„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

wtorek, 19 sierpnia 2025

O budlejach i nie tylko.

 

Letnie upały raczej już za nami. Te sierpniowe były jednak inne od poprzednich. Dni są krótsze, słońce krócej nagrzewa taras i powietrze. Noce są chłodniejsze, a rano jest obfita rosa na roślinach. W domu mamy opuszczone rolety na oknach i zasunięte zasłony przy drzwiach balkonowych, drzwi wejściowe przymknięte, bo tam też słońce sień nagrzewa. Gorąco ma solidną zaporę. W domu chłód. Wczoraj podlałam wodą z węża cały ogród kwiatowy. Jest bardzo sucho. Deszcz ma spaść dopiero w ostatni dzień sierpnia.

Generalnie te sierpniowe upalne dni łatwiej mi było znieść, niż te poprzednie. A na samą myśl, że już takich nie będzie, robi mi się smutno. Mimo wszystko lato jest latem- według mnie, zbyt krótko trwa nawet tutaj na południu. A potem już grubsze ciuchy, wilgoć, palenie w piecu i coraz krótsze dni.

Od tygodnia nie słychać wilg. One odlatują w połowie sierpnia, a tu już tydzień przed nią zrobiło się cicho. Ciągle się łudzę, że może te upały spowodowały, iż wilgi przeniosły się do chłodniejszych lasów i jeszcze przylecą, niemniej chyba się tylko łudzę. Wilgi, potem bociany, szpaki, jaskółki, żurawie, a na koniec gęsi- odlecą i zrobi się późna jesień.  

Ostatnie poranne koncerty wilg. Stałam pod brzozami i prawie nie oddychałam z zachwytu.


 

 Żniwa w tym roku bardzo późne. Jeszcze słychać kombajny na polach, a w niektórych gminach już po dożynkach.

Kombajn na polu za drogą- ależ przeciągnął gospodarz czas koszenia. jeszcze trochę i ziarno zaczęłoby się wysypywać z kłosów.  

Pracujący kombajn- bardzo nowoczesny, bardzo zabudowany, opływowy.

I złote rżysko.
Zdjęcia robiłam o 6,30 rano, kiedy była obfita rosa.


Klamerka wśród liści ogórków, w porannym słońcu, też ładna.

Pierwsze muchomory na dolnej miedzy. Innych grzybów, na razie, nie ma, Jest zbyt sucho.
Resztka trytomii, a obok trawa w porannym słońcu. Lubie robić takie podświetlane zdjęcia. Są bajkowe.

 

Czytałam niedawno, że budleja to krzew inwazyjny i w niektórych krajach jej uprawa jest zakazana.W Polsce można jeszcze ją uprawiać, a niektóre sklepy ogrodnicze oferują sporo gatunków tej rośliny.

Jest to roślina toksyczna- jej liście i nasiona zawieraj glikozydy trujące dla ludzi oraz zwierząt. Kontakt z nimi może powodować podrażnienia skóry.

Ponieważ sypie bardzo lekkimi nasionami, zasięg nowych wysiewów jest duży. Nasiona mogą dostać się dosłownie wszędzie, „zasiać” się w każdej szczelinie i niszczyć mury, powodując ich pęknięcia, niszczenie podłóg w oranżeriach, na tarasach.

Jej system korzeniowy jest włóknisty, nie ma głównego korzenia palowego i właśnie ten system powoduje, że gdzie się zasieje, tam łatwo się rozrasta i „wyżera” wszystkie składniki odżywcze z gleby. Mało wymagająca, szybko się przystosowuje do warunków.

Nie ma wrogów naturalnych i błyskawicznie się rozprzestrzenia. 

Nie planowałam sadzić budlei w ogrodzie, chociaż nie miałam zielonego pojęcia o jej szkodliwości. Chyba 15 lat temu, syn przywiózł z Anglii 2 sadzonki- wtedy ten krzew był u nas rzadkością. Ucieszyłam się, posadziłam Ładnie wyrosły, zakwitły- jeden krzew na biało, drugi na fioletowo. Po czym nie przetrwały zimy, zamarzły, choć je okryłam. Dałam sobie spokój z nowymi nasadzeniami, mając na uwadze wrażliwość tych krzewów na mróz.

W tym roku, na wiosnę, dostałam sadzonkę budlei jako bonus. Nie chciałam tego bonusa, wkurzyłam się, bo widzę, jak u siostry budleje rozrastają się i tworzą duże kępy. O takie.

 


 Owszem podobają mi się bardzo, ale nie mam już miejsca na duże krewy, zwłaszcza, że takie kwitnące chciałabym widzieć z tarasu. Nasadzenie w jakimkolwiek miejscu, blisko tarasu, przysłoniłoby widok na resztę ogrodu, a tego nie chciałam. Czyli taki bonus pasował mi jak pięść do oka i w dodatku był jakimś wybrakowanym jednopędowym boroczkiem. Nie potrafię wyrzucić rośliny, po wielkich poszukiwaniach miejsca dla niego- wyobrażaniu sobie, ile zajmie przestrzeni i gdzie go będę widziała- wybrałam grządkę na skraju trawnika- roślinkę posadziłam. Potem kupiłam budleję miniaturową (wyrasta do 0,5 m) i posadziłam na skraju długiej rabaty- widzę jej piękne kwiaty z tarasu. Boroczek się wzmocnił, wyrósł dosyć ładnie i zakwitł na fioletowo.

 

Faktycznie, przyrost ma rekordowy. Przetrwa zimę, w przyszłym roku będzie już spory krzaczek.

Mała budleja zakwitła na czerwono, a raczej jest to purpura (rodamina, biskupi). Również ładnie się rozrasta. I bardzo mi się podoba tego koloru kwiatowy akcent w ogrodzie. 
Jakiś tydzień temu przeczytałam, że to są rośliny inwazyjne, szkodliwe, należy je wywalić.

Kurcze... wyrzucić kwitnące rośliny dekoracyjne to dla mnie duży problem. Postanowiłam obcinać przekwitłe kwiaty, zanim się rozsieją. Dzisiaj, chcąc się upewnić, czy to nie blef z tą inwazyjnością, przeczytałam, że faktycznie jest to wielki szkodnik i przeczytałam, że te przekwitłe kwiatostany pod żadnym pozorem nie należy zostawiać w ogrodzie- żaden kompost, żaden kompostownik, najlepiej spalić, albo wyrzucić do kubła z resztkami zmieszanymi. Nie miała baba zmartwień, kupiła se kozę.

A żeby było śmieszniej- siostra posadziła nowy krzaczek zaraz obok naszego płotu, a jej trzy ogromne budleje kwitną jak oszalałe. No i co teraz? Wyrzucić nasze? Zostawić?

Jeszcze rudasek młody, przyłapany na  modrzewiu. Wiewiórka jest z wiosennego miotu, bo widziałam sporo mniejsze, czyli te z ostatniego. 


 W tym roku posadziłam, na dużym tarasie, nową odmianę begonii. Namówiła mnie na nie znajoma ogrodniczka. Miały być "mamucie" no i są. Każda ma po 50 centymetrów wysokości. Kwitną ładnie, ale okropnie śmiecą.


Zdjęcie z samolotem i księżycem zrobiłam wcześnie rano.


 

 





sobota, 16 sierpnia 2025

Mokosz, bogini, o której już się nie mówi.

 


Wczoraj katolicy obchodzili święto Matki Boskiej Zielnej- ja wiem, że oni inaczej podchodzą do tego święta i nie plony są w nim najważniejsze, ale ja, znając historię słowiańskiej Mokoszy, nie potrafię inaczej to katolickie święto nazwać. Tylko w takiej otoczce- plonów, ziół i kwiatów- Matka Boska dla mnie jest strawna. Wszystkie inne jej nazwy odrzucają mnie. Niezrozumiały jest dla mnie także kult Matki Boskiej, stawianej wyżej od Jezusa, a nawet głównego Boga katolickiego.

Ale ja nie będę teraz rozwodzić się nad Matką Boską, bo dla mnie nie jest ona w ogóle ważna. Natomiast wkurza mnie to zawłaszczanie przez katolicyzm świąt pogańskich i wmawianie innym, że tylko tak, a nie inaczej było. A jeżeli już się wspomina bogów słowiańskich, to stawia się ich w złym świetle oraz umniejsza ich boską ważność

O święcie Wojska Polskiego oraz rzekomym Cudzie nad Wisłą, też nie będę tutaj pisała. Historia potwierdza- cudu nie było. Święto Wojska Polskiego może być obchodzone w rocznicę każdej bitwy, w której ginęli lub zwyciężali polscy żołnierze.

I szkoda, że piękne słowiańskie święto chyba najważniejszego dla Słowian bóstwa, tak bardzo wygumkowano.

 Jedna z wersji- fajnie się słucha.

 O Mokoszy, słowiańskiej Matce Ziemi, obszernie pisałam w tym poście.

 https://poranek55.blogspot.com/search/label/S%C5%82owianie


niedziela, 10 sierpnia 2025

Sezon na ogórki i nie tylko.

 

Pierwsze podejście było w miarę udane, ale po przeczytaniu dwóch rozdziałów, odłożyłam księgę. Trochę mnie znudziła. Tydzień temu znowu zabrałam się do czytania historii Galicji i tym razem już poleciało. Tę książkę Davies napisał bardzo przystępnie w porównaniu z inną jego książką „Zaginione królestwa”. Tamtą też przerwałam po przeczytaniu dwóch rozdziałów i na razie nie mam jakoś ochoty do niej wracać. Ciężko przebrnąć przez nazwy staro angielskie, celtyckie, staro walijskie i szkockie. W dodatku tamta jest okropnie naszpikowana informacjami historycznymi w kontekście geograficznym. Doszło też do tego, że książkę czytałam przy otwartych na monitorze starych mapach Anglii i okolic. Na razie wysiadłam. Natomiast „Galicja” jest mi treściowo bliższa no i łatwiejsza w czytaniu. Na razie jestem, w połowie XIX wieku. Wszystko tam się miesza, ale najważniejsze, że wraca język polski do szkół i urzędów. I to jest bardzo znamienny fakt dla historii tych ziem.

Sezon ogórkowo- fasolkowy. Nastawiłam dwa słoiki na małosolne. W fasolce obcinam końcówki, płuczę, porcjuję, a potem porcje owijam w folię spożywczą (przeźroczystą) i w takiej postaci mrożę.

 Pojawiły się też grzyby na dolnej miedzy. Na razie dwa znalazłam, ale to, że się pojawiły dobrze rokuje. Ten jeden miał trzon zjedzony wzdłuż przez ślimole. Kapeluszowi też się dostało. Jednak w tym roku jest tych paskudnych ślinników dużo mniej. Może susza ich przetrzebiła? Mimo sporych deszczów, ziemia jest tylko w miarę mokra i nie są to chyba dobre warunki dla ślimaków. Teraz też mamy już 3. dzień temperatury pod 30 stopni, a zapowiada się jeszcze parę takich gorących dni. Koniec sierpnia oraz wrzesień mają być u nas ciepłe i raczej suche. I dobrze, niepotrzebne mi zimnisko. Ale deszczu to jednak brakuje. W ogrodzie kwitną i przekwitają kolejne kwiaty oraz krzewy. Ketmie (hibiskusy krzewiaste) są wyraźnie spóźnione z kwitnięciem. Te o liliowych kwiatach kwitną na całego, te o kwiatach innego koloru jeszcze nie. 

 Pięknie zakwitła jedyna wysoka pysznogłówka, którą uratowałam przed wyginięciem. A kiedyś miałam ich całe kępy. Może ta się znów rozrośnie?

Coraz obficiej kwitną rutewki. Dosyć trudne w uprawie, wolno rosną, ale efekt świetny- delikatna kwiatowa mgiełka.

Biała.

Liliowa.


Nie jestem w stanie wszystkich kwiatów i krzewów kwitnących pokazać w jednym poście czy w postach bieżących. Zanudziłabym odwiedzających monotonnością, choć ja takich tematów nie uważam za nudne i mogę na okrągło robić oraz pokazywać zdjęcia ogrodu. Jednak zostawię to na jesienne oraz zimowe czasy, kiedy wokół będzie ponuro.

Późnym wieczorem miałam spotkanie z zielonym zwierzem. Siedziała sobie na bramce i pewnie przeszkodziłam jej w dostaniu się na krzew za bramką. Po pół godzinie, kiedy tam wróciłam, zwierza już nie było.

A to inny zwierz. Zwierz wylegujący się na dolnej miedzy i wystawiający pyszczor pod cieplutki, południowy wiatr.
I następne filmiki, przedstawiające nasz ogród po 35 latach jego tworzenia, przekształcania itp.

 Aleja sosnowa

 Idziemy w dół ogrodu w stronę ławeczki i dolnej miedzy. Aleja sosnowa jest od wschodniej strony ogrodu.Mniej więcej w połowie, z prawej strony jest tzw. kompost brudny. Tam się wyrzuca chwasty, które nawet po przekompostowaniu potrafią zapuścić korzenie na grządkach oraz zielone twarde łodygi, gałązki itp. Inne chwaty wrzucamy do kompostowników jak przekładki między resztkami jedzenia. 

Z lewej kukurydza. Co dwa lata mamy taką zieloną ścianę. Teraz jest sucho i są wycięte krzewy, ale kiedyś wzdłuż płotu rosły olbrzymie tawuły i aleja była wiecznie podmoknięta, ponura. No i było tam siedlisko komarów.  Ta aleja ma około 60/70metrów długości od wejścia w nią.

Tam, gdzie stoją kompostowniki. 

Staraliśmy się zrobić z tego kawałka ogrodu przyzwoity zakątek. Kompostowniki zapełniamy na zmianę. Jak jeden jest prawie pełny, wybieramy z drugiego ziemię kompostową i uzupełniamy nią ubytki w grządkach i w trawnikach. Mniej więcej jeden rok starcza na zapełnianie takiego kompostownika.  


Idziemy od strony morwy i ogrodu kwiatowego. Przechodzę między dużą pigwą  (choruje i ma chore owoce, ale kwitnie pięknie) oraz tujami. 
Tu najpierw, od strony płotu, rosły tuje groszkowe. Potem tuje połamał śnieg, trzeba było je wyciąć. Na środku rósł srebrny świerk. Rósł sobie 20 lat a potem zachorował i usechł. Też trzeba było wyciąć. Zrobił się taki pusty słoneczny placyk. Posadziłam dwa rzędy malin, ale sadzonki były liche i przyjęły się tylko niektóre- mamy dwie kępy malin.  Potem dosadziłam wzdłuż płotów krzewy ozdobne, no i jest taki niby dziki a jednak ujarzmiony kąt ogrodowy. Tuje za kompostownikami trzeba było przyciąć do połowy- śnieg czuby połamał. Wycięłam w nich półokrągłe przejście do kompostowników, by nie chodzić do nich naokoło.Tego roku, w miejsce świerka, posadziłam biały bez. I zastawiłam kępy jakichś ostów o pięknych liściach i ciekawych kwiatach. Nie wiem czy je nadal zostawiać, czy jednak wycinać, bo to chwasty są.
W dalszej części filmu idę w stronę sznurów na pranie. Po lewej jest krzak tawułki a pod nim azalie, kwitnący na biało krzew itomii i liliowce- tam kiedyś był stawek. Tam też znajduje się poidło dla ptaków. Nie jest eleganckie, ale spełnia swoje zadanie. Kiedy się odwracam, po lewej mam morwę i miedzę w dół
Wychodzę na przedłużenie tej miedzy i idę w stronę domu. Robię zbliżenie na moją ulubioną akację oraz kawałek namiotu sąsiada. A juki na filmie mają jeszcze pąki. Filmy są są trochę prześwietlone, ale pokazują to, co zamierzałam pokazać.





piątek, 8 sierpnia 2025

I tak, i nie.

 

Widok na Bielsko-Białą ze szczytu Szyndzielni. (Zdjęcie z Internetu)

 Wczoraj przez naszą gminę przejechał Tour de Pologne. Oglądamy wyścigi kolarskie tak w wykonaniu męskim, jak i w damskim. Obejrzeliśmy Tour de France, a teraz oglądamy zmagania kolarzy w Tour de Pologne. Mamy też zamiar zobaczyć pierwszy Tour de Pologne w wykonaniu damskim. Będą to tylko trzy etapy, ale i tak cieszy, że w końcu damskie kolarstwo szosowe zostało w Polsce docenione. Zwłaszcza, że mamy znakomite kolarki- Kasia Niewiadoma i Dominika Włodarczyk (3 i 4 miejsce w ogólnej klasyfikacji Tour de France). 

Wracając do wczorajszego etapu- interesowało nas, jak sobie poradzą kolarze na drogach naszej gminy. Jest tam parę miejsc, w których mogli się wysypać i solidnie potłuc. Mogło być tak, jak w poprzednim etapie, gdzie kolarze powpadali na pełnym pędzie do rowu, a lider z poważnymi urazami został przewieziony do szpitala. Na tym etapie mogła to samo się przydarzyć, bo cała trasa, a zwłaszcza pętle po Cieszynie, były dosyć trudne.

Na szczęście, cały etap kolarze przejechali bez wypadku.  

Zwycięzcy na podium w Cieszynie. (zdjęcie z: https://www.radio90.pl/tour-de-pologne-w-cieszynie-wielkie-emocje-piekna-rywalizacja-i-promocja-miasta-wideo-foto.html

 A teraz tytułowe "i tak, i nie"- wyścig komentują dwaj panowie. Bardzo ich komentarze lubię, bo mówią wiele interesujących rzeczy nie tylko o samym wyścigu, o jego uczestnikach, historii, ale mówią również ciekawe rzeczy o miejscowościach, przez które kolarze przejeżdżają. No i dotarliśmy do Bielska- Białej. Nagle... zamarliśmy z Jaskółem w zdziwieniu, bo pan komentator oznajmił, że Bielsko jest na Śląsku, a Biała kiedyś należała do Polski, Potem dodał że Bielsko należało do Księstwa Cieszyńskiego. Hmmmm.....Niby się zgadza, ale jednak coś zgrzytnęło. Bo to takie poplątanie z pomieszaniem, a w głowach pozostanie skrót- „Bielsko należy do Śląska”, co nie jest takie oczywiste.

Kolarze na ulicach Bielska ( zdjęcie z: https://lubbie.pl/foto-bb/tout-de-pologne-na-ulicach-bielska-bialej)
 

Trochę się "czepnę"

Po pierwsze Bielsko faktycznie kiedyś należało do księstwa Cieszyńskiego, ale geograficznie Śląsk Cieszyński kończy się w Jaworzu, czyli na granicy z Bielskiem. Bielsko i Biała były długo odrębnymi tworami miejskimi, a rozgraniczała je rzeka Biała. Oba miasta należały do odrębnych krain historyczno- geograficznych. Bielsko należało Korony Czeskiej, do Księstwa Cieszyńskiego, potem do Śląska Austriackiego, województwa katowickiego, województwa bielskiego i teraz należy do województwa śląskiego.

Biała należała do Księstwa Oświęcimskiego, Królestwa Polskiego, a potem do Galicji (panowanie austriackie), wreszcie do województwa krakowskiego, województwa bielskiego, a teraz, wraz z Bielskiem, należy do województwa śląskiego. Bielsko należało od zawsze do Śląska (ale mowa o Śląsku Cieszyńskim), a Biała do regionu Małopolskiego. Oba miasta połączono w 1951 roku, tworząc jedno miasto Bielsko- Białą.

Przez sporą część swego istnienia Bielsko było pod panowaniem książąt cieszyńskich (w ramach państwa czeskiego), krótko pod panowaniem księcia pszczyńskiego, potem było własnością arystokratów czeskich i nawet księcia węgierskiego. Bielsko wraz z okolicami po tej stronie Białej nazywano nawet państwem bielskim. Bielsko od początku było miastem przemysłowym, głównie włókienniczym, a aż do II wojny światowej przeważała w nim ludność niemiecka- skutek XVIII wiecznego osadnictwa rzemieślników, kupców, przybyłych z Austrii, Moraw i Czech.  

Mapa z 1855 roku- Bielsko zaznaczyłam biała strzałką. Za Białą zaczyna się Galicja
 

Po pierwszej wojnie śląskiej między Prusami i Austrią, Bielsko przypadło Austrii, był to kraniec Śląska Austriackiego.

Po I rozbiorze Polski, Bielsko zostało w granicach Śląska Austriackiego, natomiast Biała weszła do prowincji Galicja, a konkretnie do Królestwa Galicji i Lodomerii.

Sama historia wskazuje, że Śląsk Górny ze Śląskiem Cieszyńskim, mimo, że mają taką samą nazwę w pierwszym członie, mało łączy, a Bielsko wraz z Białą z tymi dwoma Śląskami prawie nic nie łączy oprócz kilku „przechodnich” władców.

A teraz najważniejsze- jeżeli powiecie bielszczaninowi, że jest Ślązakiem to was wyśmieje. On jest takim samym Ślązakiem, jak Częstochowianin, bo Bielsko i Częstochowa należą do województwa śląskiego choć kulturą, historią, zwyczajami, strojami, oba miasta nie mają z Górnym Śląskiem styczności.

Można jeszcze podczepić Bielsko pod śląskość cieszyńską, ale też jest to dosyć naciągana śląskość. Bielsko-Biała z racji swego położenie na granicy dwóch kultur- małopolskiej i śląskiej (cieszyńskie), posiada unikalną tożsamość kulturową, tożsamość regionalną.

Nawet mowa, jak posługują się w Bielsku-Białej, bardzo różni się od tej np. z Jaworza (gwara cieszyńska) oraz od tej z Goczałkowic- gwara pszczyńska. Nie ma w niej naleciałości śląskich.

W latach 70. oraz 80. XX wieku miasto bardzo się rozbudowało- dużo nowych osiedli, powstała fabryk Fiata, rozbudował się przemysł i pewnie sporo ludzi z górnego Śląska się tam przeprowadziło. Zamieszkało w Bielsku- Białej sporo ludzi z całej Polski. Miasto zostało miastem wojewódzkim i nabrało jeszcze większego charakteru miasta kosmopolitycznego. To miast bardzo różniło się i nadal różni od takich miast jak Cieszyn, Oświęcim, Pszczyna, czy Żywiec swoją otwartością i rozmachem.

Mieszkałam W Bielsku-Białej 8 lat, a potem jeszcze przez następne 8 jeździłam do pracy do tego miasta. Muszę przyznać, że mieszkało mi się tam bardzo dobrze i nigdy nie odczułam w tym mieście atmosfery małomiasteczkowości czy zaściankowości, co często odczuwam podczas pobytu w Cieszynie oraz w Pszczynie.

Jedyne, co mi się nie podoba, to określenie tego regionu nazwą Podbeskidzie. Powstała ona, kiedy trzeba było określić związek zawodowy „Solidarność', powstający na tym terenie. Nazwano go NZZ Solidarność region „Podbeskidzie”, a potem nazwa objęła obszar wokół Bielska-Białej. Określenie to funkcjonuje od 40 lat i się dosyć przyjęło, niemniej mnie się ono nie podoba. Uważam to za wydumany twór.

Wracamy do śląskości Bielska- Białej i jego mieszkańców.

Owszem, bielszczanin może mieć korzenie śląskie lub małopolskie, ale nigdy nie będzie „hanysem”, ani „cieszyniokiem”. Zwłaszcza ten, który się w Bielsku- Białej urodził i czuje się, z racji tego, z tym miastem związany. Moja córa, urodzona w Bielsku- Białej, nie powie o sobie- jestem Ślązaczką. Ona jest bielszczanką bez dodatkowego określania się. Ślązak powiem- „Jestem z górnego” albo „Jo je Ślónzok, cieszyniak powie- „Jestem z Księstwa Cieszyńskiego”, albo „Jo je cieszyniok”, albo „Jo je stela”.

I taka ciekawostka- jeżeli powiecie „cieszyniokowi”, że jest Ślązakiem, to też was wyśmieje. Bo określenie Ślązak na cieszyńskim i w Bielsku-Białej to określenie Ślązaka z Górnego Śląska. No a przecież to „hanysy”- niezbyt lubiani w tych regionach.

Zastanawiam się, jak długo jeszcze będzie pokutować w mentalności Ślązaków ta granica prusko- austriacka, to dzielenie się Ślązaków na cesaroków i prusoków.

Przy czym bardziej podkreślają swoją odrębność i jakby wyższość cesaroki, niż prusoki.

Bielsko Biała nigdy nie ciągnęło do Śląska, a większość mieszkańców tego miasta chętnie zrezygnowałaby z przynależności do województwa śląskiego.

Marzy im się powrót województwa bielskiego i samostanowienie.

Historię Bielsko przedstawiłam w ogromnym skrócie. Chodziło mi głównie o to, by pokazać, że mimo, iż Bielsko należy do Śląska Cieszyńskiego, problematyczne jest automatyczne włączanie go do Śląska bez podania którego.

Mała promocja tego ładnego miasta oraz jego okolic. Trochę historii, trochę współczesności, zobaczyć warto.


 

https://bielsko-biala.pl/historia-miasta

https://pl.wikipedia.org/wiki/Bielsko-Bia%C5%82a

https://pl.wikipedia.org/wiki/Historia_Bielska-Bia%C5%82ej

wtorek, 5 sierpnia 2025

"Tak dobrze żarło, a na końcu....padło" czyli jak z Bezą zdobywaliśmy morawski hrad (cz. 2).

 

Jeszcze przed wyjazdem sprawdziliśmy dokładnie długość trasy i stopień jej trudności. Już na początku mieliśmy do wyboru dwie drogi, krótszą i dłuższą. Obie pod górę. Dłuższa trasa szła okręgiem i spotykała się z krótszą przy stawku na górze. Potem już jedna prowadziła wprost do ruin.

Wybraliśmy krótszą ze względu na Bezę i kolana Jaskóła.

Wydawało się, że wszystko gra i buczy, nie powinno być niespodzianek, a tymczasem była i to ogromna.

Pierwsza góreczka zaliczona.

 Zaczęło się w miarę łagodnie, ale to było jedyne 200 metrów. Po drodze minęliśmy wielką pamiątkową lipę.

"Lipa Husa (385 m n.p.m.) jest ostatnim drzewem, które pozostało z alei, prowadzącej niegdyś od basenu miejskiego w kierunku Šostýna (Szostyn). Rośnie na skraju lasu podmiejskiego Šostýn, który rozpościera się powierzchni 81 ha. Wiek lipy szacuje się na ponad 150 lat. Osiąga ona wysokość 34 m, a obwód pnia na wysokości 130 cm nad ziemią wynosi 448 cm. W roku 1934 Klub Czechosłowackich Turystów wzniósł w pobliżu drzewa pomnik z piaskowca z napisem "Husova lipa" (Lipa Husa). Już od prawie stu lat, corocznie 6 lipca, w tym miejscu, odbywają się uroczystości, związane z zapaleniem watry, upamiętniającej męczeńską śmierć Jana Husa. W roku 1997 drzewo to zostało uznane za pomnik przyrody."
 
Potem doszliśmy do rozstajnych dróg- na lewo trasa w inne miejsce, na prawo do ruin. Ta na lewo dosyć łagodna, ta na prawo, tuż za strumykiem zaczęła się piąć ostro w górę.
Ścieżka kamienista, poprzegradzana wystającymi korzeniami drzew. Jaskół z kijkami w rękach, ja z aparatem w jednej ręce i ze smyczą z Bezą w drugiej. Patrzymy na tę ścieżkę z niedowierzaniem i lekką obawą, ale twardo postanawiamy- idziemy.
 



O naiwności ludzka, mająca nadzieję, że takie ścieżki są króciutkie i zaraz, zaraz „za zakrętem” będzie już to płaskie. I taka nadzieja towarzyszyła nam przez cały czas pokonywania stromej, kamienistej trasy (około 200 metrów) Niektóre odcinki miały nachylenie około 60 stopni (sprawdziłam sobie w necie jak to wygląda).


  Było dosyć cicho, słychać było tylko ciężkie dyszenie moje i Bezki. No co!? Jesteśmy już obie w słusznym wieku. Sapania Jaskóła nie słyszałam, bo je nasze sapanie zagłuszało, a on gdzieś z tyłu wspinał się za nami. W pewnym momencie przeraziłam się, że narażam psa na atak serca i zejście w głuszy morawskich Beskidów, ale psina dzielnie parła do przodu, to tu, to tam węsząc z zainteresowaniem i w ogóle się stromizną nie przejmując.

 

I z nadzieją, że już tylko trochę, tylko kawałeczek tego ścieżkowego survivalu końcu dotarliśmy na płaskie. Zobaczyliśmy mały, porośnięty sitowiem stawek. 


 Niestety, radość z wypłaszczenia terenu trwała krótko- do ruin trzeba było pokonać jeszcze około 50 metrów stromego podejścia, ale już bardziej łagodnego od zaliczonej ścieżki w lesie. 

 W końcu doszliśmy do pagórka na którym(?)/ za którym (?) były ruiny. I tu ZONK!

Przy ścieżce na ruiny wisi taka tabliczka.

 Już wiedzieliśmy, że Jaskół z Bezą zostaną przy wejściu, a ja spróbuję się na górę wdrapać. Ale wybrałam ścieżynkę bardziej z boku, bo ta widoczna za ostrzeżeniem, była bardzo stroma, kamienista, wąska. 
Na zdjęciu wygląda to niewinnie, niezbyt stromo, ale w rzeczywistości to bardzo ostre podejście. Wprawdzie nie takie jak na Giewont, ale.....

Z jej prawej strony znajdował się bardzo stromy stok, z drugiej skałki (taki stromy wąski trawers) i trochę się wystraszyłam.

Ale na tej bocznej też tylko weszłam do połowy- łapiąc rękami korzenie oraz kamienie (potem nawet ich nie było do złapania) i prawie na czworakach. Zostały mi chyba z 3 metry do „zdobycia twierdzy”, kiedy zorientowałam się, że może i wejdę, ale zejść to będzie bardzo trudno. W dodatku kompletnie nie widziałam, co jest na górze- mur, jakaś „przepaść, czy ten kawałek gruntu jest szeroki, czy wąski...Wydrapałabym się na górę po to by zaraz spaść na łepetynę w dół? Widać było tylko kamienisty wąski pas i za nim jakieś zielska, krzaczki (wierzchołki krzaczków?)

 

Nie, nie jestem szaleńcem, a tym bardziej, że zdaję sobie sprawę z moich ograniczeń fizycznych- chory, „twardy” kręgosłup, oraz niesprawne kolana- ostrożnie zawróciłam, przykucnęłam i zjeżdżając na adidasach, jakoś przebrnęłam te kilka metrów w dół.
 
Tu fragment ruin, który było widać z dołu, gdzie staliśmy, ale nie z miejsca, do którego dotarłam. 

Tu lepiej widać stromiznę. Ja podchodziłam jeszcze dalej, z lewej strony za tym drugim drzewem. Zdjęcie z Netu.

 Zastanawialiśmy się, czy nie przeoczyliśmy gdzieś łatwiejszego wejścia (w domu jeszcze raz oglądnęliśmy dokładnie mapki). Wyszło, że nie ma- albo tym trudnym się wchodzi, albo w ogóle. I zastanawiające jest to, że nie zamocowano tam żadnych łańcuchów w skale, nie wykuto lub zrobiono drewnianych belkowych stopni, jak to jest w zwyczaju przy tego typu obiektach. Tak, jakby opiekunom tych ruin niezbyt zależało na ich dostępności dla większej liczby turystów.

Przy tablicy nas wyhamowało w zapędach zdobywania ruin.

Przed nami szła grupa młodych ludzi z psem i oni wchodzili, a potem wracali tą samą trasą, tym wejściem za tabliczką.

No trudno, ruin nie zdobyliśmy. Wracaliśmy stromą ścieżka, którą weszliśmy. Tym razem obyło się bez głośnego sapania. Jednak trudność polegała na tym, że trzeba było uważać, by nie pośliznąć się na mokrych kamieniach. 


Prawie całą trasę pokonałam stawiając stopy bokiem. Całe szczęście, że Beza znów była zainteresowana wąchaniem śladów i tropów- nie spieszyła się, nie ciągnęła oraz nie szarpała smyczy, co jej się czasem zdarza. Już siebie widzę, jak jadę w dół na brzuchu po tych kamolach, ciągnięta przez „wesołego pieska”. W obcym terenie nie puściłabym smyczy z ręki.

 Na dole przysiedliśmy na ławce, by złapać oddech, a tak serio, by coś zjeść, napić się i dać Bezie codzienną porcję białego sera. Do domu wróciliśmy bez dodatkowych przygód.

Nie zobaczyliśmy ruin, ale nie poczułam z tego powodu ani odrobiny żalu czy rozczarowania. Sama wycieczka była niesamowicie fajna. Ten spacer w lesie, po stromej ścieżce też dał mi dużo wrażeń. Już tam czułam się w jakiś sposób dowartościowana, że jeszcze potrafię po takich ścieżkach chodzić i nie wszystko już za mną. Zaliczyłam taki swoisty sprawdzian kondycji, który wyszedł na plus.

Już w domu miałam jeszcze jedną wizję, która była ostrzeżeniem. Załóżmy że jednak tam weszłam i zaczęłam zwiedzać te ruiny. Załóżmy, że miałam pecha i skręciłam nogę, walnęłam się głową o wystający kamień, wpadłam w jakąś studnię, w dół albo całkiem po prostu zemdlałam z wysiłku oraz gorąca. I teraz- ja tam w ruinach oczekująca pomocy- wołająca o pomoc, albo zgoła nie dająca znaku życia przez spory kawał czasu, a Jaskół poniżej z psem, z kijkami, z niemożnością pospieszenia mi na pomoc. Albo jeszcze inaczej- Jaskół zostawia, przywiązanego do drzewa, psa i drapiąc się po tych kamolach, aby mi na pomóc, sam uszkadza sobie nogi i diabli wiedzą jeszcze co.... No nie.... no NIE! I owszem, można zarechotać radośnie na takie czarnowidztwo, e.... tam... od razu takie scenki, jednak jak nie trzeba, to nie prowokuje się losu. Wolałabym nie przeżyć w taki sposób wycieczki do ruin.

Oraz... nadal uczymy się jeździć z psem na wyprawy. Z psem i z naszymi ograniczeniami- Jaskół z kijkami, ja prowadząc Bezę na smyczy i robiąc zdjęcia- spróbujcie zrobić zdjęcie, kiedy Bezka już, natychmiast musi coś obwąchać i szarpie nagle smycz. Ale ona też szybko się uczy i kiedy mówię: ”Beza stoimy”, to potrafi stać i czekać cierpliwie. 

Następny wniosek- nie będziemy rozdzielać się w miejscach niepewnych, a do zwiedzania będziemy wybierać trasy łagodne, bez stromych podejść oraz niezbyt długie (takie do 1,5 kilometra piechotą). W Czechach działa numer alarmowy 112 (europejski), przed wycieczką ładujemy na full telefony. Mamy również europejskie karty ubezpieczeniowe, a Beza psi paszport z aktualnym szczepieniem p. wściekliźnie oraz numerem czipa i nazwą firmy, gdzie jest zarejestrowana.

A takie widoki nas ominęły. Zdjęcia pochodzą z różnych stron opisujących ruiny zamku Szostyń. Linki podałam w poprzednim poście.


 

 Ktoś sfilmował ruiny- film trochę niewyraźny.


 

Na koniec dwie ciekawostki

W Koprzywnicy musieliśmy przejechać przez przejazd kolejowy. W samym środku miasta leci tor, nie ma zapór, a jest tylko sygnalizacja świetlna. Jak dojeżdżaliśmy migotało czerwone światło. Ludzie stali przed przejazdem samochody ustawiły się w kolejce i wszystko karnie czekało. Kiedy pociąg przejechał, ruch wróci do normy. A w Polsce? Wyobrażacie sobie taką sytuację? W Polsce ludzie przełażą pod zaporami, rowerzyści omijają zapory, samochodom zdarza się wjeżdżać pod opadające zapory, a czasem je taranować. W Czechach tam, gdzie byliśmy, na przejazdach nie ma żadnych zapór, jest tylko sygnalizacja świetlna.  

 Druga rzecz.

Na drodze szybkiego ruchu, od czasu do czasu, pojawiają się takie tablice i znaki na jezdni.


 I co? No i Czesi jadą w takich odstępach, jak pokazują strzałki. W Polsce siedzą ci na zderzaku nawet na autostradzie, jak jedziesz przepisową prędkością i nie masz zamiaru przyspieszać „na żądanie”, to potrafią trąbić, migać światłami, a potem jeszcze mogą cię zatrzymać hamując przed maską oraz samochodem blokując drogę i wpierdziel karny sprawić. Dziki kraj.

I dlatego, między innymi, lubię Czechy, a Polskę coraz mniej

PS. Moje zdjęcia trasy nie oddają jej stromizny, wypłaszczają ścieżkę. Lepiej jej nachylenie widać na zdjęciach pokazujących trasę w dół.

https://www.lasska-brana.cz/pl/subjekt/wieze-widokowe/husova-lipa