnostójek oraz mebli.

      Usuń
  7. Sosnowa aleja wymiata!
    Odkąd nastała moda na nazywanie pokojów salonami, gotuję się każdorazowo, gdy byle ciul niepewnej proweniencji ma w domu "salon".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sosnowa jest od wschodniej strony ogrodu i podświetlana porannym słońcem. Nigdy nie mówię o pokoju salon. To takie pretensjonalne. Nawet "pokój dzienny" dziwnie mi brzmi. U nas pokoje mają pokoje swoje nazwy od np. przeznaczenia. Tam, gdzie najwięcej przesiadujemy i stoją komputery mówi my, że w pokoju komputerowym. Tylko sypialnia ma swoją tradycyjną nazwę:):)

      Usuń
  8. Chciałabym mieć choć jeden pokój wysprzątany idealnie w domu 😉. U nas zdejmuje się buty - i jak tak pomyślę to chyba u wszystkich u których bywam/znam. Serdeczności ♥️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam wysprzątanych idealnie pokoi, jest w miarę czysto, bo jestem alergikiem i kurz mi szkodzi. Dlatego odkurzam dosyć często i używam parowego mopa i te wszystkie bibeloty, łapiące kurz ograniczyłam do minimum.
      Zdejmowanie butów, obecnie, zależy chyba od warunków w mieszkaniu. U nas warunki pozwalają na chodzenie w butach, ale nie nadużywamy tego.

      Usuń