Dzisiaj rano przed godziną 7.
Jak ulał pasuje do mojego życia i jego scenerii taka myśl: „Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają oddech w piersiach” (Maya Angelou afroamerykańska pisarka, poetka, aktorka).
W tym roku dotychczasowa jesień była naprawdę piękna. Chodząc od okna do okna, wałęsając się po ogrodzie, siedząc na naszym nowym (pięknym😄😄😄) tarasie, jeżdżąc na zakupy, czy będąc na spacerach w lesie oraz nad stawami czy zalewem- podziwiałam takie widoki, które naprawdę dech zapierały.
Kolory, kolory, kolory, detale, światło, promienie, podświetlenia, kontrasty….
Świetliste wschody oraz złote zachody słońca. Wieczorami złoto- malinowa poświata ogarniała ogród, szczyty morawskich gór, było magicznie, tajemniczo. Te zmieniające się z dnia na dzień barwy- liście zmieniające się z zielonych na żółte, potem pomarańczowe i szybko w bordowe, a potem brązowe lub rude, by po kilku dniach opaść na ziemię. Cudne ciepełko, dni słoneczne, mało deszczu i mgieł. Wszystko nam ta jesień zafundowała.
Zdjęcia jesienne będę tu jeszcze zamieszczała. Przynajmniej te, które pokazują, co zapierało mi oddech.
Te w poście są z dzisiejszego poranka.
Zmiana czasu w tym roku w ogóle nie zrobiła na mnie wrażenia. Owszem, szybciej robi się ciemno, ale mnie to nie przeszkadza. Nie przeszkadzają mi wcześniej zapadające ciemności, a kiedy się budzę o 6,30, jest już jasno. Na spacery wieczorne z Bezą, po ogrodzie, chodzę z latarką. Wierzcie mi, jest bardzo nastrojowo. Trochę przeszkadza mi nakładanie na siebie zimowych ciuchów, ale bez przesady, da się znieść taką uciążliwość. Niemniej rozumiem, że ktoś nie cierpi jesieni i zimy.
Nadal porządkuję ogród, by wiosną mieć mniej pracy. Nie wiem, jaka wiosna będzie- jak będzie zimna i deszczowa, jak to się często zdarzało, to potem tych prac nagromadzi się tyle, że wiecznie coś jest nie zrobione i mam w sobie przymus nadrobienia, co mnie dokładnie zniechęca. Nie lubię tego uczucia. Całe moje życie składa się z takiej pracy „na zapas”, by nie mieć zaległości. A praca się koci, ciągle coś jest do zrobienia. Normalny bezsens bytu.
W niedzielę mocny przymrozek zwarzył rośliny. Nie chciałam czekać z ich wyrzuceniem. Wszystkie poszły na kompost, wyczyszczone donice do piwnicy. Donice czyszczę nie dlatego, że jest że mnie taka picusia porządnicka, a głównie dlatego, że w ziemi, która na nich zostaje mogą siedzieć choróbska, a te z kolei zniszczą mi rośliny w przyszłym, roku. Teraz czeka mnie jeszcze usunięcie zwiędłych liście z wszystkich liliowców i pozostałych bylin. Jest też sporo krzewów do przycięcia.
Utkałam przód poszewki na jasiek, utkane- bajecznie kolorowe w tonacji czerwono czarno-żółtej- leży sobie już drugi tydzień- czeka na zmiłowanie, czyli na podszycie osnowy i doszycie tyłu. A to trzeba wyjąć maszynę, skroić materiał….
Czytam „Lalę” Dehnela. Jest jeszcze lepsza od jego „Łabędzi”, których II tom troszkę mnie znudził. Czasami żałuję, że znam tylko nikłe wyrywki historii moich rodzin, tak ze strony matki, jak ze strony ojca. A to, co znam, to i tak wielki chaos, bo co członek rodziny, to inna opowieść na temat tego samego zdarzenia. Ja może i pytałam, ale często mi „bajano” (zwłaszcza matka), ojciec robił uniki, ciotki „nie wiedziały”. To, co wiem, często jest ulepione z cząstek mojej wiedzy zbieranej po cmentarzach, zdjęć, tych urywków opowiadań. Ale im dalej w las, tym mniej mi zależy na wiedzy o rodzinie. Czasem pewne informacje są takie, że lepiej było by w ogóle tego nie wiedzieć. Tym bardziej, że w niczym mi to teraz nie zaszkodzi, ani nie pomoże. I to nie jest głęboka ignorancja z mojej strony.
Potrzeba poznania moich przodków maleje we mnie coraz bardziej- byli, przeminęli, nie mieli wpływu na moje życie ”tu i teraz”. Nie czuję się uboższa o tę wiedzę. Przestałam jeździć na cmentarze, pamięć o moich bliskich tkwi we mnie i żadne światełka, zapalane raz w roku, tej pamięci nie zastąpią. Natomiast czytać takie książki jak powieści o dziejach rodów Kurskiego czy Dehnela lubię, bo ukazują kawał historii życia ludzi z różnych warstw społecznych, w codziennych i niecodziennych okolicznościach. To kawał zwykłej, ludzkiej historii bez patosu oraz zadęcia, osadzonej w ówczesnych realiach.
Moje oczekiwania polityczne teraz wyglądają tak.
Zdjęcie z Internetu
Lala mnie urzekła!Pokochałam za nią Dehnela! U mnie też listopadowo- szaro, mgliście!
OdpowiedzUsuńW tym roku długo trwała jesień. We wrześniu wraz z pierwszymi jesiennymi mgłami, wychodziłam częściej z domu dla zachwytów, dla zdjęć, dla pięknych chwil.
OdpowiedzUsuńI dopiero tak naprawdę w miniony weekend zauważyłam, że jesień już odpuszcza, coraz mniej liści w koronach.
Zimowe ciuchy przeszkadzały do czasu, aż nie odkryłam trekkingowych ubrań.
Zima mnie nie martwi, ale zauważam błędne koło nastrojów u ludzi. Nauczyłam się, że pogoda nie może mieć wpływu na nastrój człowieka, lecz sam człowiek ma wpływ na swój nastrój i na to, jak postrzega aurę za oknem.
Ale mnie natomiast denerwuje wiosna, nie lubię. Roztopy, najwięcej wtedy leje deszcz, na dłuższą metę to uciążliwe.
U mnie całkiem znośnie i po porannych zachmurzeniach nawet wyszło zza chmur słońce i jest "aż" 8 stopni ciepła. Tak około 9,00 to trochę nawet wiało, a teraz flauta zupełna i drzewa coraz bardziej gołe. A wiało zapewne dlatego, że musiałam wyjść z domu. Na mojej ulicy są posadzone między innym dęby burgundzkie i one będą niemal do wiosny wyposażone w piękne liście, które teraz są pomarańczowo-brązowe, są nieco podsuszone i powykręcane ale opadną dopiero wtedy, gdy będzie nadchodziła wiosna. A platany są już niemal całkiem pozbawione liści, na gołych gałęziach widać tylko platanowe "orzeszki", które całkiem opadną wiosną. Podwórzowe brzozy ciągle jeszcze mają czym zaścielać podwórko- stoją raptem trzy drzewa a liści wokół nich tyle jakby ich było z pięć razy więcej.Te brzozy są wyższe od ponad pięciopiętrowego + strych przedwojennego budynku, w którym mieszkania mają po 4 m wysokości. Pogodnej jesieni Ci życzę;)
OdpowiedzUsuń