wtorek, 22 października 2024

A tymczasem o wiklinowych koszach, pjyknej izbie i dziwacznych obyczajach.

Niedziela, 7,30 rano, aleja sosnowa.

Kupiłam kosz wiklinowy na włóczki, bo pudła kartonowe złośliwie dogadały się i wespół zespół rozpadły się kompletnie. Dwa ogromne pudła, od nadmiaru grzebania w nich, rozjechały się dokumentnie. No to kupiłam ten kosz. 

Bardzo się z niego cieszę, tylko, że on jest brązowy, nawet ciemnobrązowy, a u nas wszystko jasne. No i ten kosz stoi teraz w holiku. Kosz- jasna wiklina, okrągły- z holiku powędrował do hmmmmmm…. Salonu? 

Nie wiem, jak ten pokój nazywać, bo to jest taki trzeci, gdzie najmniej przesiadujemy. Nawet nazwać go gościnnym jakoś nie można. Na Śląsku mówiło się na taki pokój „pjykno izba”. To była izba, gdzie wchodziło się od święta, zawsze wyglansowana, wymuskana, serweteczki, wertika a w nich duperszwance roztomaite, pjykne forhangi i jeszcze pjykniyjsze gardiny w oknach, a w czasach nowszych na komodzie, na heklowanej wyszkrobiónej serwecie, stała cudnej urody szklana ryba w kolorowe cętki, albo podobny wazon z plastikowymi gerberami. Moje ciotki takie izby miały i to po obydwu stronach „granicy”- i ta cysaroczka, i ta Prusoczka.

I do tej izby, która była zawsze wysprzątana oraz „w pogotowiu”, zapraszało się gości. Taka izba to był pewniak, że nie obgadają cię na dziedzinie, żeś flejtuch i mosz bajzel w chałupie.

We wszystkich moich rodzinnych domach nie było takiej izby. Każdy miał swój pokój- luksus na ówczesne czasy i był jeden wspólny pokój dzienny z telewizorem. Ten pokój służył wszystkim na okrągło i do przyjmowania gości też.

I obecnie nasz pokój, to taki dzienny, gdzie wchodzi się w butach, czasem stoi w nim suszka z praniem, gdzie pies tarza się na dywaniku, a jak ma wolny tapczan, to na nim przesiaduje. Normalny pokój użytkowy. A i owszem, gości też się do niego zaprasza. Zresztą gości to ja mogę zaprosić i do kuchni. Dzisiaj już nic na ludziach nie robi takiego wrażenia, jak kiedyś, a najmniej parę rzeczy na wierzchu- kubek na stole, sweter rzucony na fotel, czy otwarta książka i pies na tapczanie. Mniej ludzi już celebruje przyjmowanie gości z pompą oraz paradą, a jednak moja koleżanka nadal ma taką izbę, zamkniętą, ona z mężem przesiadują w małym pokoju.

Mam nadzieję, że zanika już też zwyczaj zdejmowania butów, kiedy się jest „w gościach”. Nie znoszę, kiedy ktoś do nas przychodzi i chce zdejmować buty. U nas chodzi się w butach. To znaczy my, od jesieni do wiosny, chodzimy w domowym obuwiu, ale latem nikt nie bawi się w zmienianie obuwia. Pies też włazi, jak mu się podoba. To jest dom mieszkalny, a nie muzeum. No i nasi goście też moją prawo wejść w butach, a często właśnie oni zabierają się do ich ściągania już w sieni. Noż kurcze… i czasem nie pomagają perswazje, tłumaczenia, że pies, że wprawdzie wymyte, ale… a ja u kogoś też czuję presję ściągania butów, ale się wycwaniłam, zabieram obuwie zamienne, lekkie buciki i po ptokach. „Wilk syty i wilk syty”. Pamiętam, że w moich rodzinnych domach wymagano zdejmowania butów zaraz po wejściu do domu. Mieliśmy gosposię Marysię, która nie pozwoliła ruszyć się na krok, dopóki nie zdjęliśmy butów i założyli papcie. Zdarzało się nam (nawet często- nie razem, ale każde z osobna- trójka szwendaczy- miało akurat wtedy jakiś interes w domu), że przelecieliśmy się po mokrej, umytej przez nią podłodze, w zabłoconych butach, bo: ”Ja tylko po ….”, „Tylko przelecę”, „Przecież muszę przejść”. Jak miała w rękach szmatę do podłogi, to tłukła nas tą mokrą ścierą po nogach. Wcale jej się nie dziwię- trójka rozbrykanych dzieciaków w zabłoconych buciskach, a tu świeżo wymyte podłogi. Wtedy myło się podłogi mokrą ścierą przełożoną przez szczotkę do zamiatania- cykl obejmował zamoczenie ściery, wyżęcie ściery, nałożenie ściery na szczotkę, wymycie kawałka podłogi, zdjęcie ściery, zamoczenie ściery w wodzie, w wiadrze i a piać od nowa.

Wcale się Marysi nie dziwię (teraz, bo wtedy byłam obrażona na nią za to walenie po nogach)- umycie w ten sposób podłóg w całym (dużym) domu to był spory wysiłek.

Jeszcze ja tak myłam podłogi zanim nastała cudowna era mopów. Tak, mop to dobry wynalazek, ale mop parowy to już cudo do potęgi. Nie ma wiadra z wodą, nie ma wykręcania mopa, nie ma smug na podłodze, nie ma machania mopem, nie ma chemii. Ile razy wyjmuję mop parowy, tyle razy mam przed oczami tę ścierę na szczotce i wiadro z mętną wodą.

I jeszcze taka scenka, wracając do tego zwyczaju zdejmowania butów u kogoś, kiedyś zobaczyłam coś, co mnie rozśmieszyło do łez i od tej pory postanowiłam nie brać w tym udziału- pod stołem parę nóg w męskich skarpetach i parę nóg w damskich pończochach. Wszystkie stopy mieliły paluchami i sprawiały wrażenie żyjących swoim życiem. A nad stołem panowie w garniturach i panie wystrojone jak na wesele- jakieś przyjęcie to było. O skarpetach męskich nie będę się wypowiadać, ale te gołe kawałki nóg nad nimi to nie był apetyczny widok. Ja sama maszerując w samych rajtkach, bez butów, po zimnej podłodze, czułam się głupio, dlatego teraz zabieram zapasowe obuwie.

No i tak od rozpadających się pudeł, dotarłam do kulturowych naleciałości, które czas już wrzucić do lamusa.

Dla porządku dodam, że jest jeszcze trzeci kosz wiklinowy, jasny, owalny. W tym okrągłym i w tym owalnym trzymam tkaniny rozmaite na wypadek, gdyby zechciało mi się w końcu siąść do maszyny i machnąć sobie np. letnią bluzkę, albo inną jakąś poszewkę czy serwetkę, a może i patchwork.


 

Miałam też wiklinowe meble na tarasie. Nieimpregnowana wiklina najpierw nabrała wilgoci, potem sczerniała, a potem się rozeschła. Na ratan, ten prawdziwy a nie plastikową imitację, mnie nie stać, natomiast drewniane meble są za ciężkie na nasze tarasy.

Aha i były też różnej wielkości wiklinowe miseczki, koszyczki, podstawki itp., które też po jakimś czasie zrobiły się brzydkie. Nie pomogło mycie, czyszczenie. Wyrzuciłam. Duży koszyk, zamykany, podarowałam, w tym roku, Młodym- mają na grzyby.

No i nie potrafię się od tej wikliny teraz odczepić, bo jest jeszcze jeden koszyk- na zabawki dla Bezy. Teraz stoi obok niego ten nowy duży kosz z włóczkami.

Oooooo… koszyk na zabawki jest nie do ruszenia. Psica pilnuje go jak oka w głowie. Kosza i zabawek. Kiedyś na czas sprzątania wyniosłam kosz do pokoju- Beza chodziła zaniepokojona, szukała swojej własności. Kosz jest pomalowany na biało, przez 11 lat trochę się wykruszył, ale nie ośmielimy się kupić jej nowego. Ma być ten i koniec. Wiklinę to ja lubię, nawet bardzo, kiedyś miałam jej sporo w domu, ale mniej lubię kurz, jaki ona łapie, a najmniej lubię ten kurz usuwać. Dlatego na tych trzech koszach wiklinowych przestanę.

I jeszcze jesienna złota trawka- zdjęcie zrobione też  w niedziele rano.



 

1 komentarz:

  1. Taki czekający na gości pokój to "w dawnych czasach" nosił miano salonu. Tu mam raptem 2 pokoje, czyli pokój dzienny i sypialnię a odwiedza mnie głównie rodzina i oni tu mają swoje kapcie i jeśli któreś ma zamiar być nieco dłużej niż 5 minut to je zakłada. Myślę, że wiklinowe kosze mogłyby stać na tarasie gdyby wewnątrz i zewnątrz były potraktowane bezbarwnym lakierem- byłyby w ten sposób zaimpregnowane. Przypomniały mi się lata, gdy wiklina przebojem weszła w życie codzienne i modne były koszyki wiklinowe zamiast torebek i jak cudownie darły w komunikacji pończochy ewentualnie rajstopy.
    Serdeczności;)

    OdpowiedzUsuń