Jeszcze tydzień i po wakacjach. Nie lubiłam tych dwóch tygodni kończącego się sierpnia. Wszystko
trzeba było dopiąć na ostatni guzik. Narady, konferencje, pisanie planów,
rozkładów materiału, dopinanie dokumentacji szkoły. Ostatnie remonty, pucowanie,
narady ze sprzątaczkami oraz konserwatorem, jak im rozplanować pracę w nowym
roku szkolnym. Czy jedna przychodzi rano i pracuje do popołudnia, czy otwiera
szkołę, pracuje trzy godziny i przychodzi druga? Zawsze którejś nie pasowało i
nigdy nie było tak, żebyśmy się nie dogadały. Najwięcej nerwów i „kłótni” było
przy tworzeniu planu lekcji. W budynku była podstawówka oraz gimnazjum, a sal za
mało. Dwa wyznania- trudność w dopasowaniu lekcji religii, wuefy dla starszych
klas i sala gimnastyczna dla nauczania
początkowego (jedna godzina obowiązkowo na sali), informatyka- jedna sala
komputerowa, dojeżdżający nauczyciele uczący w innych szkołach. Jak grało
wszystko w podstawówce, to gimnazjum się „rozłaziło”. Kiedy już wszystko się
zgrało, to okazywało się, że nauczyciel nie może na tę daną godzinę przyjechać,
bo ma lekcję w innej szkole. Odkąd pamiętam, a w zasadzie przez całą moją pracę
w podstawówce, układałam te plany razem z dwiema bardzo obrotnymi i kumatymi w tym
temacie koleżankami. Harmonogram lekcji musiał się ułożyć jak puzzle. Rozkłady
materiału zaczynałam pisać w połowie sierpnia, bo miałam najwięcej lekcji
tygodniowo na klasę. Kiedy były jeszcze ósme klasy, to w sumie musiałam ułożyć
rozkłady dla 5 klas. Przeciętnie dla jednej klasy materiał „rozkładałam” na
około 180/200 lekcji. Wszystko w tabelach, wszystko rozpisane i dopracowane pod
kątem możliwości danej klasy. W sumie nie bardzo wiem, po co to teraz
napisałam. Może nostalgia? Chyba raczej nie tęsknota, bo kiedy opadły ze mnie
emocje po utracie pracy, to nawet poczułam zadowolenie, że już nie muszę w tym
kołowrocie pracować. Praca w cyklu dziesięć miesięcy harujemy, dwa wypoczywamy (niecałe dwa),
te same czynności na zakończenie i przed
rozpoczęciem roku szkolnego, cykliczność w działaniach (cykliczne imprezy
szkolne, te same uroczystości, te same święta), powtarzalność sytuacji
wychowawczych oraz dydaktycznych, jakaś monotonia mimo różnych nowości
(innowacji, jak to teraz modnie nazywa się). Pewnie dosięgło mnie też wypalenie
zawodowe, bo coraz mniej miałam ochotę angażować się w pracę dydaktyczną, a
więcej absorbowała mnie praca organizacyjna, dotycząca funkcjonowania szkoły. Moje
lekcje polskiego zaczęłam- zgodnie z oczekiwaniami ministerstwa- prowadzić pod
kątem sprawdzianu kompetencji. Zupełny nonsens. Zamiast czytać utwory literackie,
analizować postawy bohaterów, rozwiązywać wspólnie dylematy etyczne, cieszyć
się poezją i pięknym słowem, dzieciaki ćwiczyły mozolnie pisanie np.
sprawozdania, które musiało mieć nie więcej niż 20 zdań i nie mniej niż dziesięć.
Wszystko teraz było punktowane. Absurd,
który wywoływał w nas- starych nauczycielach- ogromny bunt i zniechęcenie.
Rosła również we mnie świadomość, że w oświacie jest coraz gorzej. Jakieś
bzdurne rozporządzenia, wymagające nadprodukcji dokumentów, niekompetentni
wizytatorzy, brak metodyków przedmiotowych jako doradców, brak pieniędzy na
wszystko, zrobienie z ucznia klienta, coraz mniej zaangażowani nauczyciele i
rodzice. Wkradało się zobojętnienie i tumiwisizm. Chciałam od tego uciec, coś
zmienić w swoim życiu, wrócić do pracy na uczelni, rozwijać się w innym
kierunku i udało mi się. Mimo wszystko- udało się J.
A teraz nadeszła era zamykania szkół, zamykania uczelni, zamykania przedszkoli i zwalniania nauczycieli. I to nie tych nieodpowiednich, tych niekompetentnych. Zwalnia się jak leci,
bo nie ma dla nich godzin. W samym Cieszynie zwolniono 16. To dużo.
Siedzę sobie na tarasie, czytam
Kalicińską, patrzę na pierwsze opadające liście i ogrania mnie spokój.
Zwinka. Kiedyś mieszkały w piwnicy. Teraz mają tam zbyt sucho. Myślałam, że wyprowadziły się w ogóle z ogrodu. A tu niespodzianka. Ta jest jeszcze taka drobniutka. Pewnie młoda.Pozwoliła sobie zrobić kilka zdjęć i potem piorunem czmychnęła między liście.
Pokłonnik Kamilla.
No i nasza młoda gniewna. Ona chyba nie potrafi spokojnie, po cichu przelecieć po gałęziach. Zawsze narobi takiego rabanu, że od razu wiemy, gdzie aktualnie przebywa. Gna z drzewa na drzewo fukając, cukając i popiskując. Ostatnio pobiła się ze starą wiewiórą na dachu sklepu. Tumult był wielki. Potarmosiły się parę minut, coś sobie pokrzykiwały, a potem zgodnie pobiegły w głąb ogrodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz