Ja
kobietą jestem małą, drobną, ale zdecydowaną i umiejącą walczyć o
swoje. W związku z tym nierzadko muszę walczyć pyszczyskiem. Jednak
zanim do tego dojdzie, to można mi długo nudle na uszach wieszać i nie
reaguję. A jak ktoś przegnie.... nie ma zmiłuj...., bo ja złą kobieta
jestem.... wtedy...
I.... pan Franciszek... taki uczynny, taki słodki..kochany misio..majster nad majstry... a ja złą kobietą jestem i tyle...
Środa- dzień w którym miało się wszystko zakończyć. A potem miały ścieki spływać szybko i radośnie, zaś urządzenia funkcjonować bezawaryjnie ku powszechnej szczęśliwości wszystkich użytkowników... jednak komuś się bajki pomyliły:(
Rano
nie miałam czasu na zastanawianie się. Zaraz po śniadaniu
wygruziłam obie szafki. Wysunęłam jedną na środek i zabrałam
się do drugiej. Musiałam poradzić sobie sama, bo Jaskół już
miał klientów. Gdybym była pewna, że dziura jest mała, to nie
ruszałbym tego, ale bałam się, że jak pan Franek zacznie tynkować
rurę w łazience, to dociskając ją, wybrzuszy mi ścianę w
kuchni, albo wręcz te rurę wepchnie. Szafka stoi między ścianą i
piecykiem. Szarpnęłam ją raz- gruz się osypał, szafka ani
drgnie. Spróbowałam odsunąć piecyk, ale zaklinował się między
tę, którą chciałam wyciągnąć i szafkę z drugiej strony (za
nią stoi ogromna lodówa). Normalnie nigdy nie było problemu z
odsuwaniem tych szafek i pieca. Teraz wszystko na ścisk. Odchyliłam
szafkę od ściany, do której przylega jej tył i szarpnęłam. Gruz
się osypał, szafka ani drgnęła. Spróbowałam podnieść w górę
i jakoś wysunąć. Gruz się znowu osypał, szafka nic. W końcu
wściekła, wyrwałam ją na siłę. Tak, wyrwałam, bo…
zaklinowana była ogromnymi kawałami gruzu, który popękał i
nareszcie puścił. Nie, nie dziurka. W ścianie była wyrwa-taki
prostokąt 15/35 cm, jak pudełko chusteczek. Zamurowało mnie. Ale
partacz. Dobrze, że nie naruszył kafelków, które tuż przed
dziurą się kończyły. Zaczęłam zbierać gruz i myć podłogę.
Poczułam zrezygnowanie. No jak tu strawić takiego 'kochanego”
pana Franciszka, kiedy człowiek ma ochotę strzelić w ten siwy,
lokaty łeb na opamiętanie? Zdarza się. No zdarza się, zdarzają
się takie rzeczy przy remontach- uspokajałam się. No zdarzają,
ale zatajanie ich to już jest chamstwo i to mnie ubodło.
Po
9tej przyjechał pan Franciszek. Byłam w piwnicy, kiedy wszedł i
zabrał się do … nie, nie do pracy, zabrał się do roznoszenia
części po łazienkach, bo znowu coś przywiózł.
Zderzyliśmy
się w holiku
-
Proszę, niech pan wejdzie do kuchni- powiedziałam ponurym głosem
na dzień dobry. Milcząc pokazałam mu wyrwę w ścianie. Pan
Franciszek popatrzył spokojnie i normalnym głosem, bez
jakiegokolwiek cienia skruchy powiedział;
-
Jo to wjedzioł. To sie zdarzo.
-
Wiedział pan? I co? Nie powiedział pan, że wiertło przeszło?-
normalnie mnie zszokował
-Na
dyć to sie zdarzo. Zaroz to pani pieknie zasmarujym- Pan Franciszek
nie miał zamiaru przeprosić.
-
Czy pan wie, że zaburza mi pan cały dzień i tym dodał roboty.
Przecież ja to musiałam powynosić, potem muszę wnieść,
poukładać…- matko, jak trudno utrzymać się w ryzach.
-
Na dyć jo to teraz zasmarujym, potym to kapke podeschnie i
zasmarujym drugi roz. Pieknie to pani wyrównóm , nie bydzie widać.-
Ani cienia emocji, stoicki spokój.
-
Żeby nie było widać, to pan musi jeszcze pomalować- stwierdziłam
zjadliwie- I na kolor, który nazywa się osobliwy słoneczny.
Tak
naprawdę, mimo tej oryginalnej nazwy, to słonecznego w tym kolorze
jak na lekarstwo. Za to na ścianie jest taka brzoskwinia delikatna.
-
Jak pani chce, to ja pani taki kolor załatwię- pan Franciszek
strzelił piękną polszczyzną, nie wyczuwając mojej ironii- Moja
córka ma sklep z farbami, to pani namiesza.
No
proszę, jaki ten pan Franciszek kochany. On mi zaraz farby załatwi.
Nie ma sprawy, prawda?
-
Na razie, to niech pan to lepi, bo mi czas ucieka- zmroziłam z
miejsca jego dobroć i chęci. Zasmarował raz, potem poszedł na
górę wykuwać syfon pod wanną. Poleciałam tam zaniepokojona.
-
Niech pan uważa, bo nie wiem, jakie tu są stropy. Nie chciałabym
mieć dziury do łazienki na dole.- zeszłam na dół i zabrałam się
do swojej pracy. Z góry dobiegało wściekłe wiercenie i łomot. Co
jakiś czas wchodziłam do łazienki i kontrolowałam sufit, tym
razem obyło się bez awarii.
12.30.
W końcu powsuwałam szafki na miejsce, poukładałam w nich naczynia
i zabrałam się do mycia garów, żeby potem nie nawarstwiły mi się
w zlewozmywaku. Przyszedł. Usiadł na ławie i zaczyna „gawędzić”:
-Jo
ji to doł cyntymetr niżyj posadzki. Teraz to tylko zmontujym. A
pani nie chce takij szyrokjyj kratki?- siedzi jak duży znak
zapytania. Myję gary i usiłuję opanować myśli. Ja myję, on
siedzi i cmoka na psa. Czas leci.
-Jakiej
szerokiej kratki? Przecież pan wczoraj powiedział, że jest ona do
kitu- patrzę na niego i czekam co odpowie. Co prawda taką kratkę
zaplanował do górnej łazienki, ale myślałam, że ta mniejsza, po
jego usilnym zachwalaniu, jest lepsza. Trochę nie pasowało mi, że
powierzchnia ściągająca wodę jest mała, ale po wlewaniu z
wiaderka wszystko spływało dobrze. Na dole została zapiankowana
mała kratka. U góry miała być zamontowana duża, porządna,
łatwiejsza w obsłudze. No więc… myję gary i słucham o tej
dużej kratce.
-
A wy sie bydziecie tu na dole kómpać?- pyta z życzliwym
zainteresowaniem. Pytanie normalnie mnie zastrzeliło.
-
Będziemy się kąpać, przecież ja to wszystko panu wyjaśniałam-
niemożliwe, żeby zapomniał o tym. To przecież była podstawa
całej roboty. Przygotować miejsce do kąpieli bez wanny i bez
brodzika.
-Jo
myśloł, że wy nie bydziecie z tego korzystać, że to tylko, żeby
z wiaderka, albo jakby się cosik wyloło…- spokojnie tłumaczy mi
pan Franciszek. K..wa mać, kłanaście. Odliczam w myślach i cały
czas mam na uwadze to, że po podobnej „prowokacji' innego majstra,
wydarłam się na niego, jak chamka i potem cały tydzień czułam do
siebie niesmak, i miałam wyrzuty sumienia. Hamuję, ile mogę.
-Panie
Franciszku- zaczynam cedzić powoli przez zęby. Kto mnie zna, ten
wiałby już bez słowa.- Panie Franciszku, pan pozwoli do łazienki.
Idę
przodem, on posłusznie za mną.
-
Tu będzie montowana foliowa zasłona na kształt kabiny. Zna pan
takie? No, więc tu będzie ta zasłona, tu będzie bateria, a tu ma
być porządny syfon, zbierający szybko wodę-kończę spokojne.
-Aha…-
potakujące zdziwienie w głosie pana Franciszka wymieszało się ze
zrozumieniem- To to tak mo być? To jo te wymontujym i jutro
zamontujym te dużą. Ja to chyba z butami powinnam do nieba iść po
śmierci. Milczę nie dlatego, że nie mam nic do powiedzenia.
Milczę, bo wiem, że ja teraz się odezwę, to mnie puści na
całego. Pewnie powinnam teraz być wdzięczna i zapiać z zachwytu
nad dobrocią majstra- jaki to on kochany, jaki dobry, zrobi tak, jak
ja chcę. Odwracam się od niego, żeby nie zauważył chęci mordu w
moich oczach i wychodząc rzucam zdecydowane- A tak!.
Pan
Franciszek idzie na piętro montować syfon, a ja kończyć coś do
jedzenia, bo tak głupio jestem wychowana, że jak jest „robotnik”
w domu, to nie wypada go o pustym żołądku przez cały dzień
trzymać. Tak więc w poniedziałek był kapuśniak, we wtorek
kaszanka z ziemniakami i surówką, a dzisiaj, niestety, tylko grzana
kiełbasa. Przez tę dziurę w ścianie i zablokowanie półkami pół
kuchni. Kroję chleb, do kuchni wchodzi Młoda:
-
Ty wiesz, że dzisiaj chyba jednak będziemy się myć w misce?-
rzuca wściekłym głosem- On nie ma jakiejś rurki i nie może
podłączyć wanny na górze. A przecież mu wyraźnie mówiłaś, że
góra ma być dostępna do mycia.
-
Powoli, najpierw muszę przetrawić jedną sensację- staram się
ochłonąć.
-
Jaką sensację?- Młoda ciągle jest wkurzona. Opowiadam historię
syfonu na dole. Obie mamy miny nietęgie i nie wiemy czy śmiać się,
czy płakać.
-
Spokojnie, spróbuję przegadać, bo on wie, że ma zrobić tak, żeby
wanna była dostępna.-uspokajam Młodą i chyba też siebie.
Młoda
ubiera się i wychodzi do pracy. Idę na piętro. Pan Franciszek
siedzi na stołeczku i coś kombinuje przy syfonie.
-
Panie Franku, to ma być tak zrobione, żeby był łatwy dostęp do
czyszczenia tego syfonu i żeby woda nie lała się z wanny nad
kratką, tylko spływała rurką do kratki.- nauczona różnymi
kombinacjami fachowców i obserwując pracę pana Franka drugi dzień,
widzę, że trzeba pilnować i powtarzać uzgodnione rzeczy, bo ma
sklerozę, albo nagle inną koncepcję. Toteż, mimo, iż głupio to
wygląda, „odwiedzam” go co 15 minut. Oprócz tego, że on co pół
godziny woła mnie, bo musi coś „uzgodnić”. Zaczyna się
paranoja. Co chwilę słyszę jego: „niech pani tukej przyńdzie...”
po czym omawiamy, co ma robić, a i tak, za chwilę znowu woła.
Jestem zmęczona tym nękaniem
-
Jo to pani zrobjym idealnie. Zobaczy pani, że bydzie zadowolono-
rozwija się pan Franciszek- Tu się wytnie w kratce otwór, tu włoży
rurkę i…
-
A jak kratkę wtedy się zdejmie?- nie pozwalam mu kończyć.
-
To kratki nie dómy. - pan Franciszek jest niezłomny w pomysłach.
-
Pan chyba żartuje, jak nie będzie kratki?- kurcze, co jeszcze
wymyśli?
-
No to kratka bydzie się podnosiła na tej rurce, tam bydzie tyle
miejsca, że styknie- pan Franciszek niezrażony odpowiada z
uśmiechem.
-
No dobra, ale ten koszyczek trzeba wyjąć, żeby go wyczyścić i on
się już chyba nie zmieści pod kratką.- zaczynam się zastanawiać,
czy on naprawdę tego nie widzi?- Patrz pan.- biorę kratkę i
koszyczek- Jak ja tak podniosę kratkę, to mi braknie centymetra do
wyjęcia koszyczka. Widzi pan?- odstawiam syfon na bok.
-
To zamontujym rurke do wanny tak, żeby można było nią skręcić i
te kratkę wycióngnóńć- nowy pomysł wprawił pana Franciszka w
dobry humor.
Chwile
stoję i wyobrażam sobie rurkę w kratce, potem skręt tej rurki i…
-Jak
pan chce ją skręcić, kiedy ona będzie w tym otworze? Skręci pan
i nadal nie wyjmie środka. W dodatku będzie panu przeszkadzało
kolanko.- czy ja się czepiam, czy on naprawdę nie widzi tych
przeszkód, czy to jest takie zawikłane?
-Jutro
pani pokożym- mówi spokojnie pan Franciszek. Ok, sama jestem
ciekawa, jak to zostanie rozwiązane.
Przez
jakiś czas każde z nas zajmuje się swoimi czynnościami. Nagle
słyszę w łazience na dole telefon pana Franciszka. Biorę go i
idę na górę.
-
Telefon do pana.- podaję mu aparat. Wychodzę, on chwilę rozmawia.
Wchodzę z powrotem do łazienki i słyszę, jak aparat sygnalizuje,
że bateria się kończyły
-
Zaraz się panu telefon rozładuje.- mówię do niego i sprawdzam
wykucie pod wanną. Całość ma raptem40 centymetrów długości.
Wykucie jest głębokie na 20 centymetrów. Rurka ma iść zaraz pod
posadzką, bo otwór odpływowy jest na wysokości 2 centymetrów
pod. Zastanawiam się, dlaczego on wykuł taki rów mariański? I
jestem naprawdę szczęśliwa, że nie przebił sufitu.
-
A mo pani ładowarke?- pan Franciszek spogląda na mnie z nadzieją-
Bo mi się rozładuje.
-
Co to za model?- pytam i widzę, że to stara Nokia- Mam do takiego.
-
To niech mi go pani podłónczy- czy ten człowiek nie zna słowa
„proszę”? Biorę aparat i schodzę na dól, podłączam go do
ładowarki. Strasznie zła kobieta jestem, no nie? Nawet 5 minut nie
minęło, kiedy z góry woła pan Franciszek
-
Niech pani tu przyńdzie!
Idę
znowu na górę i czuję, jak mi kolana siadają. To przestaje być
śmieszne. Wchodzę do łazienki.
-
Niech pani zyńdzie na dół i patrzy, czy kajsik na rurach nie
przecieko. Bydym loł wode- zwraca się do mnie Pan Franciszek
rozkazująco.
-
To po to mnie pan targał na górę, żeby mi powiedzieć, że mam
zejść na dół? Nie mógł tego pan normalnie z góry zawołać?!-
zaczyna się we mnie gotować. Czy on naprawdę jest taki niekumaty,
czy normalnie złośliwy? Milczy, zajęty laniem wody do wiaderka.
Schodzę
do dolnej łazienki, przez którą przebiega pion. Woda bulgocze w
rurze, jest sucho, wszystko w porządku. Patrzę na małą kratkę,
odwracam i potykam o leżącą na środku łazienki wiertarę. Pan
Franciszek ma narzędzia porozrzucane po całym domu. W łazienkach
pełno zużytych i nowiutkich kolanek, uszczelek, jakieś majzle,
młotki. Na dole w piwnicy od dwóch dni leży na klockach drewna
druga wiertarka, rano wyłączyłam ją z prądu. Dzisiaj zostały
wysypane w holiku, za szafą, wszystkie części z wielkiego wora.
-
Njy bydzie to tu pani przeszkodzać, prowda?- pan Franciszek zapytał
zaaferowanym głosem i nie czekając na odpowiedź sypnął z wora
kształtkami, rurkami i bóg wie czym jeszcze. Zatem w holiku leżą
teraz dwie grube długie rury i stos części do hydrauliki. Czy ja
się czepiam? Naprawdę? Ja już staram się nie czepiać tego, że
młotka swojego nie miał i pracował naszym. Dzisiaj zaczepił
Jaskóła o duży majzel, bo „se zapomnioł”. Udostępniłam mu
dwie latarki, bo pan majster od kanalizacji musiał zajrzeć w głąb
rury. Ciekawe, czy to zaglądanie do rury zdarzyło mu się pierwszy
raz? Przecież jego praca właśnie na tym polega i latarka powinna
należeć do podstawowych narzędzi. Oprócz tego- „Ni mo pani
noża, bo jo muszym to obrzezać...”. I tak mnożyły się problemy
oraz potrzeby, a ja latałam od swojej pracy do spełniania żądań
( nie było „proszę”) naszego misia.
-Wjy
pani, jak mnie pani lubi, to mi pani zrobi kawusi, prowda? Niech się
pani niy gniywo, że tak mówjym.- pan Franciszek daje sygnał, że
ma ochotę na pofulanie. No ba, jakże by odmówić tak miłemu panu
kawusi? Robię kawę, siadamy. Pół godziny rozprawiania o d….
Maryni, a czas ucieka. Staram się być miła i okazywać
zainteresowanie. On, zachowuje się tak, jakby mu wcale na czasie nie
zależało, jakby mógł, to siedziałby tak do świętego nigdy.
Wreszcie nie wytrzymuję, wstaję.
-
Panie Franciszku, jest środa, miał to pan dzisiaj wszystko
skończyć, a jeszcze panu sporo zostało.- próbuję mu dać do
zrozumienia, ze nie podoba m się takie przeciąganie.-Nie się pan
spręży, bo ja to jeszcze muszę pomalować, posprzątać. Nie
możemy w wieczność korzystać z górnej łazienki.- mówię
stanowczo. Pan Franciszek patrzy na mnie z dobrotliwym uśmiechem
-
Niech się pni nie boji. Wszystko pieknie na czas bydzie.To jo teroz
zagipsujym sufit, a potem pójdym zamontować tyn zawór w piwnicy.
Wszystko bydzie na czas.
Już
nie ma dyskusji o potrzebie montowania. Pan Franciszek doszedł do
wniosku, że ja nie popuszczę. Ale zanim wysnuł takie wnioski, to
poszedł do Jaskóła, do sklepu i zapytał go, czy rzeczywiście ten
zawór ma być, bo ja tak chcę. No i Jaskól odpowiedział mu
dokładnie to samo, co powiedział „miszczowi chodnikowemu”:
„Skoro żona sobie tak życzy, to tak ma być”. Biedni, biedni ci
fachowcy...odebrano im męską satysfakcję postawienia na swoim.
O
dziwo, zawór został zamontowany w pół godziny. Bez łażenia do
samochodu, bez gadania, bez szemrania. Na wszelki wypadek cały czas
byłam w piwnicy i przyglądałam się, jak to robi. Znowu miałam
obawy że w tym swoim cholernym roztargnieniu zamontuje go odwrotnie
i będzie cyrk, ponieważ zamknie tym samym odpływ wszystkich
ścieków do kanalizacji. Zresztą mnie to interesuje. Lubię takie
techniczne sprawy. Może dlatego, że ciągle tam byłam, robota
poszła jak z płatka?
Po
zamontowaniu zaworu, pan Franciszek wraca do górnej łazienki
zapiankować syfon i ustawić wannę. Po drodze oznajmia mi, że jak
skończy, to napije się herbatki. Oczywiście ze mną, bo fajnie se
jest porozprowiać razem. Kompletnie go nie obchodzi, że miał
skończyć całą robotę dzisiaj, a ja jestem ciągle zajęta oraz…
nie mam ochoty na „fulanie' z nim.
Siedzimy
przy tej herbatce, coś tam rozmawiamy. Jestem nieziemsko już
zmęczona.
-A
pani mąż kaj? Nie przyńdzie tu ku nóm?- pan Franciszek nie
potrafi zrozumieć, że nie mamy czasu na takie rozmowy, a Jaskół
dodatkowo ochoty.
-
Przecież pracuje. Pewnie ma klienta- wykręcam. Nie chce mi się
tłumaczyć.
-A
pani cera też jakosi niechyntno mi je-pan Franciszek mówi to z
wyrzutem. No kurcze, czy on nie rozumie, że ludzie niekoniecznie
muszą mieć przyjemność rozmowy z takim misiem?
-
Chora jest, gardło ją boli, źle się czuje i ma tylko na jedno
ochotę. Wejść do łóżka i żeby jej wszyscy dali spokój-
tłumaczę- Wie pan jak to jest, kiedy się jest chorym.
-Ja,
ja jo wjym- zgadza się pan Franciszek i dodaje- Jutro zamontujym te
rure i wie pani, dóm tam taki trójnik, żeby pani mogła dać, jak
kiedyś zychce to odpowietrzyni.
No
masz, on znowu swoje. Trzymam się na wodzy, ale wkurzona jestem, bo
czeka mnie jeszcze jeden dzień użerania się z tym człowiekiem.
-
Nie będzie żadnej rury odprowadzającej powietrze nad dach.- odzywa
się Jaskół, który nagle wchodzi do holiku- I trójnika też nie
będzie.-przechodzi do pokoju, a potem wraca do sklepu.
Milczymy. W końcu pan Franciszek
wciąga sweter i rusza w stronę samochodu. Ja idę z Bezą w ogród.
Potem jeszcze sprzątam bałagan po majstrze.
Wieczorem
dochodzimy z Jaskólem do wniosku, że pan Franciszek ma mnóstwo
czasu i wcale mu nie zależy, żeby szybko zlecenie u nas zakończyć.
Poza tym jest majstrem starej daty i chyba nie jest hydraulikiem, a
tylko się przyuczył. Ma też jakiś feler w łepetynie, ale tym to
ja się nie mam zamiaru zajmować. No i liczył chyba na to, że tak
se będzie kawusię, herbatkę, pogaduszki, pofulanie, tu młotkiem
klepnie, tam zakręci, tu przykręci i tak mu czas leci. A tu
suprajs- WYMAGAJĄ!. I jeszcze pilnują, i jeszcze palcem pokazują
usterki… Miało to trwać dwa, góra trzy dni. Środa wieczór i
robota daleko w lesie. Dom rozbabrany, bo jedna szafka z holiku
przeniesiona do pokoju, stos garnków na podłodze w drugim, wirówka,
kosz na bieliznę- poupychane po kątach, wszędzie pełno kurzu…A
z syfonu spod umywalki znowu kapie woda… i z manżety przy ubikacji
na dole też. Naprawdę zaczynam mieć tego wszystkiego serdecznie
dosyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz