Początek wakacji (co dla
mnie w sumie już nic nie oznacza), początek lata dają nam nieźle popalić.
Ciągle coś się dzieje. Dzisiaj, bez
zapowiedzi, pojawiła się ekipa do montażu szafy wnękowej i drzwi przesuwanych
między pomieszczeniami. Wszystkie plany na dzisiaj wzięły w łeb, ale i tak
fajnie, bo czekaliśmy 6 tygodni na montaż i będzie on z głowy. Teraz towarzyszy
mi ryk pilarki, stukanie młotka, jednak jest to w miarę przyjemna „muzyka’. Już
się cieszę na gotowca. Jakby było mało zamieszania, przyszedł elektryk, też
dzisiaj zadzwonił, czy może. Będzie wymiana bezpieczników głównych oraz
skrzynki z licznikiem. Przepisy mówią, że taka skrzynka musi być teraz na
ścianie zewnętrznej, a my mamy ją w domu. Koszt dosyć wysoki, wydatek
nieoczekiwany, ale będzie zrobione porządnie i bezpiecznie. Po ostatnich
strasznych burzach, kiedy to ogniki latały nam po żarówkach, po każdym
wyładowaniu, spalił się telefon domowy i router, doszliśmy do wniosku, że nie
ma co czekać na wypalenie całej instalacji. Trzeba zabezpieczyć dom przed taką
ewentualnością. Elektryk jest ojcem mojego byłego ucznia, wiem, że nie
sfuszeruje i zrobi porządnie. Bardzo sensowny człowiek. W dodatku mamy tak
zmontowaną instalację, że w domu prawie nic nie będzie kute czy wiercone,
raptem dwa otwory. Po jednej ścianie tylko pójdą przewody do starej skrzynki i
tyle.
Widzicie to maleństwo?
Wczoraj stała się wiewiórcza tragedia. Jeszcze teraz mam te wiewióreczki przed
oczami. Mam poczucie winy, że nie zareagowałam wcześniej. Od rana słyszałam
popiskiwania, ale brzmiały one tak, jakby Beza kogoś witała z radością. Takie
popiskiwanie, lekkie skomlenie. Parę razy zajrzałam, czy to ona, ale leżała
spokojnie. Hmmmm… dopiero późnym popołudniem doszłam do wniosku, że coś jest
nie tak. Poszłam za głosem i … ech… na ścieżce, wydeptanej przez psa, między
krzakami a płotem, leżała, atakowana przez wielkie muchy, kupka nieszczęścia. Nie
żyła. Z drugiej strony siatki leżała druga i cicho popiskiwała. Najpierw
zabrałam tę nieżywą i wyniosłam za płot, wyrzuciłam w zboże. Natura załatwia
sama takie rzeczy. Potem, w rękawiczkach (nie wiem, jak zachowują się malutkie
wiewiórki) „przeciągnęłam” przez oka w siatce drugie maleństwo. Musiałam tak
zrobić, bo nie było do niej innego dojścia. Trochę popiskiwała, kiedy włożyłam
ją do pudełka, wymoszczonego ściereczką, a potem znieruchomiała. A ja do kompa i poszukiwania, co dalej robić.
Na forach piszą, jak takie malutkie zwierzaczki podhodować. Nie czułam się na
siłach. Przykryłam wiewióreczkę garścią waty, bo ponoć najważniejsze w takich
chwilach jest, by się nie wyziębiła. Zadzwoniłam do weterynarza w Cieszynie i
on dał mi namiary na Leśne Pogotowie w Mikołowie, ale zaznaczył, że mogę
zawieźć wiewiórkę na najbliższy posterunek policji a oni potem dalej sprawę
przekażą. Zadzwoniłam jeszcze do tego pana (Jacka) w Mikołowie i on mi też to
powtórzył. Może w tych nerwach czegoś nie zrozumiałam, ale byłam przekonana, że
to policja zawozi zwierzaki do pana Jacka. Jaskół był na rajdzie po Morawach,
na szczęście niedługo potem zjawił się w domu. Tylko ściągnął ciuchy
motocyklowe, do samochodu i na policję ze zwierzaczkiem, byle szybko. Cały czas
kontrolowałam, czy maluch żyje, bo jego kondycja była słabiutka. Wiewióreczka
leżała nieruchomo, ale jak ją odkrywałam, to widać było, że oddycha. W połowie
drogi na posterunek ogarnęły nas wątpliwości. Policja jeździ na oparach,
kończył się długi weckend, ludzi mało, patrolować trzeba, kto by się malutką
wiewióreczką przejmował. Decyzja niemal natychmiastowa- jedziemy do Mikołowa-
bagatela, 50 kilosów w jedną stronę, ale jedziemy. Ruch na drodze szalony, bo
cały „Śląsk” wracał z Beskidów, na światłach w Żorach kolejka prawie na 500
metrów. Znamy teren- skok w bok, objazd, a potem już tych szalonych mniej, bo w
Żorach ludzie zjeżdżają z wiślanki na Rybnik, Pszczynę, i na A-1. Dojechaliśmy
do celu, przyszedł pan Jacek, wziął malucha do rąk tak fachowo, że mi się błogo
na sercu zrobiło. Rudasek pisnął, ale wyprostował łapki, ożywił się. Pan Jacek
zaczął z niego strząsać jaja much. Ludzie, nie przypuszczałam, że muchy potrafią
tak zapchać futerko jajami. Leciało to
ze zwierzaczka, jak wiórki kokosowe. A on przemawiał do niej spokojnie i lekko
otrząsał to paskudztwo, wyciągał z uszu, otrzepywał z ogonka. Wyjaśnił nam, że
to on jeździ po zwierzaki, kiedy dostanie zgłoszenie, a obsługuje niemal całe
województwo. To jest pogotowie dla zwierząt leśnych. Zostawiliśmy też
pieniążek, by ruda miała na mleko- śmialiśmy się, ale wiemy, że takie pogotowia
cienko przędą i każdy datek się przydaje. Kiedy wiewióreczka została w dobrych
rękach, uzmysłowiłam sobie z ogromną wdzięcznością, że są jeszcze ludzie,
których los taki zwierzęcych połamańców obchodzi. Przeżyłam wstrząs, bo potem,
przez pół nocy nasłuchiwałam, czy jeszcze jakieś rude nieszczęście nie
popiskuje. Było cicho. Dzisiaj rano podeszłam pod tuję z gniazdem i zobaczyłam
malutkiego trupka, zawieszonego wysoko na gałęziach. Paskudnie, najpierw sówka,
teraz rudaski. Pan Jacek twierdzi, że to sroka zaatakowała gniazdo. Mnie się
jednak wydaje, że bardziej tchórz, albo kuna. Młode były wyrzucone z gniazda.
Tuja jest 5 metrów od domu i przy dosyć mocno uczęszczanej drodze. Sroki polują
w dzień, nie odważyłyby się to zrobić tak blisko ludzi. To stało się nocą i nie
z powietrza – nie ma śladu na tui. Paradoksalnie stare zrobiły gniazdo blisko
ludzi, instynktownie czując, że to dobra ochrona, a stało się inaczej. Mam
poczucie klęski. Dobrze, że chociaż jedno wiewiórcze istnienie zostało
uratowane. Mam nadzieję, bo kondycja malucha nie była dobra- miał kilka ran i
był bardzo słaby. Jutro zadzwonię i zapytam, czy wiewióreczka przeżyła. A stara
przychodzi na taras i podkrada chleb, który dosuszamy na słońcu.
Warto tu zajrzeć
Strona pana jacka:http://www.lesnepogotowie.pl/http://www.lesnepogotowie.pl/
Strona pana jacka:http://www.lesnepogotowie.pl/http://www.lesnepogotowie.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz