Lipiec pachnie lipami. W ogrodzie są dwa ogromne drzewa, mamy na nie widok z tarasu. Najsłabiej pachną rano, a potem w miarę upływu dnia i przesuwania się słońca, które po południu grzeje już całe drzewa- lipy, pachną najintensywniej. Jeszcze długo po zmroku ich zapach dochodzi na taras.
Była trzecia lipa w tym samym rzędzie, co dwie pozostałe, ale sąsiad, wypuszczając rynnę w nasz ogród, doprowadził do podmoknięcia jej korzeni i średniej wielkości drzewo runęło na ziemię. Przepraszał, rynnę przesuwał, ale drzewa już nie ma.
Wczoraj robiłam zdjęcia. Ten zapach jest tak cudny, że nie chciało mi się stamtąd odchodzić. No i brzęczy niesamowicie w koronach lip. Będzie miód, będzie dużo miodu lipowego, bo dużo pszczół pracuje na ten „słodzik”. Spieszą się bardzo, ponieważ dzień, dwa, może trzy i będzie po kwiatach lipowych. W tym roku wszystko szybko przekwita.
W leśniczówce było 7 uli. I miodu było w bród. Mama, która wiecznie „szukała” pieniędzy, bo przecież budowaliśmy dom na ojcowiźnie taty, niedaleko Cieszyna, miód sprzedawała. Pierwszy miód z wiosennych kwiatów i akacji, drugi miód- lipowy. W tym drugim domu też mieliśmy 6 uli.
Ulami generalnie zajmował się mój dziadek, w drugiej kolejności mama, a ja im pomagałam. Moje rodzeństwo nie miało melodii do pszczół. Mnie się podobało. Lubiłam zapach, który unosił się wokół uli (zapach wosku, miodu i drewna z podkurzacza- super) i lubiłam pszczoły. Zresztą do teraz je bardzo lubię. Nigdy nie robiło na mnie wrażenia użądlenie pszczoły. Pobolało może z 5 minut i zapominałam. Tylko owada zawsze było mi żal, bo przecież umierał. Mój brat, kiedy miał 8 lat, beztrosko przeleciał obok uli sąsiada, no i mu się nieziemsko dostało. Cały rój rzucił się na niego w obronie ula. Tak go strasznie pszczoły pożądliły, że musiała mama wzywać lekarza, a ten dawał jakieś zastrzyki z antidotum. Brat był cały opuchnięty, miał tak opuchnięte powieki, że nie widział. Strasznie cierpiał przez parę dni. I tak cud, że wyszedł z tego cały. Może dlatego trzymał się potem od pszczół z daleka. A ja systematycznie zaczęłam pomagać przy pszczołach, kiedy poszłam do szóstej klasy. Wtedy mama stwierdziła, że jestem już duża i ona może się wycofać powoli z zajmowania się nimi.
Przez całe lato pszczołami interesowaliśmy się sporadycznie. Takie kontrolne wizyty, czy z nimi i ulami wszystko w porządku. No i kontrola, czy już trzeba wybierać miód, jaki jest stan plastrów.
Na początku wakacji
wybieraliśmy miód po raz pierwszy (o ile zapadła taka decyzja, bo nie zawsze
plastry były na tyle pełne, by je odwirować). Drugie miodobranie było w sierpniu.
Dziadek mocno pilnował, aby była odpowiednia pogoda. Nie mogło być wiatru, deszczu i musiało być ciepło. Pokazał mi też, jakie powinny być plastry, żeby móc je odwirować z miodu. Musiały być zasklepione, nie mogły mieć larw pszczelich, śladów jakiejkolwiek choroby.
Najpierw dziadek z mamą stawiali miodarkę stodole, ale z tego miejsca zrezygnowali bardzo szybko. Po prostu, zwabione zapachem miodu, różne owady zlatywały się w ilości strasznej i przeszkadzały w pracy. Najgorsze, że topiły się ciągle w miodzie. Potem wirówkę stawiano w holu domu, a w nowym domu w garażu.
Początkowo nasz, dzieci, udział w miodobraniu ograniczał się do wyjadania miodu z woskowych skrawków. A ponieważ kłóciliśmy się przy tym straszliwie, wyganiano nas z hukiem. Potem mojemu rodzeństwu znudziło się to, ja zostałam. Powoli dziadek wdrażał mnie do pracy przy plastrach. Nie lubiłam tego dziadka, ale to jedno nas łączyło- miodobranie.
Dziadek odpowiednio ubrany z dmuchawą w ręce, wyjmował pełne plastry miodu, wkładał je do specjalnych skrzynek i przynosił całość do holu.
Moim zadaniem było czyścić plastry z nadmiaru wosku i wkładać do wirówki. Nadmiar wosku zdrapywało się takim specjalnym widelcem, albo ścinało nożem. Te okrawki lądowały w misce, a my wszyscy chętni mogliśmy z nich wysysać miód. Niebo w ustach. Pychota. Trzeba było jednak pilnować się żeby nie za dużo tego miodu w siebie wpakować. Zjedzenie na raz zbyt dużej ilości „surowego” miodu, jest bardzo niebezpieczne dla organizmu. Ale nam jakoś to nie szkodziło, a może przez tę słodycz wydawało nam się, że dużo go jemy? Zresztą organizm sam dawał znak, kiedy mam przestać, bo mnie wyraźnie po większej ilości mdliło.
Wosk dziadek wykorzystywał do lepienia ubytków w plastrach, przy ich ramkach. Miskę ze ścinkami stawiałam na trawie obok uli i pszczoły sobie robiły z nimi porządek. Dziadek pilnował również, by nie wybierać wszystkich plastrów- pszczoły musiały coś jeść. A jeżeli uznał, że wszystkie plastry wybieramy, to od razu uzupełniał ule butelkami z syropem cukrowym.
W wirówce mieściły się trzy plastry. Trzeba najpierw wolno kręcić, a potem ciut szybciej, by miód „wyszedł” z plastra. Miód spływał złotym strumieniem (banalne zwrot, ale jak prawdziwie oddaje kolor miodu) do podstawionych gliniaków. Potem plastry odwracałam i zaczynało się wirowanie od nowa. Kiedy dziadek uznał, że plastry są puste, mama (albo ja) brała gliniaki pełne miodu i porcjowała go do słoików.
Udało mi się znaleźć w Necie zdjęcie starej wirówki do miodu. Taką mieliśmy w domu
Puste plastry dziadek zanosił z powrotem do uli, a pszczoły zaczynały ich napełnianie od nowa.
Jesienią zawsze pomagaliśmy pszczołom przygotować się do zimy. W październiku codziennie chodziłam do uli z wiadrem syropu cukrowego. Z tyłu ula w specjalnym schowku tkwiła butelka odwrócona denkiem do góry. Butelkę wyjmowałam, chochlą napełniałam, przez lejek, syropem cukrowym i odwracając denkiem do góry szybko, by syrop się nie wylał, umieszczałam ją w schowku. Gęsty syrop powoli „zabierały” sobie pszczoły i uzupełniały nim zapasy. Lubiłam obserwować przez taką szybkę, jak się powoli pszczoły, jedna po drugiej zbierały przy szyjce butelki. Taką procedurę powtarzałam przy każdym ulu. Ręce mi się lepiły od syropu, czasem marzły, czasem niezbyt widziałam, bo już ciemno było, czasem całkiem po prostu mi się nie chciało, ale jak tylko poczułam zapach uli, to zapominałam o uciążliwościach. Tak było w leśniczówce, a w tym drugim domu ule stały w sadzie krótko. Może dwa, a może trzy lata. Pszczoły zniszczyła choroba i już więcej pasieki rodzicie nie odnowili.
Nigdy nie miałam okazji i chyba nie umiałabym, „zebrać” roju pszczół z drzewa, nigdy też nie pracowałam przy wyjmowaniu plastrów z ula. Kiedy przeprowadziliśmy się do obecnego domu, czasem myślałam- a może postawić z cztery ule? Tylko, że czasu nie miałam, wiecznie nie miałam czasu, a nikogo chętnego do pomocy też nie było.
A teraz, kiedy stoję pod naszymi lipami i czuję ten nieziemski słodki zapach, myślę sobie, że fajne rzeczy dane mi było poznać i fajnych rzeczy nauczyć się.
Miłego dnia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz