Owoce na kalinie, rosnącej przy tarasie nie znalazły amatora. Wiszą od jesieni do teraz i robią kolorowy akcent.
Moja koleżanka, kiedy uczyłyśmy się w liceum, miała taką fajną przyśpiewkę,
gdy coś się działo w klasie lub w szkole. Wiecie, chodzi o takie małe aferki,
które wprawiają w osłupienie, albo w wesołość lub zażenowanie. Przyśpiewka była
taka: wersja hard- zszokowana- „Ale jaja, jak berety, o babariba, o babariba, ŻOZ!!” Wersja złagodzona „Ale wkoło jest wesoło,
o babariba, o babariba ŻOZ”. Przy czym ostatni ŻOZ, wrzeszczała na cały
regulator.
Tak mi się ta przyśpiewka wbiła w łepetynę (może dlatego, że trafna
była w tych momentach, rozbijała napięcie i nic innego nam wtedy nie
pozostawało, jak się przystosować do sytuacji), że potem, ile razy coś się w
moim życiu działo, to sobie ją śpiewałam. Zazwyczaj wtedy, kiedy wychodziłam z pierwszego
„szoku” i czas łagodził pierwsze wrażenie.
A dzisiaj szłam sobie z Bezą na porannym spacerze (6,15) po ogrodzie i
miałam ochotę drzeć się na cały regulator „O, babariba, o babariba, ale ŻOZ!!!”,
bo „Wiosna, panie sierżancie”, wiosna się rozkręca. HA!!!!!!!
Kosy podśpiewują, z zagajnika dolatuje werbel dzięcioła, zięby dają
koncert no i przyleciały do ogrodu grubasy- gołębie wędrowne. Samiec dał
koncert gruchania sznaps barytonem, po czym obleciał cały ogród radośnie
trzaskając skrzydłami w locie. Potem trzy sztuki czupurzyły się na brzozach.
Śnieżyczki w końcu wyszły z ziemi i kwitną na całego. W tym roku nie zauważyłam
na nich ani jednego ślimola. Widać ostatnie mrozy je wytępiły. W zeszłym roku
była ich już w lutym plaga- takie drobne bez skorupek, być może potomkowie
ślinników. Ślinniki wielkie pojawiły się w ogrodzie dopiero w kwietniu i maju.

No ale nie wszystko jest takie happy. Wczoraj miałam ogromną
„nieprzyjemność”, ale była konieczna. Od miesiąca bolało mnie kolano i to tak,
że ściany gryźć. Przeciągałam sprawę na przeciwbólówkach, bo myślałam, że to
zapalenie, albo przesilenie, ale jak mi porządnie dopięło to zarejestrowałam
się w klinice dla sportowców (całe wsie i miasteczka tam leczą urazy wszelkie).
Czekałam tydzień na wizytę. Ortopeda zbadał, powykręcał mi kolano na wszystkie
strony, cud, że nie odkręcił od razu dolnej części nogi od kolana. Wszystko delikatnie z
wyczuciem do tego stopnia, że miałam problem określić, gdzie mnie to boli.
Byłam wszak też na mocnej tabletce przeciw bólowej. Ale fachowiec znalazł- jak
dotknął bolącego miejsca, to mało z bólu nie zemdlałam. No to mamy- potem USG,
potem prześwietlenie i znów do ortopedy z wynikami (dostał zdjęcie od razu
komputerowym przekazem). Pokazał mi zdjęcie, coś tłumaczył O zwężeniu się przy łąkotce
w jednym miejscu, pokazał „kałużę” wody która zebrała się pod kolanem i zarządził
ściągnięcie tej wody oraz zastrzyk przeciwbólowy w okolicy łękotki. Hmmmmm… słucham,
a w mojej głowie nagle: ale żoz babariba, ale żoz…w wersji hard i o mało na
głos tego nie wyśpiewałam.
A potem do zabiegówki i zaczęła się jazda. Najpierw ściąganie wody spod
kolana- niedużo, ale jednak trochę poczułam. Potem zastrzyk przeciwbólowy w
kolano, między kosteczki i szuranie wewnątrz igłą, i nastrzykiwanie. A to już
mocno bolała i dłużej trwało. Przeżyłam.
Cała impreza trwała 2 godziny. A ile by to trwało na NFZ? Najpierw
rodzinny, skierowanie do ortopedy, potem ortopeda, skierowanie na RTG, czekanie
na prześwietlenie, czekanie na wyniki, potem ortopeda- ewentualnie zabieg na
miejscu. A wszystko w innych miejscowościach. Dziękuję….
W połowie nocy, po odespaniu wszystkich wrażeń i napięć, obudziłam się,
bo ból w tych miejscach, gdzie miałam zastrzyki, był spory. Rano powlokłam się
na spacer z Bezą- chodzenie tak nie bolało („babinka” podpierała się laseczką),
jak wstawanie, ale te wszystkie wczesnowiosenne ogrodowe bajery warte były
tego.
Teraz suszenie chodniczków i ręczników, w słońcu, na tarasie, temp +15
stopni w cieniu. W najbliższych dniach ogród- grabienie spomiędzy śnieżyczek i
narcyzów liści, przycinanie, może sypanie ziemi do donic przed dom i na tarasy.
Ortopeda zalecił rower- nie mam roweru terenowego, mamy stacjonarny. Od
lat stoi na tarasie. Trzeba go wysunąć, odkurzyć no i jazda „dla zdrowotności”.
I teraz taka moja dygresja na temat finansowych wyborów. Tam gdzie
kwoty są nieduże, tak do 2000 tysięcy (powiedzmy za cykl wizyt i leczenia),
leczymy się prywatnie- nie piszcie, że przecież płacimy składki zdrowotne i NFZ
powinien to pokrywać. Owszem, ale sami wiecie, że czas oczekiwania na wizytę,
na zabieg, na operację jest strasznie długi. Często potem jeszcze są dodatkowe
opłaty, by mieć np. leczenie lepsze, lepszy sprzęt rehabilitacyjny, czy lepszą
plombę. My ciągle płacimy dodatkową składkę zdrowotną, bo nadal pracujemy. No,
fakt, złodziejstwo i bezczelność NFZ nie ma granic, jednak już dawno machnęliśmy
na to ręką. Wyżej d…y nie podskoczymy, a leczyć się i to szybko, czasem trzeba.
Skąd forsa na to? Ano oszczędzamy, wybieramy wydatki. I tak np. naszym pierwszym
wyborem jest szybkie i dobre leczenie, zamiast zagranicznych wycieczek czy
wczasów w Polsce lub w innym kraju. Na to wszystko stać nas teraz, ale
„liczymy, przeliczamy” i wybieramy- krótka przyjemność, czy zabezpieczenie
sobie dobrego zdrowia na dłużej, oszczędzenie sobie długotrwałego bólu,
bałaganu organizacyjnego domu, lepszego sprzętu, lepszej obsługi medycznej.
Może jeszcze kiedyś, kiedy nie było szybkiego Internetu, kiedy nie było
możliwości oglądania tysięcy zdjęć z różnych zakątków świata, możliwości
oglądania filmików z różnych stron i to filmików robionych przez różnych ludzi-
dyletantów turystów, co to przeleci kamerką i „pokaże”, po fachowe filmy, w
których filmowiec ma dostęp do miejsc, gdzie inni wejść nie mogą- może wtedy
nasz wybór nie byłby tak oczywisty. Ale teraz? Teraz, kiedy ja to mogę zobaczyć
w domu, nie muszę koniecznie tam być. Tak, nie doznam wielu rzeczy
charakterystycznych dla danego miejsca- zapachu, słońca, wiatru, smaków kuchni,
kolorów, ciepła piasku na plaży, czy odgłosów. No nie doznam. Jednak, co mi po
doznaniach, kiedy jak złapie mnie choróbsko, to szybko przestaną w mojej głowie
siedzieć. Człowiek ma to do siebie, że zawsze skupia się na sobie, swoim
wnętrzu, bólu i nie w głowie mu wtedy myśleć o tamtych przyjemnościach, które
jednak, jakby na to nie spojrzeć, dosyć szybko zacierają się w pamięci- byłam,
widziałam i tyle. Nie mam napinki, potrafię oprzeć się tych wszystkim „must
have”, „Ależ kochana żałuj”, „Musisz koniecznie to zobaczyć”, „Jak to nie byłaś?
Naprawdę? Ooooo…..”. Miałam koleżankę, która trochę jeździła po świecie. Po
każdej takiej podróży, zapraszała nas na kawę, winko i oglądanie zdjęć. I
wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jej okrzyki: „Dziewczyny to musicie
zobaczyć”, „Naprawdę nie chcesz tam pojechać? Dziwna jesteś”, „ Popatrzcie, tam
trzeba być”, „Ja bym na twoim miejscu nie wahała się i jechała”, „Nie mów, że
nie możesz wyskrobać parę groszy i pojechać”. Po godzinie takich komentarzy na
długo odechciewało nam się to wszystko oglądać. Przy czym, faktycznie, jak się
tam nie było, to te „zachwyty” nie działały. I nie brała kobieta pod uwagę, że
dwie z nas były samotne, na jednej pensji, z dzieciakami do odchowania, a jedna
miała męża sknerę. Ale to pomijam, bo mnie naprawdę to nie imponowało i nie
ciągnęło mnie do takiego zwiedzania.
I nie są to w moim przypadku „kwaśne winogrona”. Zawsze byłam
racjonalna, pewnie dzięki tej cesze charakteru, mogę z całym sumieniem
powiedzieć, że większość moich wyborów była trafna i raczej ich nie żałowałam.
I tak jest w przypadku wyborów- przyjemność czy leczenie albo przyjemność czy
dobry sprzęt, ułatwiający życie, w domu.
A swoją drogę, jest ogromna przyjemność w świadomości (być może ta z
podróżowania nigdy mi tej nie zastąpiła), że stać mnie na szybkie i dobre
leczenie. I tego się trzymam.
Biedronkę ufilcowałam na życzenie. Teraz zażyczono sobie żabę. Chyba
przy niej polegnę.