poniedziałek, 24 czerwca 2019

Rude nieszczęście


Początek wakacji (co dla mnie w sumie już nic nie oznacza), początek lata dają nam nieźle popalić. Ciągle coś się dzieje.  Dzisiaj, bez zapowiedzi, pojawiła się ekipa do montażu szafy wnękowej i drzwi przesuwanych między pomieszczeniami. Wszystkie plany na dzisiaj wzięły w łeb, ale i tak fajnie, bo czekaliśmy 6 tygodni na montaż i będzie on z głowy. Teraz towarzyszy mi ryk pilarki, stukanie młotka, jednak jest to w miarę przyjemna „muzyka’. Już się cieszę na gotowca. Jakby było mało zamieszania, przyszedł elektryk, też dzisiaj zadzwonił, czy może. Będzie wymiana bezpieczników głównych oraz skrzynki z licznikiem. Przepisy mówią, że taka skrzynka musi być teraz na ścianie zewnętrznej, a my mamy ją w domu. Koszt dosyć wysoki, wydatek nieoczekiwany, ale będzie zrobione porządnie i bezpiecznie. Po ostatnich strasznych burzach, kiedy to ogniki latały nam po żarówkach, po każdym wyładowaniu, spalił się telefon domowy i router, doszliśmy do wniosku, że nie ma co czekać na wypalenie całej instalacji. Trzeba zabezpieczyć dom przed taką ewentualnością. Elektryk jest ojcem mojego byłego ucznia, wiem, że nie sfuszeruje i zrobi porządnie. Bardzo sensowny człowiek. W dodatku mamy tak zmontowaną instalację, że w domu prawie nic nie będzie kute czy wiercone, raptem dwa otwory. Po jednej ścianie tylko pójdą przewody do starej skrzynki i tyle.


Widzicie to maleństwo? Wczoraj stała się wiewiórcza tragedia. Jeszcze teraz mam te wiewióreczki przed oczami. Mam poczucie winy, że nie zareagowałam wcześniej. Od rana słyszałam popiskiwania, ale brzmiały one tak, jakby Beza kogoś witała z radością. Takie popiskiwanie, lekkie skomlenie. Parę razy zajrzałam, czy to ona, ale leżała spokojnie. Hmmmm… dopiero późnym popołudniem doszłam do wniosku, że coś jest nie tak. Poszłam za głosem i … ech… na ścieżce, wydeptanej przez psa, między krzakami a płotem, leżała, atakowana przez wielkie muchy, kupka nieszczęścia. Nie żyła. Z drugiej strony siatki leżała druga i cicho popiskiwała. Najpierw zabrałam tę nieżywą i wyniosłam za płot, wyrzuciłam w zboże. Natura załatwia sama takie rzeczy. Potem, w rękawiczkach (nie wiem, jak zachowują się malutkie wiewiórki) „przeciągnęłam” przez oka w siatce drugie maleństwo. Musiałam tak zrobić, bo nie było do niej innego dojścia. Trochę popiskiwała, kiedy włożyłam ją do pudełka, wymoszczonego ściereczką, a potem znieruchomiała.  A ja do kompa i poszukiwania, co dalej robić. Na forach piszą, jak takie malutkie zwierzaczki podhodować. Nie czułam się na siłach. Przykryłam wiewióreczkę garścią waty, bo ponoć najważniejsze w takich chwilach jest, by się nie wyziębiła. Zadzwoniłam do weterynarza w Cieszynie i on dał mi namiary na Leśne Pogotowie w Mikołowie, ale zaznaczył, że mogę zawieźć wiewiórkę na najbliższy posterunek policji a oni potem dalej sprawę przekażą. Zadzwoniłam jeszcze do tego pana (Jacka) w Mikołowie i on mi też to powtórzył. Może w tych nerwach czegoś nie zrozumiałam, ale byłam przekonana, że to policja zawozi zwierzaki do pana Jacka. Jaskół był na rajdzie po Morawach, na szczęście niedługo potem zjawił się w domu. Tylko ściągnął ciuchy motocyklowe, do samochodu i na policję ze zwierzaczkiem, byle szybko. Cały czas kontrolowałam, czy maluch żyje, bo jego kondycja była słabiutka. Wiewióreczka leżała nieruchomo, ale jak ją odkrywałam, to widać było, że oddycha. W połowie drogi na posterunek ogarnęły nas wątpliwości. Policja jeździ na oparach, kończył się długi weckend, ludzi mało, patrolować trzeba, kto by się malutką wiewióreczką przejmował. Decyzja niemal natychmiastowa- jedziemy do Mikołowa- bagatela, 50 kilosów w jedną stronę, ale jedziemy. Ruch na drodze szalony, bo cały „Śląsk” wracał z Beskidów, na światłach w Żorach kolejka prawie na 500 metrów. Znamy teren- skok w bok, objazd, a potem już tych szalonych mniej, bo w Żorach ludzie zjeżdżają z wiślanki na Rybnik, Pszczynę, i na A-1. Dojechaliśmy do celu, przyszedł pan Jacek, wziął malucha do rąk tak fachowo, że mi się błogo na sercu zrobiło. Rudasek pisnął, ale wyprostował łapki, ożywił się. Pan Jacek zaczął z niego strząsać jaja much. Ludzie, nie przypuszczałam, że muchy potrafią tak zapchać futerko  jajami. Leciało to ze zwierzaczka, jak wiórki kokosowe. A on przemawiał do niej spokojnie i lekko otrząsał to paskudztwo, wyciągał z uszu, otrzepywał z ogonka. Wyjaśnił nam, że to on jeździ po zwierzaki, kiedy dostanie zgłoszenie, a obsługuje niemal całe województwo. To jest pogotowie dla zwierząt leśnych. Zostawiliśmy też pieniążek, by ruda miała na mleko- śmialiśmy się, ale wiemy, że takie pogotowia cienko przędą i każdy datek się przydaje. Kiedy wiewióreczka została w dobrych rękach, uzmysłowiłam sobie z ogromną wdzięcznością, że są jeszcze ludzie, których los taki zwierzęcych połamańców obchodzi. Przeżyłam wstrząs, bo potem, przez pół nocy nasłuchiwałam, czy jeszcze jakieś rude nieszczęście nie popiskuje. Było cicho. Dzisiaj rano podeszłam pod tuję z gniazdem i zobaczyłam malutkiego trupka, zawieszonego wysoko na gałęziach. Paskudnie, najpierw sówka, teraz rudaski. Pan Jacek twierdzi, że to sroka zaatakowała gniazdo. Mnie się jednak wydaje, że bardziej tchórz, albo kuna. Młode były wyrzucone z gniazda. Tuja jest 5 metrów od domu i przy dosyć mocno uczęszczanej drodze. Sroki polują w dzień, nie odważyłyby się to zrobić tak blisko ludzi. To stało się nocą i nie z powietrza – nie ma śladu na tui. Paradoksalnie stare zrobiły gniazdo blisko ludzi, instynktownie czując, że to dobra ochrona, a stało się inaczej. Mam poczucie klęski. Dobrze, że chociaż jedno wiewiórcze istnienie zostało uratowane. Mam nadzieję, bo kondycja malucha nie była dobra- miał kilka ran i był bardzo słaby. Jutro zadzwonię i zapytam, czy wiewióreczka przeżyła. A stara przychodzi na taras i podkrada chleb, który dosuszamy na słońcu.
Warto tu zajrzeć
Strona pana jacka:http://www.lesnepogotowie.pl/http://www.lesnepogotowie.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz