„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

24 listopada 2025

Tragedia Górnośląska- Polak Ślązkowi zgotował taki los.

 

Obóz "Zgoda". ( zdjęcie z Gazety Wyborczej)

Przedstawiciele Ruchu Autonomii Śląska byli obecni 19 listopada podczas obchodów upamiętniających zamordowanych, zamęczonych Ślązaków (i nie tylko ich), w obozie „Zgoda”, w Świętochłowicach.
Kilka słów o samym obozie.
Tragedia Górnośląska, rok 1945, zakończenie okrutnej nieludzkiej drugiej wojny światowej, radość, jednak nie dla wszystkich.
Mieszkańcy Śląska mieli się dopiero przekonać, co znaczy odpowiedzialność zbiorowa. W jeszcze do niedawna niemieckich obozach koncentracyjnych pojawili się nowi zarządzający. Według katowickiego IPN na terenie Śląska po zakończeniu wojny funkcjonowało co najmniej 200 obozów administrowanych przez polskie władze. Oprawcy w obozach posługiwali się językiem polskim, nosili na ramieniu biało-czerwone opaski. Polski rząd na emigracji też nie wyrażał sprzeciwu wobec prześladowań na terenie Śląska. Realizowana z rozmachem wizja jednolitej narodowo Polski była realizowana nie tylko na Śląsku. Wyniszczano także inne mniejszości narodowe: Łemków, Mazurów, Kaszubów. Na Górnym Śląsku akcja ta nie była prosta, ponieważ przemysł potrzebował rąk do pracy i fachowców, którzy mogliby pracować w hutach i kopalniach.
Ilość obozów poraża. Wymienionych powyżej 200 to bardzo ostrożna liczba, mówi się, że obozów mogło być około 500! Jak można było się znaleźć w takim obozie? Na przykład poprzez donos sąsiada, któremu podobało się nasze mieszkanie. Albo było się właścicielem kamienicy lub jakiegoś zakładu, który wpadł w oko napływającym na bogaty Górny Śląsk Polakom. Wtedy robiło się donos, właściciel lądował w obozie, a jego rodzina w piwnicy budynku (przykład z Chorzowa, konkretnie z obecnej ulicy Truchana). Cały ten proceder regulował dokument z dnia 28 lutego 1945 roku, w którym można m.in. przeczytać: „Sąd grodzki orzeka postanowieniem, w którym w razie uwzględnienia wniosku [o rehabilitację], że wnioskodawca posiada pełnię praw obywatelskich i nakazuje zwolnienie jego majątku spod zajęcia, dozoru i zarządu, w razie zaś odrzucenia wniosku postanawia: umieszczenie wnioskodawcy na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia (obozie), poddanie go przymusowej pracy, utratę na zawsze praw publicznych oraz obywatelskich praw honorowych tudzież przepadek całego mienia. Sąd może ponadto postanowić przepadek mienia, żyjących z wnioskodawcą bliskich członków rodziny.”
Jak możemy przeczytać na stronach IPN, przy kierowaniu do obozu stosowano bowiem dosyć niejasne kryteria i jednym z powodów były z pewnością względy materialne, czyli chęć zagarnięcia majątku osoby osadzonej w obozie. Wiele osób zamknięto w obozie jedynie dlatego, że nie posiadały przy sobie dokumentów tożsamości. Obozem w świętochłowickiej Zgodzie kierował Salomon Morel -urodzony w 1919 w Grabowie – funkcjonariusz polskiego aparatu bezpieczeństwa. Morderca, sadysta, bestia w ludzkiej skórze. Zmuszał członków rodzin do wzajemnego katowania się, a nawet do kanibalizmu. Osobiście zatłukł kilkanaście osób nogą od krzesła. Dla zabawy kazał układać piramidy z ludzi, którzy kładli się jeden na drugim. Ci na samym dole umierali w męczarniach. Morel w 1964 roku obronił pracę magisterską pod tytułem „Praca więźniów i jej znaczenie”. Chwalił się współpracą z władzami klubu Ruch Chorzów, w Chorzowie mieszkał na przedłużonej ul. Wolności. W 1996 postawiono mu zarzut ludobójstwa. Zmarł w 2007 roku w Izraelu, którego władze odmówiły ekstradycji Morela do Polski. Do końca życia cieszył się polską wysoką emeryturą.
Obozem w Łambinowicach kierował Czesław Gęborski – urodzony 1924 w Dąbrowie Górniczej – funkcjonariusz polskiego aparatu bezpieczeństwa. Sprawował funkcje komendanta między majem 1945 a październikiem 1946 roku. Poddawał więźniów śmiertelnym torturom, pozwalał na wielokrotne gwałty, mordował kobiety w ciąży, bił na miazgę, zastrzelił dwuletnią dziewczynkę składającą kwiaty na grobie matki, odciął piłą nogę choremu nauczycielowi, pozwolił, aby strażnik przejechał ciężarówką po głowie osadzonego. A przede wszystkim podpalił barak i pod pretekstem tłumienia buntu osobiście zastrzelił 48 osób. Oskarżony o zbrodnie zmarł w trakcie procesu 2006 roku w wieku 82 lat. To tylko sylwetki dwóch oprawców, a było ich około 500, do tego cały personel obozowy. To przedstawia niewyobrażalną skalę prześladowań.
Należy Pamiętać!!!
Ludzie na całym świecie wiedzą o niemieckich nazistowskich obozach koncentracyjnych. Jeżeli tylko ktoś nazwie je polskimi, podnoszą się głosy oburzenia. My Górnoślązacy/Ślązacy powinniśmy być oburzeni, kiedy zbrodnie na Górnym Śląsku przypisuje się „beznarodowym” komunistom”.


Kilka komentarzy uzupełniających wiedzę.

"Szymon Niejadlik wszystkie systemowe zbrodnie miały miejsce za zgodą i przyzwoleniem ówczesnej władzy i konkretnych ludzi którzy ją wówczas reprezentowali. Armia czerwona przekraczając rzekę Brynicę, niegdysiejszą granicę między zaborami pruskim i rosyjskim uznała, że jest na terenie wroga! Zapewne nik z nich nie miał świadomości, że Katowice przed wojną były miastem polskim i niezależni

Gabriela Staneke od narodowości i poglądów mieszkańcy w tym mój ojciec przed zbliżającą się wojną zostali powołani do wojska polskiego. Podobnie było na terenie całego Śląska. Decydujący był adres zamieszkania i obywatelem jakiego kraju było się w dniu powołania.

Szymon Niejadlik

to za zbrodnie na nich kto odpowiada? Jakim prawem używa się sformułowania "polskie obozy " skoro ich więźniami byli Ślązacy czyli Polacy. Były to komunistyczne obozy i tyle.

Gabriela Stanek

Szymon Niejadlik systemowo organizowane przez ówczesną władzę polską i konkretnych ludzi, którzy byli Polakami. Po zmianie "systemu" nikt nikogo nie planował pociągnąć do odpowiedzialności mimo, że prześladowania dot. ogromnej liczby osób Ślązaków, Mazurów i Kaszubów.


Agnieszka Hreczuk

Szymon Niejadlik Idac tym tropem, poniewaz przez pierwsze 6 lat wiezniami obozow niemieckich byli Niemcy, nie mozna ich nazywac niemieckimi. Byly to obozy nazistowskie.

Szymon Niejadlik

Agnieszka Hreczuk nazistowskie niemieckie obozy koncentracyjne.


Autor

Ruch Autonomii Śląska koło Chorzów

Szymon Niejadlik Więc analogicznie obóz na Zgodzie był polskim komunistycznym obozem.


Szymon Niejadlik

Ruch Autonomii Śląska koło Chorzów " komunistycznym na pewno. Zwłaszcza że kłamliwie pomijacie że przez tych parę miesięcy jego działalności rządy w Świętochłowicach trzymała Armia Czerwona.

Ale to nie pasuje do waszej antypolskiej narracji.


Ra Pa

Ruch Autonomii Śląska koło Chorzów Nie. Niemcy nazizm i hitlera wybrali sobie w DEMOKRATYCZNYCH wyborach i same społeczeństwo prezentowało nieludzką postawę. Polacy Armii Czerwonej nie zapraszali. Władza, która przyjechała na radzieckich czołgach była władzą okupacyjną i zbrodnie popełniane przez tych ludzi były przygotowane w politbiurach moskiewskich. W komuniźmie narodowość nie miała znaczenia z tytułu budowy nowego wyzwolonego człowieka. I powtórzę to co Szymon Niejadlik już tu napisał wcześniej - dobrze o tym wiecie tyko "nie pasuje to do waszej antypolskiej narracji."


Autor

Ruch Autonomii Śląska koło Chorzów

Ra Pa Jaki był stosunek rządu polskiego na uchodźstwie do wydarzeń znanych dzisiaj jako Tragedia Górnośląska. Skoro rządy po 45 były nielegalne dlaczego do dzisiaj obowiązuje dekret Bieruta o likwidacji autonomii. Dlaczego po 89' roku Morel nadal pobierał polską emeryturę? Nawet po ucieczce do Izraela? NSDAP na Śląsku wyborów nie wygrało.


Andreas Schnurpfeil

Polskie obozy koncentracyjne byly polskie i nie dacie ich rady zwalic, ani na Zydow, ani na Sowietow. Zatepca Morela Wroblewski byl Polakiem, identycznie cala kadra polskiego obozu koncentracyjnego w Lambinowinach komendant Geborski, zastepca Szypula i cala obozowa wierchuszka Furman, Zagablo, Pampuch to Polacy z Zaglebia Dabrowskiego. Nie zaslaniajcie sie tym, ze Polska byla wowczas niesuwerenna, bo Sowieci mieli w d... polskie czystki etniczne. Identycznie Niezalezne Panstwo Chorwackie bylo jeszcze bardziej zalezne od III Rzeszy, niz Polska od ZSRR, ale Chorwaci nie probuja sie wybielac i zrzucac swoich zbrodni na Niemcow. To nie Rosja, ani Izrael, tylko suwerenna III Rzeczpospolita Polska wyplacala zbrodniarzom oskarzonym o ludobojstwo Morelowi i Geborskiemu kombatackie emerytury. Wiezniowie, ktorym udalo sie te obozy opuscic, musieli podpisac deklarację wiernosci narodowi polskiemu, a nie zydowskiemu, ani sowieckiemu.”


Kris Krzysztof Matuszewski

Czy kidykolwiek w państwie polskim ktoś został skazany za te zbrodnie?


Ruch Autonomii Śląska koło Chorzów

Kris Krzysztof Matuszewski

- Nie.”


Pan wpisał błędną nazwę- chodzi o obóz w Łambinowicach na terenie Opolszczyzny.

W czasie II wojny był w nich hitlerowski obóz (potem założono obok tego, drugi obóz), a po wojnie:


„Obozy jenieckie zostały wyzwolone przez Armię Czerwoną w dniach 17 i 18 marca 1945 roku. Jeszcze w 1945 roku w ich sąsiedztwie powstał zarządzany przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego obóz, w którym przetrzymywano Ślązaków i Niemców oraz byłych członków SS. Do obozu trafiali także powracający do Polski żołnierze armii Andersa, którzy wstąpili do niej po dezercji z Wehrmachtu, do którego wcielono ich wcześniej w ramach volkslisty. Początkowo, zbudowany na terenie poligonu wojskowego, obóz MBP miał status obozu przejściowego, następnie został przekształcony w obóz pracy. Jednym z jego komendantów był Czesław Gęborski. W obozie zmarło i zginęło 1000–1500 Niemców i Górnoślązaków[14]. Pamięć zmarłych i zabitych upamiętnia Pomnik Pomordowanych Jeńców. Istnieje także Centralne Muzeum Jeńców Wojennych, prowadzące badania nad losem jeńców w stalagach oraz ofiar obozu”


O historii Śląska (całego Śląska) pojawią się tu jeszcze posty, bo zakłamanie na ten temat, w reszcie Polski (że nie napiszę- tam, w Polsce), jest ogromne.

Ktoś pisze o antypolskiej narracji Ślązaków. A jaką narrację prowadzą „prawdziwi” Polacy z Polski? Czy „opcja niemiecka” to nie jest antyśląska narracja? Czy nazywanie Ślązaków szwabami, vehrmachtowcami to nie antyśląska narracja? Prawda jest taka, że Ślązacy nie mają za co „kochać” Polski (zdewastowane tereny, eksterminacyjna powojenna polityka, blokowanie Ślązakom awansów, przywożenie władzy z „Warszawki” w teczkach, zakaz używania gwary w szkołach, GOP utrzymujący resztę Polski można jeszcze dużo wyliczać) i nadal są przez Polaków szykanowani.

Kiedy w końcu Polacy zrozumieją, że Ślązak nie jest Polakiem i Ślązak nie jest Niemcem, Ślązak jest Ślązakiem.

Jeszcze raz polecam lekturę „Kajś” Zbigniewa Rokity.

„Przez większość życia uważałem Ślązaków za jaskiniowców z kilofem i roladą. Swoją śląskość wypierałem. W podstawówce pani Chmiel grała nam na akordeonie Rotę, a ja nie miałem pojęcia, że ów plujący w twarz Niemiec z pieśni był moim przodkiem.

O swoich korzeniach wiedziałem mało. Nie wierzyłem, że na Śląsku przed wojną odbyła się jakakolwiek historia. Moi antenaci byli jakby z innej planety, nosili jakieś niemożliwe imiona: Urban, Reinhold, Lieselotte.

Później była ta nazistowska burdelmama, major z Kaukazu, pradziadek na „delegacjach” w Polsce we wrześniu 1939, nagrobek z zeskrobanym nazwiskiem przy kompoście. Coś pękało. Pojąłem, że za płotem wydarzyła się alternatywna historia, dzieje odwrócone na lewą stronę. Postanowiłem pokręcić się po okolicy, spróbować złożyć to w całość. I czego tam nie znalazłem: blisko milion ludzi deklarujących „nieistniejącą” narodowość, katastrofę ekologiczną nieznanych rozmiarów, opowieści o polskiej kolonii, o separatyzmach i ludzi kibicujących nie tej reprezentacji co trzeba. Oto nasza silezjogonia.

Zbigniew Rokita”


Warto również przeczytać książki Kazimierza Kutza- reżysera, który pierwszy zrealizował pełnometrażowe filmy o historii i życiu Ślązaków.


Źródła:

https://www.facebook.com/raschorzow

https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81ambinowice

https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/kajs?gad_source=1&gad_campaignid=23007385881&gclid=CjwKCAiA_orJBhBNEiwABkdmjEDHKOs2kEOtihGsGC8hhXB-p34wfyHn02x9TdjrvluiiH01Wy0-qRoC2zwQAvD_BwE

 https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,22649356,zgoda-polski-oboz-koncentracyjny-na-gornym-slasku-zaraz-po.html

22 listopada 2025

Jeszcze nie jej pora, a już się rozkręca.

 

Czytam: „W grudniu możemy mieć jeszcze jeden epizod zimowy(...)”. Ach.... epizod zimowy.😁 To my teraz mamy epizody zimowe, a nie zimę? Fajnie. Mnie się podoba. Epizod, czyli zjawisko krótkotrwałe. Niech tak zostanie.

Na razie żadne epizody zimowe nas nie dotknęły, bo nie liczę dwóch dni z – 3 stopniami około 6,30. Ten śnieżny, głośno komentowany w mediach armagedon, przeszedł z prawej strony, a ten zapowiadany pewnie przejdzie z lewej strony. Może nas trochę musnąć, ale mam nadzieję, że to będzie tylko trochę śniegu. Do kalendarzowej zimy jeszcze miesiąc, ale już czuć jej pierwsze powiewy. Cieszy mnie jednak perspektywa przesilenia. To będzie też za miesiąc, a potem poleci z górki.

 Strzelił nam bojler elektryczny. Stary był, miał prawo. No to w Interety i Jaskół kupił nowy, bardzo popularny. Dlaczego podkreślam, że popularny? Zawsze wydawało mi się, że jak produkt jest popularny, to wszelkie instrukcje do niego powinny być jasno sformułowane, ponieważ mnóstwo ludzi na różnym poziomie je czyta. Ale może się mylę, bo ta, która przyjechała wraz z bojlerem, to raczej dla takich z profesorskim technicznym tytułem. Bojler z programatorem elektronicznym, trzeba było zaprogramować. No i zaczęły się schody. Ikonki na ekranie są, ale w instrukcji już ich objaśnienia nie ma. Informacja, że są 4 programy, ale który co oznacza, już nie podano. W końcu, znaleźliśmy na YT film, na którym, po kolei, po węgiersku, gość tłumaczy, jak taki bojler zaprogramować. Po węgiersku mówi, ale na szczęście wyświetla się również tłumaczenie w j. angielskim. Jaskół ustawił program, bojler grzeje, woda gorąca, pełnia szczęścia. Dwa dni mycia się w miskach, w wodzie grzanej na piecu, nie zrobiły na mnie wrażenia. Przetarłam się w leśniczówce – zimna woda rano, do mycia się bojler 80l na 6 osób, kąpiel, wtedy (niestety) tylko raz w tygodniu. Ale wtedy to była norma. W internacie było gorzej. Tam w ogóle nie było ciepłej wody. Nie było też wolno wody grzać. Grzałyśmy, po kryjomu, grzałkami w dwulitrowym garnku. Dobra, było, minęło.

Ja przyzwyczajona, ale Jaskół złapał zespół bolesnego barku i ma do dyspozycji tylko prawą rękę. Dla niego, mycie się w misce, było gimnastyką na wyższym poziomie. Dwa dni, tylko i aż...

I dygresja, związana z ułatwieniami internetowymi. Jakby nie było, to tłumaczenie angielskie, w węgierskim filmie, uratowało nas przed wzywaniem „fachowca”. Ułatwienie jest, ano jest.

Właśnie odkryłam, że kiedy puszczam film na blogu robótkowym, na którym mam włączone tłumaczenie tekstu na polski, głos AI tłumaczy, krok po kroku słowa instruktorki, na polski. Super. To na filmie małym, na blogu. Cykam ten sam film, by przeszedł na YT i tam rozczarowanie. Wprawdzie widzę lepiej, co instruktorka robi, ale jej instrukcja nadal jest w jej ojczystym języku. Trzeba będzie otworzyć obie strony- na YT oglądać, zza kadru słuchać. Niemniej jest to cudna sprawa, bo teraz jeszcze lepsze mam objaśnienie, co należy robić.

Zdążyłam przed tym zimnem okryć część krzewów. W tym roku okryłam włókniną tylko hibiskusy i nowo nasadzone azalie oraz małą budleję. Reszta krzewów musi sobie poradzić. Są jednak już dobrze zakorzenione, nabrały masy- mam nadzieję, że im zima nie zaszkodzi.


 Zakończyłam haftować „ufoka”. Ten obrus, wyhaftowany w trzech czwartych, przeleżał w szafie około 25 lat. Nie dokończyłam wtedy haftu, bo prawdopodobnie wkurzyłam się na to ciągłe obracanie, przy haftowaniu, taką masą materiału. Wtedy też haftowało się bez tamborków i ciągle niepotrzebny materiał podłaził pod igłę. Wzór pewnie wzięłam z ówczesnej Burdy.
Obrus był zażółcony, ale zaryzykowałam i wyhaftowałam resztę. I tu ukłon w stronę nowoczesnych środków piorących. Wszystkie zażółcenia, po wypraniu, znikły. Nie lubię białych obrusów. Teraz staram się haftować na tle w jakimś kolorze (chyba, że jakaś biała tkanina zalega i trzeba ją wykorzystać). Wtedy jednak nie było jeszcze takiego wyboru w tkaninach. Brało się, co było dostępne.
 

A na zdjęciach biały nie jest białym. Chyba to światło w pokoju sprawia, że już kolejny raz wychodzi takie przekłamanie kolorów.

 

Ciągle męczę tkany chodnik w paseczki. Co za licho mnie pokusiło coś takiego sobie wymyślić. Jestem w połowie ramy. Może do nowego roku wymęczę ten chodniczek. Chciałoby się już coś nowego, ale kolejnego „ufoka” nie wytworzę. Poza tym, musiałabym zablokować sobie ramę, zostawiając chodnik na niej- jak raz zdejmę tkany materiał, to już jego osnowy po raz kolejny nie założę. I w ten sposób, sama sobie, zgotowałam taki tkacki los. 


 


18 listopada 2025

Woda, omszałe pnie i dzika róża.

 

„11 listopada” postanowiliśmy świętować poza Polską. Chcieliśmy zrobić, krótki wypad. Z Bezą, oczywiście.

Postanowiliśmy pojechać nad tzw. karwińskie morze (tak, znów Czechy, bo Polska nam obrzydła z tymi wiecznymi tłumami niezadowolonych ludzi oraz zawłaszczeniem przez narodowców święta wszystkich Polaków). To niedaleko, jakieś 15 kilometrów od domu. Karwińskie morze? Czesi chyba mają kompleks braku morza, bo nazwa nijak nie przystaje do obszaru wodnego w Karwinie. To ogromny (no jest dosyć spory, ale zaraz morze?) zbiornik, który powstał na kopalnianym wyrobisku. Czesi wokół niego zniwelowali hałdy, zrobili alejki i powstało całkiem znośne miejsce rekreacji. Chyba, bo... wjechaliśmy na parking. Było w miarę pusto. Czesi mieli normalny dzień pracy, dlatego założyliśmy, że będzie mało ludzi, a może w ogóle będzie bezludnie. Miała to być, dla nas i Bezy, komfortowa sytuacja. A tu Zonk! Wzdłuż drogi dojazdowej parę samochodów, na parkingu trzy. Ok, może być. Wysiadamy, Beza na smyczy lata wokół samochodu. Po 5 minutach zaparkowały, obok nas, dwa samochody i zaraz potem jeszcze dwa. Z jednego wysiał pan, z border collie bez smyczy. No to ja Bezkę na krótko. Odwracam się, a z drugiej strony jadą rowerzyści i idzie małżeństwo z dobermanem. Jak to się mówi- nagle z niczego zrobiło się COŚ. I wszyscy idą alejką w stronę grobli nad zbiornikiem. Piesi, psy, między nimi rowerzyści... Nikt nie ma zamiaru pójść boczą drogą. 

O nie. W takich warunkach, to ja nie chcę. Namówiłam Jaskóła, żeby pojechać w zupełnie inne miejsce i to był dobry pomysł. Niedługo potem, dotarliśmy nad stawy przed Bohuminem. Po czesku nazywają się rybniki. Wszystkie mają swoje nazwy własne: Vdovec, Żenich, Panic, Dubowy, Olszowy oraz Lipowy. Poszliśmy groblą między Dubowym i Lipowym. Grobla dzika, z powalonymi drzewami, taka, jaką tygryski najbardziej lubią. Ale Beza musiała iść na smyczy, ponieważ brzegi grobli są strome i gdyby zjechała do wody, nie mielibyśmy szans szybko jej wyciągnąć. Krajobraz już mocno listopadowy, z małą ilością kolorów, a jednak coś w nim było takiego klimatycznego, że chciało się tą groblą iść i iść przed siebie. W ogóle listopad jest nostalgiczny, mglisty, z przytłumionym światłem, spokojny, daje wytchnienie, uspokojenie. Przynajmniej mnie.

Grobla kończy się przed torem kolejowym. Nie doszliśmy tam, zawróciliśmy w 3/4 drogi. Przeszliśmy niedługi odcinek, ale obiektów, do pogapienia się i sfotografowania, mieliśmy sporo. Na wodzie i drzewach, które rosną na groblach, trochę ptactwa wodnego. Stawy duże, trudno było robić zdjęcia przeciwległych grobli. Odległość ograniczało zrobienie dobrego zdjęcia ptactwu, które spłoszone przez nas, przeniosło się na drzewa, rosnące na przeciwległych brzegach stawów.

Listopadowe kolory zdominowała rdza. Jest jeszcze brąz, szarości, trochę żółci i resztki złota na drzewach oraz srebra na wodzie. Te przytłumione kolory ożywiają, mocno czerwone, owoce dzikich róż. Niektóre miejsca na grobli wyglądały jakby ktoś przeniósł je z dzikiej kniei i wkomponował, w przyrodę, między stawami- lejące się kaskadą, z konaru starego drzewa, pędy przyschniętego chmielu, obok leżący pień potężnego dębu, już mocno omszały i jeszcze zielona trawa przy ścieżce. Gdzie indziej, powalony przez wiatr nieduży dąbczak, oparł się o konar innego drzewa. Po prostu przytulił się, ratując się przed upadkiem. Na powierzchni wody odbicia zwisających nad nią konarów oraz leżące, w stawie, powalone kłody. Wszystko to splątane, splecione, oplecione, trwające w symbiozie, nie ruszone ludzką ręką (tylko pnie, zwalonych przez wichurę drzew, zagradzające ścieżkę były przecięte- zrobiono przejście).

Nad stawami byliśmy krotko, ponieważ zrobiło się chłodno i trochę zmarzliśmy. Na pewno pojedziemy tam jeszcze raz, ale przejdziemy się groblami między innymi stawami. Miejsc do spacerowania z psem, jest tam dużo.

Doszłam do wniosku, że prezentacja będzie najlepsza- zdjęć, do pokazania, jest dużo.

Muzyka:Giovanni Marradi, "Sarabanda"

zdjęcia- zasoby własne

Otwórzcie na dużym ekranie, popatrzcie, to jest mój świat, świat zbutwiałych liści, brązu dzikiego chmielu, zapachu wody, powalonych drzew... mogłabym usiąść na takim pniu i godzinami tam siedzieć, wgapiając się w wodę, pojedyncze gałązki, koraliki róży... W takich miejscach wraca świat mojego dzieciństwa i młodości, kiedy uciekałam od ciągłych awantur domowych w głąb ciszy leśnej, kiedy włóczyłam się godzinami po groblach, łąkach, siedziałam nad stawami... mój świat. To ten duży ogród miał mi go zrekompensować, ta ujarzmiona ogrodowa dzicz, ten lasek. I w pewnym sensie zrekompensował, stanowi mój azyl. Jednak nasze wycieczki w teren, w takie miejsca, jakie tu pokazuję i opisuję, są dopełnieniem braku przestrzeni, oddechu, życia leśnego, żywiołu i dzikiej zwierzyny.

Jaka szkoda, że nie potrafię tego oddać na obrazach. Kiedyś uczyłam się sztuki rysunku, ale po roku kurs rozwiązano. Może to dziwne, jednak nigdy nie ciągnęło mnie, by spróbować malarstwa, a przecież teraz jest to już ułatwione- pełno tutoriali na stronach Internetu. Postawiłam na haft, szycie, tkactwo i na fotografowanie przyrody- tego, co widzę, co mnie przyciąga, co fascynuje, co wzrusza i wstrzymuje oddech.

Myślę, że te moje prezentacje w pełni pokazują świat, jakim ja go widzę.




16 listopada 2025

Artystyczne przecieranie skostniałych szlaków.

 


 Rafael Santi "Portret młodzieńca".

Rafael.... Rafael Santi. Kto go nie zna? Prawie wszyscy, którzy coś tam ze sztuki liznęli, wiedzą, kim był ten artysta. Wraz z Leonardem da Vinci oraz Michałem Aniołem zalicza się go do wielkiej trójki malarzy Renesansu. Jednak nie o nim dzisiaj.

Kiedy na studiach przygotowywałam się do egzaminu ze „sztuki” (napakowany przedmiot, trzeba było znać wszystkie dziedziny sztuki w szczegółach), znalazłam wzmiankę o Prerafaelitach. Wtedy nie było Internetu, nie było takich dobrych dojść do informacji, jakie mamy teraz, dlatego przeczytałam notkę o nich i później już nie szukałam więcej takich informacji. Zresztą, po co? Do egzaminu wystarczyła wiedza, jaką wtedy o nich miałam. Jednak nazwa gdzieś tam z tyłu głowy się tłukła. „Pre” znaczy „przed”, czyli artyści sprzed Rafaela? No nie, przecież grupa powstała dużo później po jego śmierci. Dlaczego Prerafaelici a nie Postrafaelici, zatem?

Ale może od początku...

W 1848 roku, w Londynie, powstało stowarzyszenie, które założyli studenci Royal Akademy of Arts. Założenie grupy było wyrazem buntu przeciwko akademickiej sztuce wiktoriańskiej. Było to nawoływanie do powrotu do sztuki bardziej wiernej naturze, szczerej i prostej. Grupę stworzyli: John Everett Millais, Dante Gabriel Rossetti i William Holman Hunt. Później dołączyli inni, np. James Collinson, Frederick George Stephens, Walter Hower Deverell i Charles Alliston Collins, William Morris.

Wymieniłam bardziej znanych, ale grupa była dosyć liczna.

Nazwali siebie Prerafaelitami, bo właśnie przed Rafaelem istniała sztuka, do kontynuacji której nawoływali artyści. Jeszcze pierwsze dzieła tworzy Rafael w stylu, który preferują Prerafaelici, natomiast jego późniejsze obrazy są postrzegane jako wzorcowe dla sztuki akademickiej, opierającej się na dziełach starożytnych mistrzów.

Prerafaelici, zainspirowani sztuką wczesnorenesansową, ułożyli własny program artystyczny, bazujący na poglądach Jahna Ruskina, angielskiego pisarza i poety. Nie będę teraz zgłębiać tych poglądów, ani ich tutaj przedstawiać. Dość, że Prerafaelici, w ostateczności, pomieszali w swej twórczości, w odpowiednich proporcjach, wizje rodem ze średniowiecza z nowoczesnością. Nurt prerafaelicki szybko zyskał zwolenników w Europie. Najwięcej ich było w Belgii, Niemczech i we Francji. No i, rzecz jasna, w Anglii, gdzie zmodernizowali również sztukę rzemiosła czyli Arts and Crafts.

Angielscy Prerafaelici, na początku działalności grupy, skupili się głównie na sztuce użytkowej. Mieli także swój sklep, w którym można było nabyć wykonane przez nich przedmioty codziennego użytku.

Artyści nurtu prerafaelickiego, specjalizowali się w malarstwie olejowym, chociaż uprawiali również inne techniki sztuki, a nawet poezję.

Inspiracje do swojej twórczości czerpali, między innymi, z Biblii oraz z legend z Królem Arturem w roli głównej. Ich inspiracją były również dzieła znanych poetów, w tym Williama Szekspira, Dantego, czy Petrarki. Te inspiracje pozwalały malarzom przenieść się w światy: baśni, legend, magii, które były o wiele bardzie intrygujące i interesujące niż rzeczywistość tchnąca nudą oraz dotychczasowa sztuka, nie wnosząca nic nowego, żadnej tajemnicy.

Koniecznie na dużym ekranie. 

 Prerafaelici malowali raczej w duchu realizmu, ale równie chętnie sięgali do symbolu. Ich obrazy zawierały swoisty kod, co czyniło je wyjątkowymi.  Zamiarem artystów nurtu prerafaelickiego  było zachęcenie innych malarzy do uprawiania „sztuki prawdziwej”, czyli takiej, jaka ich osobistym i subiektywnym zadaniem, była sztuką prawdziwą.

No... odbieram to jako mocne narzucanie, innym artystom, stylu, według „mojego widzenia świata”. Ale czy poprzednicy i następcy Prerafaelitów tak nie robili? Czy każdy artysta nie stara się w jakiś sposób narzucić, innym artystom oraz odbiorcom, swoje wizje rzeczywistości? To chyba jest wkodowane w „dar tworzenia”- patrzcie, jak tak widzę świat, przejrzyjcie, zobaczcie to, co ja i zmieńcie trochę swój sposób postrzegania. Widzę żyrafę z płonącymi szufladkami w długiej szyi... czy tak nie można jej widzieć(?)- pokazałem i teraz wy też to widzicie.... piękną płonącą żyrafę. Świat nie jest jednoznaczny, pełno w nim podtekstów i ja wam je pokazuję.

I tak czynili Prerafaelici. Ich sposób przedstawiania postaci nie był stereotypowy. Malując je, skupiali się na najdrobniejszych szczegółach w ich wyglądzie. Kompozycja obrazów, artystów tego nurtu, jest połączeniem mistycyzmu, archaizmu oraz sentymentalizmu. Obrazy Prerafaelitów tchną nutą romantyzmu. Ich twórczość cechują również jasne kolory i wierność w oddawaniu szczegółów przyrody.

Ulubionym tematem Prerafaelitów były kobiety, szczególnie rude. Były to kobiety z pięknymi, długimi włosami, wcielające się w postaci legendarne, mistyczne. Szczególnie upodobał je sobie Rossetii. Wcale mu się nie dziwię, rude włosy są piękne, a kobiety o takich włosach zazwyczaj mają interesującą urodę- interesującą, a nie, że są przepiękne.

Wkurza mnie, że rude włosy niosą za sobą idiotyczne osądy- rudy to fałszywiec, o... nie rudy, w polskiej nomenklaturze rudy nie istnieje, to ryży- ryży dominuje- taka naleciałość ruska. Mam koleżankę z podstawówki, wołali na nią marchewka. Była nieszczęśliwa z powodu rudych włosów i kiedy już mogła, to przefarbowała je na blond. Straciła na urodzie, ale odzyskała spokój. A ja zawsze jej zazdrościłam tych rudych włosów i nie potrafiłam odżałować ich rudości, kiedy je zafarbowała, a w dodatku nie mogłam jej powiedzieć, że to był błąd. Wtedy nie wiedziałyśmy, iż malarze uznawali rudowłose za piękności i chętnie je malowali ku pamięci potomnych, między innymi. Może gdybyśmy wiedziały, jej decyzja byłaby inna? Nie, chyba nie, nie w Polsce, nie w ówczesnym i nie we współczesnym społeczeństwie. Kolejny raz wściekam się na durną polską mentalność. Jak jest w innych krajach? Nie interesuje mnie to, bo ja tutaj mieszkam i z tą mentalnością ciągle się zderzam.

Zostawiam, mnie się rude włosy podobają.

Dante Gabriel Rossetti, Venus Verticordia, 1868

Głównym tematem obrazów Prerafaelitów stał się pejzaż. To oni, dokonali pewnej malarskiej rewolucji w technice malowania pejzażu, co później kontynuowali impresjoniści. Pejzaże malowali z natury, wychodząc w teren. Twierdzili, iż przyroda niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, przyrodę się nie tyle ogląda, co głównie przeżywa.

Prerafaelici malowali na jasnym tle- na płótno kładli akryl lub gesso- przez co nakładane następnie kolory, stawały się jaśniejsze, bardziej świetliste.

 John Everett Millais, Spokojny październik, 1870

William Holman Hunt, Angielskie wybrzeże, 1852

 Ford Madox Brown – Zwózka zboża (1854–1855)

Prerafaelici torowali drogę innym kierunkom malarstwa i kiedy w 1919 roku umierał ostatni z nich, Rossetti, impresjonizm był w rozkwicie, rozwijała się secesja, raczkował kubizm oraz abstrakcja.

Dodam jeszcze, że na szczególną uwagę zasługuje William Morris. W 1890 roku założył, na przedmieściach Londynu, drukarnię, a jego zamysłem było przywrócenie książkom piękna. Morris uważał, że postępujący proces umasawiania przedmiotów niszczy te przedmioty. Wszystkie książki w jego drukarni były składane ręcznie. Prerafaelici twierdzili, że idealne książki to te, które pochodzą z okresu włoskiego renesansu. Dlatego szukali dla nich właściwych, w ich mniemaniu, elementów dekoracyjnych. Stosowali czcionkę wzorowaną na antykwie Jensona oraz iluminacje. Były to małe dzieła sztuki. Ponieważ książki nie miały popytu, ich druk zakończył się dosyć szybko. Natomiast Morris tworzył artystyczne, użytkowe kafelki łazienkowe i projektował tkaniny. Jego twórczość wniosła tak duży wkład w sztukę użytkową epoki wiktoriańskiej, że należałoby poświecić mu osobny post.

Jeżeli ktoś śledzi moje rękodzieło, to znajdzie hafty ze wzorami Morrisa np. haft „Czapla z ryba”. Jest to wzór z kafelka zaprojektowanego przez Williama Morrisa ( mój drugi blog, zakładka kolekcja ptaków).

 https://langowski.net.pl/prerafaelici-sprzeciw-wobec-sztuki-wiktorianskiej/

https://pl.wikipedia.org/wiki/Kategoria:Prerafaelici

https://www.laminerva.pl/2016/10/prerafaelici-malarstwo-basni-i-legend.html

Zdjęcia z podanych stron i z Internetu 

14 listopada 2025

Wszystko przepadło i zmarniało.

 W sobotę, 8 listopada, byliśmy na wyprawie do ruinek. Jasne, że z Bezą. Tylko coś nie pykło nam z pogodą. Rano mglisto, listopadowo. I wahanie- jedziemy? Nie jedziemy? Może jednak pojedziemy? Ale wiesz, ma potem padać. To co jedziemy? Dobra- jedziemy. No i pojechaliśmy w ten mglisty świat. Przez Czechy za Racibórz. W Czechach ruch niewielki, na polskich drogach spory. Przed Bohuminem zaczęło padać. Najpierw to był delikatny deszcz, a w Chałupkach lało już porządnie.

 Przed mostem w Olzie, zatrzymaliśmy się na parkingu, by Bezę odsiusiać. Na szczęście deszcz trochę ustał. Chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zaliczyć jeszcze meandrów Odry z tej strony, jednak deszcz nas zniechęcił.

I w deszczu dojechaliśmy do samego Strzybnika. Po co? Obejrzeć ruiny pałacu, starej kuźni i starego spichlerza. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, znowu się mocno rozpadało. Ale co tam, takie szalone istoty nie boją się włóczyć w deszczu tylko po to, by zaliczyć jakieś gruzowiska. Bo tak naprawdę, to, co zobaczyliśmy nie było zbyt piękne. Może jeszcze spichlerz i stara kuźnia, ale sam pałac? Tu już naprawdę nie ma co ratować. Zdewastowane ruiny w środku lasku, gdzie małe drzewka i krzaki podchodzą pod same mury. W tym deszczu widok ruiny był odpychający. Wróciliśmy tam, gdzie stał samochód. Ponieważ deszcz ustał, podeszliśmy jeszcze do spichlerza. Własność prywatna- dach nowy, ale gwałtownie domaga się remontu. Spichlerz stoi na szczycie wzgórza. Niżej stara kuźnia, a jeszcze niżej są ruiny pałacu. I wyobraziłam sobie, jak to wszystko musiało wyglądać sto lat temu. Lasku nie było, za to był ogród i park. Pałac stoi w połowie pagórka. Z jego okien musiał być obłędny widok na sąsiednie wzgórza oraz jary morenowe.

Choćby taki. Niestety, deszcz i zalesione stoki, ograniczyły widok, a i zdjęcia wyszły niespecjalne. Stoki są dosyć strome, a jary głębokie.

Tu jeszcze jeden widok, na moreny, z wielki wiatrakiem w tle. Tam w ogóle jest dużo wiatraków, których skrzydła, powoli, majestatycznie tną powietrze. Też mi się podoba taki widok. Wiatraki łamią monotonię ogromnych połaci pól- wyglądają jak olbrzymie istoty w sennym tańcu.
 
Wokół pałacu ogród, a sam budynek dwupiętrowy, okazały w stylu neoklasycystycznym, pewnie był widoczny z oddali. Z każdym razem, gdy tak pracuje moja wyobraźnia, rodzi się we mnie bunt- tak zniszczyć dorobek czyjegoś życia, doprowadzić do ruiny piękny budynek, wyrzucić kogoś z ojcowizny. Nieważne, czy to chodzi o posiadacza ziemskiego, robotnika, czy chłopa. Krzywda zawsze jest krzywdą. A tu w dodatku zniszczono kawał historii, kawał kultury tych ziem. Kompletne barbarzyństwo. Na ziemiach Śląska Opolskiego rzadko słyszano o wyzysku takim, jaki był np. w Galicji. To kompletnie inna społeczna kultura, inne podejście do chłopa czy pracownika najemnego. To jednak była kultura zachodnia, bardziej cywilizowana, jakkolwiek by to zabrzmiało niefajnie w stosunku do posiadaczy ziemskich na wschód od Wisły.

Wieczna polska bida i durna mentalność zaścianka- Czesi odnawiają swoje pałace, przeznaczają je na różne cele, służące społeczeństwu, w Polsce wiecznie: "nie da się", "nie warto", "za drogo", "poco?" 

Strzybnik, kiedyś Strebnikop czyli Srebrna Kopa, potem Silverkopf, jest położony w gminie Rudnik, niedaleko Raciborza. Kiedyś, prawdopodobnie, wydobywano na tych terenach rudy srebra.

Pałac w Strzybniku powstał dzięki Jadwidze Zofii von Drechsler, która w 1792 roku przeznaczyła na ten cel pieniądze.

Historia tego miejsca zaczyna się jednak dużo wcześniej. Od 1319 do 1490 ziemia należała do Dominikanek z Raciborza. Następnie majątek wraz z ziemiami miał kilku właścicieli, by w 1793 roku przejść w ręce rodziny Eickstedt (tej ze Sławikowa- pisałam o tamtejszym pałacu). Na początku XIX wieku córka Eickstedta wyszła za mąż za Bischoffshausena i wniosła w posagu majątek w Strzybniku. W tym samym czasie wybudowano neoklasycystyczny pałac, którego ruiny teraz straszą w lesie. Pałac przeszedł kilka remontów. W 1919 został odnowiony i przebudowany. Od frontu dobudowano ganek wsparty na kolumnach. Wokół pałacu roztaczał się park krajobrazowy, w którym rosło sporo rzadkich gatunków drzew.

Majątek w Strzybniku, prawie do końca II wojny światowej, był w rękach rodziny Bischoffshausen- Eicktedt. W 1944 roku, ostatni z rodu- Fritz Bischoffshausen wraz z żoną- opuścili Strzybnik i już nikt więcej z rodziny w tym miejscu się nie pojawił. Pałac i majątek został znacjonalizowany. Komu oddano go w ręce? No jakże, co za głupie pytanie. Komu w czasach wczesnego PRLu oddawano majątki właścicieli ziemskich? Oczywiście że PGRom. A te sobie z własnością „państwową” poczynały luzacko. Jak się zawali, to się zwali, przeniesiemy się gdzie indziej, może do następnego majątku? Jednak w przypadku majątku w Strzybniku było inaczej. W 1961 roku pałac został odnowiony, a w ruinę zaczął dopiero popadać, kiedy PGR zlikwidowano i pałac stał się własnością prywatną. Nowy właściciel nie miał zamiaru budynku pałacowego (jak i innych budynków majątku) odnawiać, a może miał, ale nie odnowił i od lat 90 wszystkie obiekty dawnego majątku powoli zamieniały się w ruinę. W 2010 roku, w pałacu, zawaliły się stropy piwnic, a także część balkonu, podtrzymywanego przez kolumny. To samo spotkało część przybudówki. Co dziwne, konserwator też nie interesuje się zabytkiem i tak z roku na rok, pałac niszczeje. Teraz jest już nie do odratowania.

Jeszcze raz ogarniamy całość majątku w Strzybniku. W połowie wzgórza wybudowano pałac- teraz zrujnowany.  

Tak wyglądał około 2010 roku.

 

Tak wygląda teraz




Nieco wyżej pałacu wybudowano, w 1912 roku, neobarokową kuźnię. W tym budynku, oprócz kuźni, znajdowały się stajnie oraz mieszkanie- prawdopodobnie kowala. Nie wiadomo, jaki jest jej status. Ona również wymaga natychmiastowego, generalnego remontu. Pałac i kuźnia zarastają młodymi drzewami, dzicz kompletna zasłania ściany. Widok bardzo przygnębiający.  

Tak wyglądała wcześniej kuźnia z boku.

Kuźnia od frontu.
Tak wygląda kuźnia teraz.


Na wprost część mieszkalna, na lewo kuźnia i stajnia. Popatrzyłam, przez wyłamane drzwi, do obu pomieszczeń- deski, odłamki cegieł... nic interesującego. Wchodzić do środka bałam się. 
 

Na rogu budynku znajduje się rzeźba, która ma z dwóch stron herby rodowe.

Herb rodu Eicktedt.


 

Herb rodu Bischoffshausen. Ten ród był w Europie liczny, a część jego członków,  w trakcie II wojny, wyemigrowała do Argentyny. Nie mam pojęcia (nigdzie nie znalazłam informacji), czy ktoś obecnie, z tego rodu, interesował się losami majątku w Strzybniku. Prawdopodobnie uznali go za stracony na zawsze.


 

 

Niedaleko kuźni, na wzgórzu, znajduje się zabytkowy spichlerz, częściowo odnowiony.

Główne wejście do spichlerza. 
Odnowić należałoby również małą wieżę zegarową, która stoi niedaleko „czworaków”- solidnego budynku. 
Podobno, do niedawna, był jeszcze w niej zabytkowy mechanizm, ale pewnego razu znikł. Został tylko murowany słup z zardzewiałym cyferblatem z jednej strony. Wydawałoby się, że i ten zabytek stracony dla potomności, a jednak coś tam interesującego na nim zostało. Na zardzewiałej tarczy jest zapisana reguła św. Benedykta: „Bete u Arbeite”, co oznacza po niemiecku „Módl się i pracuj” (po łacinie Ora et Labora). Ot taka przypominajka z czasomierzem w tle. Nie obijać się, godziny lecą, można jednocześnie modlić się i pracować. Bardzo budujące. Właściciele majątku byli ewangelikami, stąd taka maksyma w publicznej przestrzeni raczej nie dziwi. Wszak ewangelicy wyznają zasadę, że modlić się można wszędzie, o każdej porze, a praca może towarzyszyć modlitwie i vice versa.

Wracając do ruin w Strzybniku i tego strasznego, charakterystycznego dla Polaków, braku dbałości o zabytki- coś tam jednak uratowano. Odnowiono zabytkowy budynek tzw. czworaków- solidny „blok”, który teraz należy do Spółdzielni Produkcyjnej. Budynek jest zamieszkały.

W parku- obecnie w lesie, znajduje się jeszcze mauzoleum rodziny dawnych właścicieli. Ponieważ w pobliskim Rudniku był kościół katolicki (w Strzybniku nie ma kościoła), ewangeliccy właściciele Strzybnika zmuszeni byli wybudować mauzoleum, by w nim chować swoich zmarłych. Nie poszliśmy tam, bo lało, a z drugiej strony, przeczytałam, że ono również jest zdewastowane. Czytałam relacje jak teraz to mauzoleum wygląda- obraz nędzy i rozpaczy. Podobno jest tam 5 trumien, w tym jedna mała, na podłodze deski, papiery, inne śmieci oraz kości zmarłych- jakaś piszczel, inne drobne. Brrrrrrrr.... Konserwator i tym obiektem się nie interesuje. Podobno nawet go nie wpisał na listę zabytków, choć ruinka ewidentnie zabytkiem jest. Ci, co tam byli i opisali stan mauzoleum, próbowali dociec, kogo z rodu w nim pochowano i nawet stworzyli listę. Nie wieszam jej, bo to domysły.

Nie znalazłam w internecie ani jednego starego zdjęcia pałacu w Strzybniku. Trochę dziwne, ponieważ zazwyczaj kilka zdjęć przedwojennych pałaców udaje się znaleźć. Jest wzmianka w przedwojennych „Nowinach Raciborskich” o pewnym przyjęciu, w sąsiednim majątku, na którym pani na Srzybniku zginęła cenna kolia (znalazła się, kiedy wkroczyli do owego pałacu Rosjanie, w dramatycznych okolicznościach- ale znów zaginęła, bo pewnie ruscy ją sobie przywłaszczyli). Choć rodzina Bischoffshausen- Eicktedt miała znakomitą przeszłość, ślady po niej są dosyć ubogie. 

Zastanawialiśmy się z Jaskółem, co można było w pałacu zrobić, wziąwszy pod uwagę dojazd oraz atrakcyjność miejsca no i stan budynku. Pewnie jakieś centrum konferencyjne wypaliłoby. Od Raciborza 10 km, dojazd dobrą drogą prawie do końca, ostatni kilometr drogą wiejską. Pałac w zieleni, na wzgórzu, duży parking koło spichlerza, ale nie przy samym pałacu (50 metrów przez lasek), dwie kondygnacje- widoki, kuźnia ze stajnią.... ech....

Teraz może by to chwyciło, ale w latach 90. takie „biznesy” dopiero raczkowały. Może właściciel miał podobny pomysł, ale sprawa go przerosła (własności, banki, kredyty, firmy, papiery, pozwolenia, konserwator itp.)?

Do domu wracaliśmy przez Polskę, zaliczyliśmy korek przed Jastrzębiem, ale ogólnie wycieczka nam się udała.

Konie na jednym z pastwisk w Strzybniku.

O właśnie, stadninę też można by tam założyć, jakąś szkółkę jeździecką z centrum hotelowym... wszystko zmarniało, przepadło....
 
I jeszcze Kanał Ulgi w Raciborzu



https://www.palaceslaska.pl/index.php/indeks-alfabetyczny/s/1456-strzybnik

https://sokoliszlak.cba.pl/?page_id=7277

https://www.dokumentyslaska.pl/epitafia/miejscowosci/raciborz%20strzybnik.html

Część zdjęć- te z wcześniejszych lat, ze stron, które podałam oraz z Internetu.