„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

poniedziałek, 14 lipca 2025

Dom.

 Właśnie mija 35. rocznica od momentu, kiedy zamieszkałam w tym domu, wtedy nowiuteńkim (a już na samym wstępie do remontu), teraz nieco podstarzałym, ale nadal w miarę „nowoczesnym”.

Jak to się stało, że mam dom, w dodatku na wsi? Całe nastoletnie życie zakładałam, że na pewno będę miała dwie rzeczy- skończone studia i własny dom na wsi. Spełniło się.

Było tak- całe dzieciństwo, aż do 17 roku życia, mieszkałam w leśniczówkach. 

To jest front drugiej leśniczówki. Zdjęć pierwszej nie mam. Zresztą mieszkałam w niej tylko (i aż) 6 lat. Wszystkie zdjęcia są zrobione ze starych zdjęć. Jakość jest niezbyt dobra. Mama w ogrodzie- zdjęcie polaroidowe. Za płotem była duża łąka, potem rząd starych dębów i obory peegerowskie, a potem droga Katowice-Wisła. Teraz ma 4 pasy i huk idzie od niej aż na drugą stronę lasu- byłam, słyszałam, nieciekawie.

 
 Leśniczówki to domy służbowe, a moim rodzicom zamarzyło się mieć własny dom, by na emeryturze w nim zamieszkać, a nie tłoczyć się w małym emeryckim mieszkanku, też służbowym. Na początku lat 60. postanowili wybudować dom na działce półhektarowej (ojcowiźnie taty), leżącej na granicy Cieszyna. Miejsce dla mnie, dzieciaka, wydawało się wtedy bajkowe. Z jednej strony duże i dosyć strome kopce, porośnięte starym bukowym lasem i „Skałka” - stromizna, na której szczycie stał słup wysokiego napięcia. Z drugiej strony kawał działki, potem nieduże pole, nasyp kolejowy, droga, posiadłość sąsiada, wierzbina i Olza. Wszystko z tej strony było nieduże, do Olzy jakież 400 metrów. Oczywiście przed Olzą wtedy była granica- pas zaoranej ziemi, do rzeki brak dojścia. I jeszcze, co kilkaset metrów, budki wartownicze oraz łażący wszędzie wopiści. Od strony Cieszyna działka graniczyła z ugorami, porośniętymi wszelkim trawskiem, polnymi kwiatami,niewysokimi głogami i ałyczą, które miały kilka hektarów. W lecie te ugory kwitły, pachniały i były przepiękne. A od zachodu dom graniczył z wąskim polem. Za nim był 5 domów, wybudowanych wzdłuż drogi (szutrowej) dojazdowej do naszego domu (to był ostatni dom w wiosce).
Zdjęcie zrobione od strony ugorów. Mój pokój był na piętrze- okno na prawym rogu, drugie wychodziło na las. Nad domem szła linia wysokiego napięcia. Jeden słup stał na Skałce (stromym kopcu- prawa strona, drugi zaraz za ogrodem (z lewej strony). Zawsze dziwiłam się, że rodzice zechcieli pod tymi drutami budować dom. Budować na ziemi kamienistej i zalewowej. Ale spełniali swoje marzenia i dom powstał mimo tych wszystkich niedogodności.
Widok z okna mojego pokoju na ugory. Teraz stoją tam ogromne betonowe osadniki oczyszczalni.
 
 No i sporym wysiłkiem (własna robocizna) rodzice wymarzony dom wybudowali. Duży, słoneczny, wygodny. Moja mama zawsze miała rozmach- dom był wielki, z ogromnym holem, z 6 pokojami dużą kuchnią i dwoma łazienkami. Drugą charakterystyczną działalnością mamy było „otwieranie przestrzeni”. Gdziekolwiek zamieszkała, tam likwidowała wszelkie płotki i płoteczki (w dwóch leśniczówkach oraz podczas rozbudowy obecnego domu). Ogradzała płotem całą posesję, a płot stawał tylko tam, gdzie to naprawdę było konieczne (podwórka z drobiem).

Przed tamtym domem urządziła piękny ogród kwiatowy, z tyłu, aż pod kopce, były podwórko i sad. Mieszkałam tam 7 lat, potem się wyprowadziłam na swoje śmiecie.

Od razu zaznaczam- to były domy moich rodziców, gdzie mieszkaliśmy wszyscy razem- oni, siostra, ja, brat, gosposia (leśniczówki). W „starym domu” mieszkali rodzice, moja siostra z mężem i ja z mężem (ówczesnym) i mieszkały tam nasze dzieciaki- czyli trzy rodziny w tym dużym domu musiały się pomieścić. Brat uczył się w szkołach z internatami, a potem szybko się wyprowadził.

Nigdy tego domu nie polubiłam. Źle się w nim czułam- okna mojego pokoju wychodziły na las i na ugory. Widoki cudne, ale nad samym domem szła linia wysokiego napięcia, ogromny słup stał zaraz za płotem. Te druty wiecznie szumiały, a jak była mgła lub padał deszcz, to szum się potęgował, co mnie męczyło. W dodatku wiecznie bolały mnie tam zęby i głowa. No i miejsce okazało się mocno zalewowe (kiedyś tamtędy płynęła Olza) oraz bardzo głośne- za Olzą była czeska linia kolejowa, po której bez przerwy kursowały pociągi z kopalni w Karwinie do huty w Trzyńcu. Leciały szybko i hałas odbijał się od kopców- huk niesamowity, bo jeszcze Olza go wzmacniała. Mimo, że miejsce do życia wygodne- blisko przystanek autobusowy, do rynku w Cieszynie można było, od biedy, w godzinę dojść na piechotę, duży ogród, spokój od ludzi, to ulgę przyniosło mi wyprowadzenie się stamtąd.

Moi rodzice mieszkali w tym domu 15 lat i nie dane było im dożyć w nim do końca. Gdzieś około 1983 roku władzom Cieszyna zamarzyła się miejska oczyszczalnia ścieków. Nie musiano długo szukać terenów pod nią, bo jedyne wolne, płaskie miejsce, było właśnie na tych ugorach obok naszego domu. Czyli już wiadomo, co się potem stało. Rodzice dostali informację, że ich i właścicieli 5 domów po tej stronie torów, czeka wysiedlenie. Pertraktacje trwały 3 lata- ceny za domy były strasznie niskie, wszyscy musieli wręcz wykłócać się o większą zapłatę. W tym czasie mama postanowiła poszukać nowego siedliska. O wybudowaniu nowego domu nie było mowy- zbyt dużo wysiłku kosztowało ich postawienie „starego”. Ale to, co sobie zamarzyła (ubzdurała) moja mama, zaskoczyło wszystkich. Otóż postanowiła, że kupi stary dworek i go wyremontuje. Zaczęły się pielgrzymki po całym południu Polski. Ja to znam z opowiadań brata, który moją matkę woził i z opowiadania samej mamy- oglądała, przymierzała, kombinowała, a czas leciał. Podczas oglądania jednego fajnego dworku, gdzieś na Rzeszowszczyźnie, który stał na pagórku, a w dole był staw, za nim budynki, w których mieszkali pracownicy peegeru, matka „doznała wizji” (i całe szczęście)- uświadomiła sobie, że ona, właścicielka dworku, czyli „pani na włościach”, wcale nie będzie bezpieczna. Wyobraziła sobie jak ci robotnicy (w domyśle biedni ludzie, potomkowie chłopów) lecą na ten dworek z kosami. Śmieszne? No nie wiem, w każdym razie zrezygnowała z poszukiwania dworku, zajęła się szukaniem normalnego domu do przeróbki (od początku zakładała, że my- siostra z synem i ja z rodziną), będziemy też w nim mieszkać. Mnie się wcale taki układ nie podobał, ale mojemu ówczesnemu mężowi już tak. Szukała i znalazła. Dom był jednorodzinny z tzw giblem. Ładniutki, gdym miała sama w nim mieszkać, nie wahałabym się. Zaprosiła mnie, bym przyjechała (wtedy z Bielska) i obejrzała go sobie. Faktycznie, dom dosyć dobry, choć przedwojenny, ale otoczenie.... matko jedyna- wtedy sprzed domu rozciągała się panorama Beskidów polskich i czeskich, a przed nimi pagórki zarośnięte lasami Niesamowity widok. I to mnie urzekło, i to mnie „zmyliło”, i tu powinnam już gwałtownie protestować, że ja nie chcę, ale oni niech sobie ten dom kupują. Miałam jednak nadzieję, że owszem, będziemy blisko mieszkać, jednak wybudujemy mały domek na polu obok. Bardzo podobały mi się takie domki na płycie z pomieszczeniami na jednym poziomie. Nigdy nie chciałam mieć wielkiego domu, takiego na wyrost, bo dzieci, bo wnuki...Jeszcze teraz, gdy widzę te nowe, nieduże domki, myślę sobie z żalem: "Szkoda, taki mogliśmy mieć- mały przytulny...". A potem się karcę- masz taki piękny dom, a marudzisz. Tylko, że wielki dom to i wielkie kłopoty (choćby dotyczące tylko tej powierzchni do remontów).

I przy tym małym, OSOBNYM domu, długo się upierałam. Nic z tego- otumanienie „nachalną perswazją” wszystkich domowników, włącznie z moim upartym jak osioł ówczesnym mężem, zrobiło swoje. Skapitulowałam. Ale jeszcze wtedy rodzice się wahali. Całą sprawę „załatwiła” moja szalona ciotka, ukochana siostra matki, z niesamowitą wyobraźnią- obejrzała dom i rzekła do mamy- "Wiesz co? To się da zrobić. Chciałaś mieć dworek, będziesz miała dworek" i naszkicowała jej jak to ma wyglądać. Klamka zapadła, wtykanie przez ciotkę nosa w nieswoje sprawy, było gwoździem do trumny mojego marzenia.

Rodzice dom kupili z hektarem pola, zatrudnili architekta i rozbudowali stary dom w ten sposób, że dobudowali do niego bliźniaczy (ten, w którym mieszkamy), dobudowali taras z kolumnami i.... powstał dworek. Wprawdzie taki bardziej w stylu kolonialnym, ale dworek. Bez nadzoru konserwatora (tego nie wolno, a tu ma tak być, a ten materiał jest niewłaściwy) i bez „chłopów z widłami” w tle. To, że „uszczęśliwiono” mnie ogromną chałupą do sprzątania, do remontowania, nikogo nie obchodziło. Mój ówczesny mąż (wykapany w mentalności cieszyniok- niech się baba martwi), był przeszczęśliwy- miał własny dom (dom był moim spadkiem, który rodzice podzielili między nas, rodzeństwo, z forsy za tamten dom). 

Brat dostał forsę, siostrze- wielkie ucho (a raczej wielka gęba) wyremontowano piętro starego domu i zapisano, w zamian z opiekę na starość cały dom, mnie nikt o zdanie nie pytał czy chcę forsę, czy ten dom. Chyba tak na wszelki wypadek, bo wiedzieli, że uparłabym się przy forsie i matka nie miałaby swojego dworku. A tak pożenili ten dworek z moim spadkiem no i "wybudowali " mi przecież dom.

Front domu już dosyć przysłonięty nasadzeniami. Miedzy środkowymi kolumnami jest granica. Po lewej stary dom- mieszka w nim sister "wielkie ucho" z mężem, po prawej nowy, dobudowany dom, w którym mieszkamy.

Lewa strona jest taka sama jak prawa- dom trzyma symetrię, to, co po prawej, to samo po lewej. 
 

Ten dom (ciesz się, że go mosz- mawiał mój ojciec, podkreślając jakie mnie szczęście z ich strony spotkało), wykończony materiałami, odzyskanymi z tamtego domu (drzwi, okna, podłogi- użytkowane w starym domu przez 15 lat) od samego początku wymagał remontu (stolarka wypaczona, podłogi przebite, ale zużyte) i porządnego wykończenia i przez te 35 lat na okrągło coś w nim poprawiać trzeba było.

Po pół roku, od zamieszkania, wylewka na tarasie zaczęła się łuszczyć, schody kruszyć. Pierwsza ekipa źle zrobiła dreny, źle zaizolowała piwnicę, woda w niej pojawiała się od początku. Druga ekipa nie miała chyba pionu i poziomicy, bo ściany mają lekkie wybrzuszenia, a otwory drzwiowe są krzywe. Facet robiący lastriko w łazience, zlewał rozrzedzony beton do spływu i zabetonował w połowie rury odpływowe do szamba. Kolumny na mniejszym tarasie są niezamierzone- ekipa budująca parter zapomniała, że ma tam być długi balkon i nie wypuściła szyn pod wylewkę na stropie parteru. Przyjeżdżam, patrzę, goła ściana, balkonu nie ma- pytam, gdzie on jest, cisza. No to potem wymyślili, że ten balkon na kolumnach usadowią. Kurde!!!!!!!!!! Kolumny krzywe, jedna przez środek zejścia do ogrodu, zażądałam powiększenie dolnego tarasu- dobudowali, ale wylewka nie trzymała poziomu. No fuszera od początku. 

O strony wejścia. To chyba są lata 1996-98, bo drzewka owocowe ( wtedy był przed tarasem posadzony sad) i świerk, są już podrośnięte.
 

Sama malowałam lakierami podłogi w całym domu, a na koniec na dwa dni przed przeprowadzką) bieliłam wapnem, które nie zdążyło się zlasować (wygryzło mi opuszki palców, na szczęście nie złuszczyło się, po czasie, na ścianach), hol i duży pokój („fachowcy” odmówili pomalowania, bo „mieli coś ważniejszego do roboty”).

Gdzie ja byłam, kiedy odstawiano takie fuszerki? Gdzie był mój ówczesny mąż? On PRACOWAŁ, a ja z tego Bielska, pracująca w Cieszynie, robiąca na szybko SN, by dostać pracę w tutejszej podstawówce, dwoje dzieciaków do ogarnięcia (mój ówczesny mąż- cieszyniok, nie zwyczajny do tego, bo to babska sprawa), też nie zawsze mogłam przyjechać doglądnąć budowy. A jeździło się wtedy autobusami bądź pociągami z przesiadkami. Miał mój ojciec pilnować, ale.... „ciesz się, że mosz', byle nie narazić się budowlańcom, bo mogą się obrazić i nie przyjść. Zresztą tak zrobili i trzeba było groźbą ich zmusić do zakończenia etapu parteru, a potem poszukać innej ekipy do wybudowania piętra. To nie tak, że nie doceniałam ojca, ale on wiele rzeczy nam blokował, kazał robić według jego wizji, bez naszych uzgodnień i pozwalał rządzić się budowlańcom, a potem jeszcze robił mi awantury, że „To se sama pilnuj, jak ci się nie podoba”. Przecie wkładali pieniądz w ten dom, a że to w ramach spadku szybko zapomnieli. Mojego męża w ogóle w tym procesie nie uwzględniał i go usprawiedliwiał- „czego się go czepiasz”. 

Ciężkie to były czasy. Tak, budowa domu zmienia perspektywę spojrzenia na wszystko- na małżeństwo, na rodziców, na układy rodzinne, na rozkład obowiązków itp. Znika naiwne myślenie, otwierają się oczy, zmienia się nastawienie do rzeczywistości i przyszłości. Dom budowaliśmy dwa lata- tempo szaleńcze. Przeprowadziliśmy się do niego 14 lipca 1990 roku.

Mój ówczesny mąż mieszkał w nowym domu 2 lata i przeniósł się do krainy wiecznej szczęśliwości, a przez kolejne 16 lat użerałam się z tymi wszystkimi trudnościami sama. Rodzice wymagający opieki obok, za ścianą (matka dobrze sobie wykombinowała wtedy opiekę, w mojej osobie, na starość) i olewająca ich sister- wielkie ucho. Dopiero Jaskól uchwycił to wszystko w mojej głowie w jakiś sens „posiadania” chałupy, bo nie jestem już sama do tych problemów.

W sumie jestem szczęśliwa, że dom jest, że to moje miejsce, że to miejsce nasze, nikt nie ma prawa mnie stąd wyrzucić, nikt mi nic nie dyktuje. Jednak od początku odczuwam skutki jego wielkości (220 metrów użytkowych). I coraz mniej chce nam się ładować w niego. Nie robimy remontu piwnicy, nie malujemy elewacji, nie zmieniamy płytek na dużym tarasie, nie wykuwamy starych (mają ponad 40 lat) drzwi w środku domu. Nie, to nie jest starcza abnegacja, to trzeźwe myślenie, bo nie wiadomo, co z nami będzie, czas nam się kurczy, szkoda ładować forsę w dom, który jest i tak wygodny, ciepły, słoneczny, przestrzenny, a bez braku tych remontów i tak nic się w nim na gorsze nie zmieni. Jedynie piec CO wymienimy na zasypowy. Na razie Młodzi utrzymują piętro i nam pomagają. I to jest budujące.

 

Od naszej strony. Widać te dobudowane kolumny i widać jaka ogromna jest nasza część. Wydaje mi się, że to zdjęcie pochodzi z 1993 albo 1994 roku, bo ogród kwiatowo-warzywny (był naprawdę duży) jest już urządzony i brzozy dosyć podrośnięte. Ale od strony drogi jest jeszcze goło i widać dom sąsiada.

Zastanawiałam się, czy pokazać zdjęcia domu, a potem ogrodu, bo chcę pokazać od czego 35 lat temu wyszliśmy. Nie chciałabym, by te moje wspomnienia i zdjęcia odbierano jako chwalenie się czy narzekanie, jaka to ja biedniusia byłam. Ale prawdą jest, że przez te wszystkie lata rzeczywiście przemieniłam się z trochę romantycznej, trochę naiwnej „babeczki” w twardo stąpającą po ziemi ”babę”. A proces ten zapoczątkowała budowa tego domu i wyćwika, jaką przy nim dostałam.

 

8 komentarzy:

  1. Dzień dobry,
    Twój wpis to prawdziwa podróż przez życie – pełna szczerości, refleksji i siły. Budowa domu to nie tylko mury, to lekcja cierpliwości, wytrwałości i zmiany perspektyw. Podziwiam, jak mimo trudności potrafiłaś wypracować swoje miejsce, które daje Ci poczucie bezpieczeństwa. To opowieść pełna prawdziwych emocji i doświadczeń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ładnie napisałaś:) dziękuję:). Po tylu latach ciągle nie wierzę, że jednak to mój dom i po tylu latach trudno mi to nadal opisywać. Było blisko jego utraty:):) Dałam radę ( wtedy już byłam sama).

      Usuń
  2. historia zaiste ciekawa, zwłaszcza te tragikomiczne fragmenty z neverendin' serii "jak artystycznie sknocić budowę", akurat mam w swoim CV pewien epizod pracy w tej branży, swoje zobaczyłem i doświadczyłem, więc czytało mi się ze stosownym dystansem, bo jak tu poważnie traktować ludzi, którzy nie potrafią porządnie szlichty wylać...
    p.jzns :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To były późne lata 80. Zupełnie inna rzeczywistość. Nie było dosłownie niczego z budowlanki, a cement i inne artykuły dostawało się na przydział w opłakanych ilościach. Jak się dobrze przyjrzysz, to zobaczysz, że arkusze blachy perzy samym brzegu są inne niż na całym dachu. Tylko dlatego, że przymusowo wyrzucono rodziców z tamtego domu, matka miała atuty i te przydziały były większe. Firma znaleziona na szybko, wtedy firmy strasznie się "ceniły". To my mieliśmy się podporządkować i nie marudzić,bo oni łaskawie byli na budowie. I jeszcze szalała inflacja. Każdego dnia była cena na materiały budowlane coraz wyższa. By na wystarczyło na wykończenie wewnętrznych schodów i piętra, wzięliśmy pożyczkę. Po trzech lata od tego momentu, bank zbankrutował, ale to już inna bajka.

      Usuń
  3. Primo - niezależnie od tego jak Ci się w nim mieszka, to nie da się ukryć, że dom bardzo ładny. Własny dom - przysięgam- nigdy nie marzyłam o własnym domu - ani w mieście ani gdzieś z dala od miasta. Wyczuwam tu wpływ mojej babci, która mnie wyhodowała - przed wojną moi dziadkowie, którzy mieszkali we Lwowie do 1925 roku nabyli dom letniskowy w miejscowości Brzuchowice i od dzieciństwa nasłuchałam się opowieści (czyli samych negatywów dotyczących posiadania własnego domu) o nim i nigdy nie marzyłam o domu z ogrodem. I to mi do dziś zostało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja, mimo trudności, które znałam od dzieciństwa, zawsze chciałam mieć własny nieduży dom. Chciałam mieć, ale nie było to stricte marzenie pensjonarskie. W każdym momencie, jakby znalazł się kupiec, możemy dom sprzedać i przenieść się do bloku lub szeregowca. Liczymy się z taką ewentualnością, ale na razie cieszymy się tym, co mamy.
      Twoi dziadkowie mieli w sumie dwa domy i dlatego było im ciężko.

      Usuń
  4. Ciekawa historia i wiele bliskich mi elementów. Ja też mam dom i też zmagałam się z remontami i z opieką nad starymi rodzicami. To były bardzo trudne lata, więc doskonale rozumiem, czego doświadczyłaś. Teraz, gdy pokazujesz niektóre fragmenty domu czy ogrodu widać ogrom włożonej pracy. Ale- warto było! Jest pięknie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No trudne lata były, ale dałyśmy radę:):):) Bo jak inaczej? Nie zostawiłybyśmy rodziców bez opieki i domów na stratę. Ja przyjęłam, że jest jak jest i trzeba to wszystko przeczekać. Ale tych życiowych umiejętności długo się uczyłam i nerwów sporo straciłam. Dom jest świetny do mieszkania. Ma bardzo dużo plusów, a te minusy? No trudno:)

      Usuń