„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

18 listopada 2025

Woda, omszłe pnie i dzika róża.

 

„11 listopada” postanowiliśmy świętować poza Polską. Chcieliśmy zrobić, krótki wypad. Z Bezą, oczywiście.

Postanowiliśmy pojechać nad tzw. karwińskie morze (tak, znów Czechy, bo Polska nam obrzydła z tymi wiecznymi tłumami niezadowolonych ludzi oraz zawłaszczeniem przez narodowców święta wszystkich Polaków). To niedaleko, jakieś 15 kilometrów od domu. Karwińskie morze? Czesi chyba mają kompleks braku morza, bo nazwa nijak nie przystaje do obszaru wodnego w Karwinie. To ogromny (no jest dosyć spory, ale zaraz morze?) zbiornik, który powstał na kopalnianym wyrobisku. Czesi wokół niego zniwelowali hałdy, zrobili alejki i powstało całkiem znośne miejsce rekreacji. Chyba, bo... wjechaliśmy na parking. Było w miarę pusto. Czesi mieli normalny dzień pracy, dlatego założyliśmy, że będzie mało ludzi, a może w ogóle będzie bezludnie. Miała to być, dla nas i Bezy, komfortowa sytuacja. A tu Zonk! Wzdłuż drogi dojazdowej parę samochodów, na parkingu trzy. Ok, może być. Wysiadamy, Beza na smyczy lata wokół samochodu. Po 5 minutach zaparkowały, obok nas, dwa samochody i zaraz potem jeszcze dwa. Z jednego wysiał pan, z border collie bez smyczy. No to ja Bezkę na krótko. Odwracam się, a z drugiej strony jadą rowerzyści i idzie małżeństwo z dobermanem. Jak to się mówi- nagle z niczego zrobiło się COŚ. I wszyscy idą alejką w stronę grobli nad zbiornikiem. Piesi, psy, między nimi rowerzyści... Nikt nie ma zamiaru pójść boczą drogą. 

O nie. W takich warunkach, to ja nie chcę. Namówiłam Jaskóła, żeby pojechać w zupełnie inne miejsce i to był dobry pomysł. Niedługo potem, dotarliśmy nad stawy przed Bohuminem. Po czesku nazywają się rybniki. Wszystkie mają swoje nazwy własne: Vdovec, Żenich, Panic, Dubowy, Olszowy oraz Lipowy. Poszliśmy groblą między Dubowym i Lipowym. Grobla dzika, z powalonymi drzewami, taka, jaką tygryski najbardziej lubią. Ale Beza musiała iść na smyczy, ponieważ brzegi grobli są strome i gdyby zjechała do wody, nie mielibyśmy szans szybko jej wyciągnąć. Krajobraz już mocno listopadowy, z małą ilością kolorów, a jednak coś w nim było takiego klimatycznego, że chciało się tą groblą iść i iść przed siebie. W ogóle listopad jest nostalgiczny, mglisty, z przytłumionym światłem, spokojny, daje wytchnienie, uspokojenie. Przynajmniej mnie.

Grobla kończy się przed torem kolejowym. Nie doszliśmy tam, zawróciliśmy w 3/4 drogi. Przeszliśmy niedługi odcinek, ale obiektów, do pogapienia się i sfotografowania, mieliśmy sporo. Na wodzie i drzewach, które rosną na groblach, trochę ptactwa wodnego. Stawy duże, trudno było robić zdjęcia przeciwległych grobli. Odległość ograniczało zrobienie dobrego zdjęcia ptactwu, które spłoszone przez nas, przeniosło się na drzewa, rosnące na przeciwległych brzegach stawów.

Listopadowe kolory zdominowała rdza. Jest jeszcze brąz, szarości, trochę żółci i resztki złota na drzewach oraz srebra na wodzie. Te przytłumione kolory ożywiają, mocno czerwone, owoce dzikich róż. Niektóre miejsca na grobli wyglądały jakby ktoś przeniósł je z dzikiej kniei i wkomponował, w przyrodę, między stawami- lejące się kaskadą, z konaru starego drzewa, pędy przyschniętego chmielu, obok leżący pień potężnego dębu, już mocno omszały i jeszcze zielona trawa przy ścieżce. Gdzie indziej, powalony przez wiatr nieduży dąbczak, oparł się o konar innego drzewa. Po prostu przytulił się, ratując się przed upadkiem. Na powierzchni wody odbicia zwisających nad nią konarów oraz leżące, w stawie, powalone kłody. Wszystko to splątane, splecione, oplecione, trwające w symbiozie, nie ruszone ludzką ręką (tylko pnie, zwalonych przez wichurę drzew, zagradzające ścieżkę były przecięte- zrobiono przejście).

Nad stawami byliśmy krotko, ponieważ zrobiło się chłodno i trochę zmarzliśmy. Na pewno pojedziemy tam jeszcze raz, ale przejdziemy się groblami między innymi stawami. Miejsc do spacerowania z psem, jest tam dużo.

Doszłam do wniosku, że prezentacja będzie najlepsza- zdjęć, do pokazania, jest dużo.

Muzyka:Giovanni Marradi, "Sarabanda"

zdjęcia- zasoby własne

Otwórzcie na dużym ekranie, popatrzcie, to jest mój świat, świat zbutwiałych liści, brązu dzikiego chmielu, zapachu wody, powalonych drzew... mogłabym usiąść na takim pniu i godzinami tam siedzieć, wgapiając się w wodę, pojedyncze gałązki, koraliki róży... W takich miejscach wraca świat mojego dzieciństwa i młodości, kiedy uciekałam od ciągłych awantur domowych w głąb ciszy leśnej, kiedy włóczyłam się godzinami po groblach, łąkach, siedziałam nad stawami... mój świat. To ten duży ogród miał mi go zrekompensować, ta ujarzmiona ogrodowa dzicz, ten lasek. I w pewnym sensie zrekompensował, stanowi mój azyl. Jednak nasze wycieczki w teren, w takie miejsca, jakie tu pokazuję i opisuję, są dopełnieniem braku przestrzeni, oddechu, życia leśnego, żywiołu i dzikiej zwierzyny.

Jaka szkoda, że nie potrafię tego oddać na obrazach. Kiedyś uczyłam się sztuki rysunku, ale po roku kurs rozwiązano. Może to dziwne, jednak nigdy nie ciągnęło mnie, by spróbować malarstwa, a przecież teraz jest to już ułatwione- pełno tutoriali na stronach Internetu. Postawiłam na haft, szycie, tkactwo i na fotografowanie przyrody- tego, co widzę, co mnie przyciąga, co fascynuje, co wzrusza i wstrzymuje oddech.

Myślę, że te moje prezentacje w pełni pokazują świat, jakim ja go widzę.




16 listopada 2025

Artystyczne przecieranie skostniałych szlaków.

 


 Rafael Santi "Portret młodzieńca".

Rafael.... Rafael Santi. Kto go nie zna? Prawie wszyscy, którzy coś tam ze sztuki liznęli, wiedzą, kim był ten artysta. Wraz z Leonardem da Vinci oraz Michałem Aniołem zalicza się go do wielkiej trójki malarzy Renesansu. Jednak nie o nim dzisiaj.

Kiedy na studiach przygotowywałam się do egzaminu ze „sztuki” (napakowany przedmiot, trzeba było znać wszystkie dziedziny sztuki w szczegółach), znalazłam wzmiankę o Prerafaelitach. Wtedy nie było Internetu, nie było takich dobrych dojść do informacji, jakie mamy teraz, dlatego przeczytałam notkę o nich i później już nie szukałam więcej takich informacji. Zresztą, po co? Do egzaminu wystarczyła wiedza, jaką wtedy o nich miałam. Jednak nazwa gdzieś tam z tyłu głowy się tłukła. „Pre” znaczy „przed”, czyli artyści sprzed Rafaela? No nie, przecież grupa powstała dużo później po jego śmierci. Dlaczego Prerafaelici a nie Postrafaelici, zatem?

Ale może od początku...

W 1848 roku, w Londynie, powstało stowarzyszenie, które założyli studenci Royal Akademy of Arts. Założenie grupy było wyrazem buntu przeciwko akademickiej sztuce wiktoriańskiej. Było to nawoływanie do powrotu do sztuki bardziej wiernej naturze, szczerej i prostej. Grupę stworzyli: John Everett Millais, Dante Gabriel Rossetti i William Holman Hunt. Później dołączyli inni, np. James Collinson, Frederick George Stephens, Walter Hower Deverell i Charles Alliston Collins, William Morris.

Wymieniłam bardziej znanych, ale grupa była dosyć liczna.

Nazwali siebie Prerafaelitami, bo właśnie przed Rafaelem istniała sztuka, do kontynuacji której nawoływali artyści. Jeszcze pierwsze dzieła tworzy Rafael w stylu, który preferują Prerafaelici, natomiast jego późniejsze obrazy są postrzegane jako wzorcowe dla sztuki akademickiej, opierającej się na dziełach starożytnych mistrzów.

Prerafaelici, zainspirowani sztuką wczesnorenesansową, ułożyli własny program artystyczny, bazujący na poglądach Jahna Ruskina, angielskiego pisarza i poety. Nie będę teraz zgłębiać tych poglądów, ani ich tutaj przedstawiać. Dość, że Prerafaelici, w ostateczności, pomieszali w swej twórczości, w odpowiednich proporcjach, wizje rodem ze średniowiecza z nowoczesnością. Nurt prerafaelicki szybko zyskał zwolenników w Europie. Najwięcej ich było w Belgii, Niemczech i we Francji. No i, rzecz jasna, w Anglii, gdzie zmodernizowali również sztukę rzemiosła czyli Arts and Crafts.

Angielscy Prerafaelici, na początku działalności grupy, skupili się głównie na sztuce użytkowej. Mieli także swój sklep, w którym można było nabyć wykonane przez nich przedmioty codziennego użytku.

Artyści nurtu prerafaelickiego, specjalizowali się w malarstwie olejowym, chociaż uprawiali również inne techniki sztuki, a nawet poezję.

Inspiracje do swojej twórczości czerpali, między innymi, z Biblii oraz z legend z Królem Arturem w roli głównej. Ich inspiracją były również dzieła znanych poetów, w tym Williama Szekspira, Dantego, czy Petrarki. Te inspiracje pozwalały malarzom przenieść się w światy: baśni, legend, magii, które były o wiele bardzie intrygujące i interesujące niż rzeczywistość tchnąca nudą oraz dotychczasowa sztuka, nie wnosząca nic nowego, żadnej tajemnicy.

Koniecznie na dużym ekranie. 

 Prerafaelici malowali raczej w duchu realizmu, ale równie chętnie sięgali do symbolu. Ich obrazy zawierały swoisty kod, co czyniło je wyjątkowymi.  Zamiarem artystów nurtu prerafaelickiego  było zachęcenie innych malarzy do uprawiania „sztuki prawdziwej”, czyli takiej, jaka ich osobistym i subiektywnym zadaniem, była sztuką prawdziwą.

No... odbieram to jako mocne narzucanie, innym artystom, stylu, według „mojego widzenia świata”. Ale czy poprzednicy i następcy Prerafaelitów tak nie robili? Czy każdy artysta nie stara się w jakiś sposób narzucić, innym artystom oraz odbiorcom, swoje wizje rzeczywistości? To chyba jest wkodowane w „dar tworzenia”- patrzcie, jak tak widzę świat, przejrzyjcie, zobaczcie to, co ja i zmieńcie trochę swój sposób postrzegania. Widzę żyrafę z płonącymi szufladkami w długiej szyi... czy tak nie można jej widzieć(?)- pokazałem i teraz wy też to widzicie.... piękną płonącą żyrafę. Świat nie jest jednoznaczny, pełno w nim podtekstów i ja wam je pokazuję.

I tak czynili Prerafaelici. Ich sposób przedstawiania postaci nie był stereotypowy. Malując je, skupiali się na najdrobniejszych szczegółach w ich wyglądzie. Kompozycja obrazów, artystów tego nurtu, jest połączeniem mistycyzmu, archaizmu oraz sentymentalizmu. Obrazy Prerafaelitów tchną nutą romantyzmu. Ich twórczość cechują również jasne kolory i wierność w oddawaniu szczegółów przyrody.

Ulubionym tematem Prerafaelitów były kobiety, szczególnie rude. Były to kobiety z pięknymi, długimi włosami, wcielające się w postaci legendarne, mistyczne. Szczególnie upodobał je sobie Rossetii. Wcale mu się nie dziwię, rude włosy są piękne, a kobiety o takich włosach zazwyczaj mają interesującą urodę- interesującą, a nie, że są przepiękne.

Wkurza mnie, że rude włosy niosą za sobą idiotyczne osądy- rudy to fałszywiec, o... nie rudy, w polskiej nomenklaturze rudy nie istnieje, to ryży- ryży dominuje- taka naleciałość ruska. Mam koleżankę z podstawówki, wołali na nią marchewka. Była nieszczęśliwa z powodu rudych włosów i kiedy już mogła, to przefarbowała je na blond. Straciła na urodzie, ale odzyskała spokój. A ja zawsze jej zazdrościłam tych rudych włosów i nie potrafiłam odżałować ich rudości, kiedy je zafarbowała, a w dodatku nie mogłam jej powiedzieć, że to był błąd. Wtedy nie wiedziałyśmy, iż malarze uznawali rudowłose za piękności i chętnie je malowali ku pamięci potomnych, między innymi. Może gdybyśmy wiedziały, jej decyzja byłaby inna? Nie, chyba nie, nie w Polsce, nie w ówczesnym i nie we współczesnym społeczeństwie. Kolejny raz wściekam się na durną polską mentalność. Jak jest w innych krajach? Nie interesuje mnie to, bo ja tutaj mieszkam i z tą mentalnością ciągle się zderzam.

Zostawiam, mnie się rude włosy podobają.

Dante Gabriel Rossetti, Venus Verticordia, 1868

Głównym tematem obrazów Prerafaelitów stał się pejzaż. To oni, dokonali pewnej malarskiej rewolucji w technice malowania pejzażu, co później kontynuowali impresjoniści. Pejzaże malowali z natury, wychodząc w teren. Twierdzili, iż przyroda niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, przyrodę się nie tyle ogląda, co głównie przeżywa.

Prerafaelici malowali na jasnym tle- na płótno kładli akryl lub gesso- przez co nakładane następnie kolory, stawały się jaśniejsze, bardziej świetliste.

 John Everett Millais, Spokojny październik, 1870

William Holman Hunt, Angielskie wybrzeże, 1852

 Ford Madox Brown – Zwózka zboża (1854–1855)

Prerafaelici torowali drogę innym kierunkom malarstwa i kiedy w 1919 roku umierał ostatni z nich, Rossetti, impresjonizm był w rozkwicie, rozwijała się secesja, raczkował kubizm oraz abstrakcja.

Dodam jeszcze, że na szczególną uwagę zasługuje William Morris. W 1890 roku założył, na przedmieściach Londynu, drukarnię, a jego zamysłem było przywrócenie książkom piękna. Morris uważał, że postępujący proces umasawiania przedmiotów niszczy te przedmioty. Wszystkie książki w jego drukarni były składane ręcznie. Prerafaelici twierdzili, że idealne książki to te, które pochodzą z okresu włoskiego renesansu. Dlatego szukali dla nich właściwych, w ich mniemaniu, elementów dekoracyjnych. Stosowali czcionkę wzorowaną na antykwie Jensona oraz iluminacje. Były to małe dzieła sztuki. Ponieważ książki nie miały popytu, ich druk zakończył się dosyć szybko. Natomiast Morris tworzył artystyczne, użytkowe kafelki łazienkowe i projektował tkaniny. Jego twórczość wniosła tak duży wkład w sztukę użytkową epoki wiktoriańskiej, że należałoby poświecić mu osobny post.

Jeżeli ktoś śledzi moje rękodzieło, to znajdzie hafty ze wzorami Morrisa np. haft „Czapla z ryba”. Jest to wzór z kafelka zaprojektowanego przez Williama Morrisa ( mój drugi blog, zakładka kolekcja ptaków).

 https://langowski.net.pl/prerafaelici-sprzeciw-wobec-sztuki-wiktorianskiej/

https://pl.wikipedia.org/wiki/Kategoria:Prerafaelici

https://www.laminerva.pl/2016/10/prerafaelici-malarstwo-basni-i-legend.html

Zdjęcia z podanych stron i z Internetu 

14 listopada 2025

Wszystko przepadło i zmarniało.

 W sobotę, 8 listopada, byliśmy na wyprawie do ruinek. Jasne, że z Bezą. Tylko coś nie pykło nam z pogodą. Rano mglisto, listopadowo. I wahanie- jedziemy? Nie jedziemy? Może jednak pojedziemy? Ale wiesz, ma potem padać. To co jedziemy? Dobra- jedziemy. No i pojechaliśmy w ten mglisty świat. Przez Czechy za Racibórz. W Czechach ruch niewielki, na polskich drogach spory. Przed Bohuminem zaczęło padać. Najpierw to był delikatny deszcz, a w Chałupkach lało już porządnie.

 Przed mostem w Olzie, zatrzymaliśmy się na parkingu, by Bezę odsiusiać. Na szczęście deszcz trochę ustał. Chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zaliczyć jeszcze meandrów Odry z tej strony, jednak deszcz nas zniechęcił.

I w deszczu dojechaliśmy do samego Strzybnika. Po co? Obejrzeć ruiny pałacu, starej kuźni i starego spichlerza. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, znowu się mocno rozpadało. Ale co tam, takie szalone istoty nie boją się włóczyć w deszczu tylko po to, by zaliczyć jakieś gruzowiska. Bo tak naprawdę, to, co zobaczyliśmy nie było zbyt piękne. Może jeszcze spichlerz i stara kuźnia, ale sam pałac? Tu już naprawdę nie ma co ratować. Zdewastowane ruiny w środku lasku, gdzie małe drzewka i krzaki podchodzą pod same mury. W tym deszczu widok ruiny był odpychający. Wróciliśmy tam, gdzie stał samochód. Ponieważ deszcz ustał, podeszliśmy jeszcze do spichlerza. Własność prywatna- dach nowy, ale gwałtownie domaga się remontu. Spichlerz stoi na szczycie wzgórza. Niżej stara kuźnia, a jeszcze niżej są ruiny pałacu. I wyobraziłam sobie, jak to wszystko musiało wyglądać sto lat temu. Lasku nie było, za to był ogród i park. Pałac stoi w połowie pagórka. Z jego okien musiał być obłędny widok na sąsiednie wzgórza oraz jary morenowe.

Choćby taki. Niestety, deszcz i zalesione stoki, ograniczyły widok, a i zdjęcia wyszły niespecjalne. Stoki są dosyć strome, a jary głębokie.

Tu jeszcze jeden widok, na moreny, z wielki wiatrakiem w tle. Tam w ogóle jest dużo wiatraków, których skrzydła, powoli, majestatycznie tną powietrze. Też mi się podoba taki widok. Wiatraki łamią monotonię ogromnych połaci pól- wyglądają jak olbrzymie istoty w sennym tańcu.
 
Wokół pałacu ogród, a sam budynek dwupiętrowy, okazały w stylu neoklasycystycznym, pewnie był widoczny z oddali. Z każdym razem, gdy tak pracuje moja wyobraźnia, rodzi się we mnie bunt- tak zniszczyć dorobek czyjegoś życia, doprowadzić do ruiny piękny budynek, wyrzucić kogoś z ojcowizny. Nieważne, czy to chodzi o posiadacza ziemskiego, robotnika, czy chłopa. Krzywda zawsze jest krzywdą. A tu w dodatku zniszczono kawał historii, kawał kultury tych ziem. Kompletne barbarzyństwo. Na ziemiach Śląska Opolskiego rzadko słyszano o wyzysku takim, jaki był np. w Galicji. To kompletnie inna społeczna kultura, inne podejście do chłopa czy pracownika najemnego. To jednak była kultura zachodnia, bardziej cywilizowana, jakkolwiek by to zabrzmiało niefajnie w stosunku do posiadaczy ziemskich na wschód od Wisły.

Wieczna polska bida i durna mentalność zaścianka- Czesi odnawiają swoje pałace, przeznaczają je na różne cele, służące społeczeństwu, w Polsce wiecznie: "nie da się", "nie warto", "za drogo", "poco?" 

Strzybnik, kiedyś Strebnikop czyli Srebrna Kopa, potem Silverkopf, jest położony w gminie Rudnik, niedaleko Raciborza. Kiedyś, prawdopodobnie, wydobywano na tych terenach rudy srebra.

Pałac w Strzybniku powstał dzięki Jadwidze Zofii von Drechsler, która w 1792 roku przeznaczyła na ten cel pieniądze.

Historia tego miejsca zaczyna się jednak dużo wcześniej. Od 1319 do 1490 ziemia należała do Dominikanek z Raciborza. Następnie majątek wraz z ziemiami miał kilku właścicieli, by w 1793 roku przejść w ręce rodziny Eickstedt (tej ze Sławikowa- pisałam o tamtejszym pałacu). Na początku XIX wieku córka Eickstedta wyszła za mąż za Bischoffshausena i wniosła w posagu majątek w Strzybniku. W tym samym czasie wybudowano neoklasycystyczny pałac, którego ruiny teraz straszą w lesie. Pałac przeszedł kilka remontów. W 1919 został odnowiony i przebudowany. Od frontu dobudowano ganek wsparty na kolumnach. Wokół pałacu roztaczał się park krajobrazowy, w którym rosło sporo rzadkich gatunków drzew.

Majątek w Strzybniku, prawie do końca II wojny światowej, był w rękach rodziny Bischoffshausen- Eicktedt. W 1944 roku, ostatni z rodu- Fritz Bischoffshausen wraz z żoną- opuścili Strzybnik i już nikt więcej z rodziny w tym miejscu się nie pojawił. Pałac i majątek został znacjonalizowany. Komu oddano go w ręce? No jakże, co za głupie pytanie. Komu w czasach wczesnego PRLu oddawano majątki właścicieli ziemskich? Oczywiście że PGRom. A te sobie z własnością „państwową” poczynały luzacko. Jak się zawali, to się zwali, przeniesiemy się gdzie indziej, może do następnego majątku? Jednak w przypadku majątku w Strzybniku było inaczej. W 1961 roku pałac został odnowiony, a w ruinę zaczął dopiero popadać, kiedy PGR zlikwidowano i pałac stał się własnością prywatną. Nowy właściciel nie miał zamiaru budynku pałacowego (jak i innych budynków majątku) odnawiać, a może miał, ale nie odnowił i od lat 90 wszystkie obiekty dawnego majątku powoli zamieniały się w ruinę. W 2010 roku, w pałacu, zawaliły się stropy piwnic, a także część balkonu, podtrzymywanego przez kolumny. To samo spotkało część przybudówki. Co dziwne, konserwator też nie interesuje się zabytkiem i tak z roku na rok, pałac niszczeje. Teraz jest już nie do odratowania.

Jeszcze raz ogarniamy całość majątku w Strzybniku. W połowie wzgórza wybudowano pałac- teraz zrujnowany.  

Tak wyglądał około 2010 roku.

 

Tak wygląda teraz




Nieco wyżej pałacu wybudowano, w 1912 roku, neobarokową kuźnię. W tym budynku, oprócz kuźni, znajdowały się stajnie oraz mieszkanie- prawdopodobnie kowala. Nie wiadomo, jaki jest jej status. Ona również wymaga natychmiastowego, generalnego remontu. Pałac i kuźnia zarastają młodymi drzewami, dzicz kompletna zasłania ściany. Widok bardzo przygnębiający.  

Tak wyglądała wcześniej kuźnia z boku.

Kuźnia od frontu.
Tak wygląda kuźnia teraz.


Na wprost część mieszkalna, na lewo kuźnia i stajnia. Popatrzyłam, przez wyłamane drzwi, do obu pomieszczeń- deski, odłamki cegieł... nic interesującego. Wchodzić do środka bałam się. 
 

Na rogu budynku znajduje się rzeźba, która ma z dwóch stron herby rodowe.

Herb rodu Eicktedt.


 

Herb rodu Bischoffshausen. Ten ród był w Europie liczny, a część jego członków,  w trakcie II wojny, wyemigrowała do Argentyny. Nie mam pojęcia (nigdzie nie znalazłam informacji), czy ktoś obecnie, z tego rodu, interesował się losami majątku w Strzybniku. Prawdopodobnie uznali go za stracony na zawsze.


 

 

Niedaleko kuźni, na wzgórzu, znajduje się zabytkowy spichlerz, częściowo odnowiony.

Główne wejście do spichlerza. 
Odnowić należałoby również małą wieżę zegarową, która stoi niedaleko „czworaków”- solidnego budynku. 
Podobno, do niedawna, był jeszcze w niej zabytkowy mechanizm, ale pewnego razu znikł. Został tylko murowany słup z zardzewiałym cyferblatem z jednej strony. Wydawałoby się, że i ten zabytek stracony dla potomności, a jednak coś tam interesującego na nim zostało. Na zardzewiałej tarczy jest zapisana reguła św. Benedykta: „Bete u Arbeite”, co oznacza po niemiecku „Módl się i pracuj” (po łacinie Ora et Labora). Ot taka przypominajka z czasomierzem w tle. Nie obijać się, godziny lecą, można jednocześnie modlić się i pracować. Bardzo budujące. Właściciele majątku byli ewangelikami, stąd taka maksyma w publicznej przestrzeni raczej nie dziwi. Wszak ewangelicy wyznają zasadę, że modlić się można wszędzie, o każdej porze, a praca może towarzyszyć modlitwie i vice versa.

Wracając do ruin w Strzybniku i tego strasznego, charakterystycznego dla Polaków, braku dbałości o zabytki- coś tam jednak uratowano. Odnowiono zabytkowy budynek tzw. czworaków- solidny „blok”, który teraz należy do Spółdzielni Produkcyjnej. Budynek jest zamieszkały.

W parku- obecnie w lesie, znajduje się jeszcze mauzoleum rodziny dawnych właścicieli. Ponieważ w pobliskim Rudniku był kościół katolicki (w Strzybniku nie ma kościoła), ewangeliccy właściciele Strzybnika zmuszeni byli wybudować mauzoleum, by w nim chować swoich zmarłych. Nie poszliśmy tam, bo lało, a z drugiej strony, przeczytałam, że ono również jest zdewastowane. Czytałam relacje jak teraz to mauzoleum wygląda- obraz nędzy i rozpaczy. Podobno jest tam 5 trumien, w tym jedna mała, na podłodze deski, papiery, inne śmieci oraz kości zmarłych- jakaś piszczel, inne drobne. Brrrrrrrr.... Konserwator i tym obiektem się nie interesuje. Podobno nawet go nie wpisał na listę zabytków, choć ruinka ewidentnie zabytkiem jest. Ci, co tam byli i opisali stan mauzoleum, próbowali dociec, kogo z rodu w nim pochowano i nawet stworzyli listę. Nie wieszam jej, bo to domysły.

Nie znalazłam w internecie ani jednego starego zdjęcia pałacu w Strzybniku. Trochę dziwne, ponieważ zazwyczaj kilka zdjęć przedwojennych pałaców udaje się znaleźć. Jest wzmianka w przedwojennych „Nowinach Raciborskich” o pewnym przyjęciu, w sąsiednim majątku, na którym pani na Srzybniku zginęła cenna kolia (znalazła się, kiedy wkroczyli do owego pałacu Rosjanie, w dramatycznych okolicznościach- ale znów zaginęła, bo pewnie ruscy ją sobie przywłaszczyli). Choć rodzina Bischoffshausen- Eicktedt miała znakomitą przeszłość, ślady po niej są dosyć ubogie. 

Zastanawialiśmy się z Jaskółem, co można było w pałacu zrobić, wziąwszy pod uwagę dojazd oraz atrakcyjność miejsca no i stan budynku. Pewnie jakieś centrum konferencyjne wypaliłoby. Od Raciborza 10 km, dojazd dobrą drogą prawie do końca, ostatni kilometr drogą wiejską. Pałac w zieleni, na wzgórzu, duży parking koło spichlerza, ale nie przy samym pałacu (50 metrów przez lasek), dwie kondygnacje- widoki, kuźnia ze stajnią.... ech....

Teraz może by to chwyciło, ale w latach 90. takie „biznesy” dopiero raczkowały. Może właściciel miał podobny pomysł, ale sprawa go przerosła (własności, banki, kredyty, firmy, papiery, pozwolenia, konserwator itp.)?

Do domu wracaliśmy przez Polskę, zaliczyliśmy korek przed Jastrzębiem, ale ogólnie wycieczka nam się udała.

Konie na jednym z pastwisk w Strzybniku.

O właśnie, stadninę też można by tam założyć, jakąś szkółkę jeździecką z centrum hotelowym... wszystko zmarniało, przepadło....
 
I jeszcze Kanał Ulgi w Raciborzu



https://www.palaceslaska.pl/index.php/indeks-alfabetyczny/s/1456-strzybnik

https://sokoliszlak.cba.pl/?page_id=7277

https://www.dokumentyslaska.pl/epitafia/miejscowosci/raciborz%20strzybnik.html

Część zdjęć- te z wcześniejszych lat, ze stron, które podałam oraz z Internetu.




11 listopada 2025

A tymczasem nieprzyzwoite luzy.

 

 

Cytat z fejsa: ”Dlaczego introwertykom mówi się zawsze- wyjdź z domu, otwórz się na ludzi, a ekstrawertykom nie mówi się, zamknij w końcu mordę i zastanów się nad sobą? Dlaczego???? Dlaczego??????”

A ja zapytam jeszcze, dlaczego zawsze słucha się „głośnych”, nachalnie „rozpychających się łokciami” ludzi, choć często pieprzą głupoty, uprawiają słowotok, konfabulują (mnóstwo wśród nich mitomanów i narcyzów), a tych stojących z boku, którzy mają naprawdę coś mądrego do powiedzenia, olewa się?

Co jest w naturze ludzkiej takiego, że ludzie wolą oglądać i czytać  o chamskich zachowaniach, a te kulturalne, normalne "omijają boczkiem"? Dlaczego ludziska podniecają się „ponad normę” sensacjami? Jakkolwiek by to tłumaczyć, to preferowanie ekstrawertyków, chamów i sensatów trąca czymś niezdrowym.

To było krótkie „Słowo na niedzielę”, bo w sumie są to pytania retoryczne.

Obserwuję, jak wiewiórki kursują po tarasach. Brzeg tarasu dużego, na piętrze, jest doskonale widoczny z miejsca, gdzie siedzę przy komputerze. Podnoszę głowę i widzę śmigającego na tarasie rudzielca. Z tego miejsca mam również widok na zachodzące jesienią i zimą słońce.

 Taki widok, przez drzwi małego tarasu, też mam często. Najpierw na czarny bez, potem na tuje i dalej przez parking na lipy przy płocie.

To są małe moje radości- takie codzienne widoki. I jeszcze poranne oraz popołudniowe przeloty rybitw, czasem gęsi, nad domem. I jeszcze codziennie rano lecąca, kracząca wniebogłosy, ciotka wrona (codziennie leci tylko jedna, ciekawe czy ta sama), jakiś interesujący suchelec, zerwana wiatrem pajęczyna, dziwny grzyb, czy zaschnięty kwiat róży. To wszystko poprawia mi humor, cieszę się, że jest mi dane dostrzegać takie drobne akcenty w przyrodzie.

Drapole rozpoczynają jesienne nasiady w ogrodzie. Przyłapałam jednego na kontemplowaniu ogrodu u sister wielkie ucho. Piękny, naprawdę piękny drapol. A czujny jak diabli- kiedy cichutko (tak mi się wydawało) otworzyłam drzwi balkonowe, by zrobić wyraźniejsze zdjęcie, ptaszor cicho poderwał się z gałęzi i lotem koszącym skierował się w głąb ogrodu. 

Jastrząb.  

 Od początku września schudłam 3 kilo. Sama nie wierzę, ale tak jest. W październiku wystraszyłam się, że coś za szybko chudnę (chudnięcie ponoć zwiastuje choroby), no bo jakże to, tak szybko ma być efekt? Ja tu przygotowana na długotrwałe oczekiwania na wynik, patrzę na wagę, a tam już 1,5 w dół. Zrobiłam wszystkie możliwe badania z krwi. Głęboka norma- we wszystkich, tylko cholesterol lekko podwyższony. 

 Recepta? Ano odrzuciłam cukier i słodycze. Organizm już się przyzwyczaił do tego stopnia, że jak sobie pozwoliłam na zjedzenie ciastka dubajskiego, to mega mnie po nim zemdliło- z tej słodyczy, bo dobre było. Nie ciągnie mnie do słodkiego, chociaż raz na jakiś czas drożdżówkę, czy inne ciacho z lubością pożrę. I na tym moja przyjaźń ze słodyczami  kończy się. Nie jem masła, nie jem żółtego sera, a pleśniowe ograniczyłam, smaruję chleb białym serem (biały ser+ kwaśna śmietana 12%- nie żadne tam gotowe serki do smarowania) lub humusem, jem mniejsze porcje- to nie jest dieta ŻP, po prostu jem mniejsze porcje. Jem częściej małe „co nie co”, byle tylko zatrzymać spadek cukru (przy hipoglikemii trzeba się bardzo pilnować, bo jak cukier spadnie, to potem zaczyna się dramat). Obiady też zmieniły charakter- więcej zup, makaronów (bez sosów), jajka w różnej postaci, chińskie stir fry, jakieś łazanki, mniej mięcha, a jak już to kurczak, indyk, no i ryby oraz ograniczanie olejów i innych tłuszczów do smażenia, a mięso często pieczone w piekarniku, do tego surówki i dużo warzyw oraz ograniczam ziemniaki chociaż tu akurat cierpię, bo ja kocham ziemniaki i wszystko co ziemiaczane. Robię również galaretki warzywno- mięsne, kalorii w tym niedużo, a doskonale zabijają głód. Włączyłam do diety mielony ostropest- ziarno mielę sama- który poprawia pracę wątroby (mówię wam rewelacja- ostropest obniża cholesterol, wzmacnia wątrobę, a efekty są szybko widoczne). Jem sporo zielonych grejfrutów oraz kiwi. Co jeszcze? Ano ruszam się dużo- prace ogrodowe (przysiady, wspinanie na palcach, skłony itp.) oraz prace domowe bez opieprzania się- najlepiej spala się kalorie podczas mycia okien:):):):):). Wszystko w tempie wymuszającym trochę wysiłku. To wszystko bez napinki, bez paniki, że muszę schudnąć, bez paniki- znowu się nie mieszczę w... A tak, no właśnie, przymierzałam dżinsy rozmiar 44-46 i zjechały mi z tyłka. No dobra, górą nasi, myślę sobie. W takim razie mam jeszcze drugie 40-42. Wciągam, OK, jadę na zakupy, a dżinsy przy chodzeniu bezczelnie zjeżdżają mi z dupeńki. Rany... coś tam chyba będę musiała zaszyć, choć przy dżinsach to trudne ze względu na podwójne szwy. Nie wiem, czy to efekt chudnięcia przy tych mniejszych- może to krój sprawia, że nie trzymają się na pupie? A z drugiej strony, one kiedyś były opięte na udach, a teraz tam są nieprzyzwoite luzy. Zobaczymy.

W każdym razie cieszymy się, ja i mój kręgosłup, tudzież moje kolana, z efektów wdrożonego planu schudnięcia choć trochę.

Wreszcie skoszono, z dwóch stron ogrodu, kukurydzę. Zrobiło się przestrzennie jasno i widać znów góry czeskie.

Zaliczyliśmy dwie wyprawy w teren, ale "o tem potem".
 

07 listopada 2025

Jeszcze ciągle świat się złoci, rudzieje i brązowieje

 Obraz na winiecie jest tak ogromny, że możecie się poczuć tak, jakbyście stali nad brzegiem tego rowu. Te trawy są obłędne.

"Jak wszyscy to wszyscy i babcia też"-  fotki przedstawiają księżyc w Borsuczej pełni, na zachodnim niebie, wczoraj o 6 rano.
A tak wyglądał wczoraj około 18. Księżyc ogromny, nocą tak mocno świecący, że ogród można było przemierzać bez latarki.

Zimą podczas pełni są mrozy, jesienią bardzo chłodne poranki. Oczywiście wszystko przy bezchmurnym niebie.

Powoli kończy się złota jesień. Coraz mniej liści na drzewach. Obserwuję przez drzwi tarasu, jak z dnia na dzień liście katalpy ze złotych stają się brzydko rude, schną i opadają. Na brzozach też coraz mniej złota.

Poranne i wieczorne chłody robią swoją paskudną robotę, każą roślinom zwijać się i gotować do zimy.

Codziennie siedzę w ogrodzie, głównie przycinając krzewy. Wiosny, w ostatnich latach, były nieprzewidywalne pogodowo i można się spodziewać powtórki. Wolę większość prac zrobić teraz, niż później się denerwować, że czegoś nie zdążę- coś przerośnie, zachwaści się, wybuja lub zmarnieje. Bardzo nie lubię, jak mi się nawarstwiają prace i trzeba potem nadganiać. A mówię tylko o pracach koniecznych, bo te mniej ważne już dawno nauczyłam się ciut lekceważyć i przesuwać.

Koniecznie na dużym ekranie. Myślę, że Wam się spodoba.


Wieczorami, podczas spacerów, z Bezą, po ogrodzie, spotykam młode jeże. Jeszcze we wrześniu martwiłam się, że takie maleństwa nie przeżyją zimy (przy paleniu stosu suchelców, odkryliśmy norę lęgową jeża- było tam 6 małych- szybko nad nią zrobiliśmy daszek i zasłoniliśmy łętami), a teraz stały się już dosyć dorodne i żwawo tuptają, by wyjść z kręgu światła latarki. No, niestety, już około 18 trzeba po ogrodzie poruszać się z latarką. Ja tam potrafię chodzić i bez latarki, bo znam każdy kąt, ale właśnie ze względu na jeże, by któregoś nie nadepnąć, oświetlam ścieżki. Dwa razy w październiku próbowałam malucha, którego spotkałam, nakarmić kocią karmą. Stawiałam przed jego nosem spodeczek z mięsem i odchodziłam. Po godzinie jeżyka nie było, a karma pozostała nietknięta. I tak mi się wydaje, że w takich naturalnych półdzikich warunkach, jaki jest nasz ogród (las i dużo przestrzeni), jeże nie potrzebują dokarmiania- mają mnóstwo różnorodnego terenu do łowów. Co innego w malutkim ogródku, gdzie wszędzie chodzą ludzie, a jedzonka malutko. Tam pewnie zjadłyby karmę bez marudzenia.

Tej jesienie ani nie kosiłam trawników (ostatni raz kawałek przed tarasem chyba na początku września), ani nie grabię liści. Nigdzie. Pod liśćmi żyją rozmaite robale, którymi żywią się jeże i ptaki. Nie będę stworzeniom wygrabiała stołówki. A na wiosnę i tak z tych liści prawie nic nie zostanie. Jedyny minus rzadkiego koszenia trawnika jest taki, że nie płoszone przez kosiarkę (drgania ziemi) nornice i krety, zrobiły z trawnika poligon- trzęsawisko. Ale niech sobie tam ryją. My i tak chodzimy utartymi ścieżkami

Znieśliśmy, z dużego tarasu do piwnicy, donice z amarylisami. Liście zasychają, a cebule wiosną przesadzę do nowej ziemi.

Oglądamy WTA Finals- niestety, Iga znów taka sama. Zabrzmi to obrazoburczo, ale tyle meczów Igi obejrzałam, że odważę się powiedzieć- dziewczyna jest mało lotna. Jak się wyuczyła na początku kariery siłowej gry, tak dalej gra, a reszta tenisistek poszła do przodu. U Igi wyuczone ruchy (schematy ruchowe), zasiedziałe w głowie wskazówki poprzedniego trenera i zero finezji, zero skrótów, lobów, zagrywek takich, by pogonić po korcie przeciwniczkę. Niezrozumiałe są dla mnie jej słowa: „Nie oglądam meczy moich przeciwniczek, robi to za mnie ekipa”. Nie ogląda, to znaczy nie widzi potknięć, błędów, sposobów gry przeciwniczek. Wydaje mi się, że samo stwierdzenie trenera: „Wiesz, ona gra tak i tak, więc ty zagraj tak....”, nie wystarczy. Oglądając mecze, sama wiele by zobaczyła, być może i to, czego nie dostrzeże trener. Czasem jakiś niuans może zdecydować o sposobie gry.

Nie jestem ekspertem, ale widzę, co się dzieje na korcie. Zobaczyłam prawie wszystkie jej mecze, w ostatnich trzech latach i chyba to wystarczy, by wyrazić swoją opinię o grze Igi.  Zbyt często teraz, jak na zawodniczkę takiej rangi, przegrywa. A najnowsze rankingi  opierają się na nerwowym liczeniu punktów- spadnie, czy nie spadnie.

Poszewki na jaśki wyhaftowałam. Najpierw miała być jedna, potem dwie no i zrobiły się trzy.  Nie wiem, dlaczego zdjęcia wyszły takie przyżółcone. Może to światło w pokoju zawiniło? Kolory przekłamane- szkoda, bo ładnie je dobrałam. Lepszych nie będzie, bo poszewki poszły "na służbę" do Młodej



 Haft, jak haft, z jednej strony trudny, bo trzeba liczyć, z drugiej strony szybciutko się haftuje.

Trochę szczegółów na fotkach, a więcej (technika haftowania, nici, igły itp.) będzie na moim drugim blogu 





 


A tak to normalny dzień- Jaskół pojechał po towar, Beza drzemie przed domem, ja ogarniam chałupę, w planach wycieczka w ciekawe ruinki.

Niesamowicie szybko przeleciał mi październik, a i listopad się rozpędza.

04 listopada 2025

Od głowy do połowy...a potem tragedia. I dodatkowo „Morskie opowieści”.

 

Robienie slajdów nie jest dla mnie nowością. Kiedy jeszcze wykładałam, robiłam prezentacje z tekstami. Bardzo pomocny środek nauczania, zwłaszcza, że to jeszcze była era rzutników, projektorów, czyli technicznych „mamutów”, a ja mogłam już robić prezentacje za pomocą laptopa. Trochę pracy kosztowało przygotowanie slajdów z tekstami, ale studenci mieli wyłożony tekst na ekranie i mogli sobie pisać notatki bez zadawania pytań (podczas podawania treści zawsze, ale to zawsze, musiałam kilka razy powtarzać treść). Jasne, że głównie prowadziłam tradycyjne wykłady, a prezentacje (z omówieniem), były tylko dodatkiem.

Wtedy robiłam prezentacje w Power Poincie- nadal mam ten program, ale chciałam nauczyć się czegoś nowego, no i teraz, krok po kroku, oswajam się z tym nowym programem. Ma zupełnie inny układ nawigacyjny i jest po angielsku.

To nie tworzenie prezentacji, w nowym programie, było trudnością, ale możliwość wklejenia jej na blog. Powoli, metodą prób i błędów, dotarłam do tego, jak to zrobić. Przy okazji nauczyłam się robić podkład do filmów z muzyką według mojego pomysłu.

I wygląda na to, że teraz będę was „zamęczała” prezentacjami. Wprawdzie trzeba trochę popracować nad nimi, ale w końcu pokażę wszystko, co chcę, a post nie będzie rozciągnięty do nieprzyzwoitości (zdjęcia, nawet małe dużo miejsca zajmują).

"Morskie opowieści" ( oglądać na dużym ekranie).

 Muzyka: Klincz, "Latarnik"

Zdjęcia z zasobów domowych 

 
 A w domu norma, ciągle coś się dzieje, ale jakoby się nie działo. Jest ruch codzienny, obowiązki codzienne i dalsze kombinowanie nad wymianą pieca CO. Przeczytaliśmy artykuł na temat ogrzewania peletem i trochę nas z decyzją o zakupie pieca CO na taki opał przyhamowało. Okazało się, że ludzie znów zostali zrobieni w konia, podobnie jak przy zamianie pieców na węgiel na piece gazowe. Kupili, zamontowali, a potem ceny gazu poszły drastycznie w górę. No i płacz, bo brak forsy na gaz, a w dodatku domy nie są tak dogrzane, jak przy paleniu węglem. Teraz z ogrzewaniem na pelet zrobiło się tak samo. Po pierwsze, ceny peletu bardzo podskoczyły (tona kosztuje sporo więcej niż tona groszku), po drugie, podobno producenci peletu nie spełniają norm ekologicznych (jakieś badziewne kleje stosuję, zatruwające środowisko) i po trzecie- pelet ma różne klasy kaloryczności i jak klasa jest wyższa, to pelet droższy. O ile mniej więcej można sobie obejrzeć węgiel i raczej widać, że to nie badziewie mieszane z kamieniem, to ja kompletnie nie znam się na kaloryczności peletu- granulki takie same. A słowo napisane na opakowaniu? Zapomnij- papier wszystko przyjmie. Dodatkowo, w naszym przypadku jest konieczność wpuszczenia w komin metalowej rury (podczas palenie peletem ściany przykominowe lubią ”płakać”- łapią wilgoć wydobywającą się podczas spalania granulek), gdybyśmy chcieli palić tym opałem. A to znaczeni podraża wymianę sposobu ogrzewania.

Na razie jestem wkurzona na maksa. Tak państwowi zakręcili tymi wymogami eko w temacie ogrzewania, że zupełnie nie wiadomo, na co się zdecydować.

Z fotowoltaiką jest heca- przestano robić przyłącza tam, gdzie ludzie zainstalowali nowe panele- system już nie przyjmuje takiej ilości prądu. Pompy ciepła wcale nie są tak ekologiczne jak mówiono, bo żrą prąd i w dodatku montaż ich jest szalenie drogi. Wiatraków, małych turbinowych, by zamontować je na dachu, na razie nie można kupić, a pewnie też te pierwsze instalacje będą bardzo drogie. Piec na węgiel i miał- tylko 5 klasy, piec na drewno- to samo. Piec na pelet- ogromne koszty ogrzewania. Piec gazowy- słabo ogrzewa i koszt ogrzewania horrendalnie drogi, poza tym też trudno dostać nowe przyłącze. Został piec na ekogroszek, który wcale nie jest eko.

Zamieniłam firanki w oknach z długich na takie do parapetu, by nie zasłaniały grzejących kaloryferów. W pokoju z dużym tarasem postanowiłam w ogóle nie wieszać firany. Przez drzwi balkonowe (bardzo szerokie) jest tak śliczny widok na busz ogrodowy, że szkoda go przysłaniać firaną. I tak jest cały czas odsłonięta, bo lubię, idąc z kuchni do pokoju, wgapiać się w ogród- to taka naturalna fototapeta. W dodatku ten widok nieustannie się zmienia zależnie od nasłonecznienia i pory roku. Teraz wyprane firany schną na tarasie, potem pójdą na całą zimę do szafy.

Jest słonecznie, ale powietrze jest ostre. Otwieram drzwi na tarasy, przewietrzam dom i choć dom jest z tych suchych, wyganiam z niego wilgoć po ostatnich deszczach. To samo robię z szafami- drzwiczki otwarte i przewietrzanie ciuchów. Złapać jak najwięcej ciepła, powietrza, póki jeszcze aura na to pozwala. Łapać tę namiastkę późnego lata. Potem już będzie tylko zimno, wilgotno i ponuro (oby nie).

 Z Bezy tonami wyłazi futro. Można ją skubać jak owcę. Czeszemy codziennie i jakiś postęp estetyczny jest, ale to orka na ugorze, bo Bezka ciągle wygląda, z tymi sterczącymi na boki kłakami, jak psia sirota. W dodatku nie znosi czesania. Na początku stoi spokojnie, ale potem zaczyna się kręcić i łapać moją rękę zębami. Ciekawe jest to, że futro kłaczy się tylko na tylnej części Bezy. Przód- piękny biały tors, uszka, łapy są gładki, futerko ładnie się układa, a od połowy do tyłu istna tragedia. Beza jest mieszańcem z przewagą szetlanda. Można rzec- od głowy do połowy jest rasowa, a od połowy do ogona „skundlona”. Leży teraz przy biurku i patrzy na mnie uważnie. Może czuje, że trochę ją obgaduję?