Jeszcze przed wyjazdem sprawdziliśmy dokładnie długość trasy i stopień jej trudności. Już na początku mieliśmy do wyboru dwie drogi, krótszą i dłuższą. Obie pod górę. Dłuższa trasa szła okręgiem i spotykała się z krótszą przy stawku na górze. Potem już jedna prowadziła wprost do ruin.
Wybraliśmy krótszą ze względu na Bezę i kolana Jaskóła.
Wydawało się, że wszystko gra i buczy, nie powinno być niespodzianek, a tymczasem była i to ogromna.
Pierwsza góreczka zaliczona.
Zaczęło się w miarę łagodnie, ale to było jedyne 200 metrów. Po drodze minęliśmy wielką pamiątkową lipę.
"Lipa Husa (385 m n.p.m.) jest ostatnim drzewem, które pozostało z alei, prowadzącej niegdyś od basenu miejskiego w kierunku Šostýna (Szostyn). Rośnie na skraju lasu podmiejskiego Šostýn, który rozpościera się powierzchni 81 ha. Wiek lipy szacuje się na ponad 150 lat. Osiąga ona wysokość 34 m, a obwód pnia na wysokości 130 cm nad ziemią wynosi 448 cm. W roku 1934 Klub Czechosłowackich Turystów wzniósł w pobliżu drzewa pomnik z piaskowca z napisem "Husova lipa" (Lipa Husa). Już od prawie stu lat, corocznie 6 lipca, w tym miejscu, odbywają się uroczystości, związane z zapaleniem watry, upamiętniającej męczeńską śmierć Jana Husa. W roku 1997 drzewo to zostało uznane za pomnik przyrody."
Potem doszliśmy do rozstajnych dróg- na lewo trasa w inne miejsce, na prawo do ruin. Ta na lewo dosyć łagodna, ta na prawo, tuż za strumykiem zaczęła się piąć ostro w górę.Ścieżka kamienista, poprzegradzana wystającymi korzeniami drzew. Jaskół z kijkami w rękach, ja z aparatem w jednej ręce i ze smyczą z Bezą w drugiej. Patrzymy na tę ścieżkę z niedowierzaniem i lekką obawą, ale twardo postanawiamy- idziemy.
O naiwności ludzka, mająca nadzieję, że takie ścieżki są króciutkie i zaraz, zaraz „za zakrętem” będzie już to płaskie. I taka nadzieja towarzyszyła nam przez cały czas pokonywania stromej, kamienistej trasy (około 200 metrów) Niektóre odcinki miały nachylenie około 60 stopni (sprawdziłam sobie w necie jak to wygląda).
Było dosyć cicho, słychać było tylko ciężkie dyszenie moje i Bezki. No co!? Jesteśmy już obie w słusznym wieku. Sapania Jaskóła nie słyszałam, bo je nasze sapanie zagłuszało, a on gdzieś z tyłu wspinał się za nami. W pewnym momencie przeraziłam się, że narażam psa na atak serca i zejście w głuszy morawskich Beskidów, ale psina dzielnie parła do przodu, to tu, to tam węsząc z zainteresowaniem i w ogóle się stromizną nie przejmując.
I z nadzieją, że już tylko trochę, tylko kawałeczek tego ścieżkowego survivalu końcu dotarliśmy na płaskie. Zobaczyliśmy mały, porośnięty sitowiem stawek.
Niestety, radość z wypłaszczenia terenu trwała krótko- do ruin trzeba było pokonać jeszcze około 50 metrów stromego podejścia, ale już bardziej łagodnego od zaliczonej ścieżki w lesie.
W końcu doszliśmy do pagórka na którym(?)/ za którym (?) były ruiny. I tu ZONK!
Przy ścieżce na ruiny wisi taka tabliczka.
Już wiedzieliśmy, że Jaskół z Bezą zostaną przy wejściu, a ja spróbuję się na górę wdrapać. Ale wybrałam ścieżynkę bardziej z boku, bo ta widoczna za ostrzeżeniem, była bardzo stroma, kamienista, wąska. Na zdjęciu wygląda to niewinnie, niezbyt stromo, ale w rzeczywistości to bardzo ostre podejście. Wprawdzie nie takie jak na Giewont, ale.....
Z jej prawej strony znajdował się bardzo stromy stok, z drugiej skałki (taki stromy wąski trawers) i trochę się wystraszyłam.
Ale na tej bocznej też tylko weszłam do połowy- łapiąc rękami korzenie oraz kamienie (potem nawet ich nie było do złapania) i prawie na czworakach. Zostały mi chyba z 3 metry do „zdobycia twierdzy”, kiedy zorientowałam się, że może i wejdę, ale zejść to będzie bardzo trudno. W dodatku kompletnie nie widziałam, co jest na górze- mur, jakaś „przepaść, czy ten kawałek gruntu jest szeroki, czy wąski...Wydrapałabym się na górę po to by zaraz spaść na łepetynę w dół? Widać było tylko kamienisty wąski pas i za nim jakieś zielska, krzaczki (wierzchołki krzaczków?)
Tu lepiej widać stromiznę. Ja podchodziłam jeszcze dalej, z lewej strony za tym drugim drzewem. Zdjęcie z Netu.
Zastanawialiśmy się, czy nie przeoczyliśmy gdzieś łatwiejszego wejścia (w domu jeszcze raz oglądnęliśmy dokładnie mapki). Wyszło, że nie ma- albo tym trudnym się wchodzi, albo w ogóle. I zastanawiające jest to, że nie zamocowano tam żadnych łańcuchów w skale, nie wykuto lub zrobiono drewnianych belkowych stopni, jak to jest w zwyczaju przy tego typu obiektach. Tak, jakby opiekunom tych ruin niezbyt zależało na ich dostępności dla większej liczby turystów.
Przy tablicy nas wyhamowało w zapędach zdobywania ruin.
Przed nami szła grupa młodych ludzi z psem i oni wchodzili, a potem wracali tą samą trasą, tym wejściem za tabliczką.
No trudno, ruin nie zdobyliśmy. Wracaliśmy stromą ścieżka, którą weszliśmy. Tym razem obyło się bez głośnego sapania. Jednak trudność polegała na tym, że trzeba było uważać, by nie pośliznąć się na mokrych kamieniach.
Prawie całą trasę pokonałam stawiając stopy bokiem. Całe szczęście, że Beza znów była zainteresowana wąchaniem śladów i tropów- nie spieszyła się, nie ciągnęła oraz nie szarpała smyczy, co jej się czasem zdarza. Już siebie widzę, jak jadę w dół na brzuchu po tych kamolach, ciągnięta przez „wesołego pieska”. W obcym terenie nie puściłabym smyczy z ręki.
Na dole przysiedliśmy na ławce, by złapać oddech, a tak serio, by coś zjeść, napić się i dać Bezie codzienną porcję białego sera. Do domu wróciliśmy bez dodatkowych przygód.
Nie zobaczyliśmy ruin, ale nie poczułam z tego powodu ani odrobiny żalu czy rozczarowania. Sama wycieczka była niesamowicie fajna. Ten spacer w lesie, po stromej ścieżce też dał mi dużo wrażeń. Już tam czułam się w jakiś sposób dowartościowana, że jeszcze potrafię po takich ścieżkach chodzić i nie wszystko jeszcze za mną. Zaliczyłam taki swoisty sprawdzian kondycji, który wyszedł na plus.
Już w domu miałam jeszcze jedną wizję, która była ostrzeżeniem. Załóżmy że jednak tam weszłam i zaczęłam zwiedzać te ruiny. Załóżmy, że miałam pecha i skręciłam nogę, walnęłam się głową o wystający kamień, wpadłam w jakąś studnię, w dół albo całkiem po prostu zemdlałam z wysiłku oraz gorąca. I teraz- ja tam w ruinach oczekująca pomocy- wołająca o pomoc, albo zgoła nie dająca znaku życia przez spory kawał czasu, a Jaskół poniżej z psem, z kijkami, z niemożnością pospieszenia mi na pomoc. Albo jeszcze inaczej- Jaskół zostawia, przywiązanego do drzewa, psa i drapiąc się po tych kamolach, aby mi na pomóc, sam uszkadza sobie nogi i diabli wiedzą jeszcze co.... No nie.... no NIE! I owszem, można zarechotać radośnie na takie czarnowidztwo, e.... tam... od razu takie scenki, jednak jak nie trzeba, to nie prowokuje się losu. Wolałabym nie przeżyć w taki sposób wycieczki do ruin.
Oraz... nadal uczymy się jeździć z psem na wyprawy. Z psem i z naszymi ograniczeniami- Jaskół z kijkami, ja prowadząc Bezę na smyczy i robiąc zdjęcia- spróbujcie zrobić zdjęcie, kiedy Bezka już, natychmiast musi coś obwąchać i szarpie nagle smycz. Ale ona też szybko się uczy i kiedy mówię: ”Beza stoimy”, to potrafi stać i czekać cierpliwie.
Następny wniosek- nie będziemy rozdzielać się w miejscach niepewnych, a do zwiedzania będziemy wybierać trasy łagodne, bez stromych podejść oraz niezbyt długie (takie do 1,5 kilometra piechotą). W Czechach działa numer alarmowy 112 (europejski), przed wycieczką ładujemy na full telefony. Mamy również europejskie karty ubezpieczeniowe, a Beza psi paszport z aktualnym szczepieniem p. wściekliźnie oraz numerem czipa i nazwą firmy, gdzie jest zarejestrowana.
A takie widoki nas ominęły. Zdjęcia pochodzą z różnych stron opisujących ruiny zamku Szostyń. Linki podałam w poprzednim poście.
Ktoś sfilmował ruiny- film trochę niewyraźny.
Na koniec dwie ciekawostki
W Koprzywnicy musieliśmy przejechać przez przejazd kolejowy. W samym środku miasta leci tor, nie ma zapór, a jest tylko sygnalizacja świetlna. Jak dojeżdżaliśmy migotało czerwone światło. Ludzie stali przed przejazdem samochody ustawiły się w kolejce i wszystko karnie czekało. Kiedy pociąg przejechał, ruch wróci do normy. A w Polsce? Wyobrażacie sobie taką sytuację? W Polsce ludzie przełażą pod zaporami, rowerzyści omijają zapory, samochodom zdarza się wjeżdżać pod opadające zapory, a czasem je taranować. W Czechach tam, gdzie byliśmy, na przejazdach nie ma żadnych zapór, jest tylko sygnalizacja świetlna.
Druga rzecz.Na drodze szybkiego ruchu, od czasu do czasu, pojawiają się takie tablice i znaki na jezdni.
I co? No i Czesi jadą w takich odstępach, jak pokazują strzałki. W Polsce siedzą ci na zderzaku nawet na autostradzie, jak jedziesz przepisową prędkością i nie masz zamiaru przyspieszać „na żądanie”, to potrafią trąbić, migać światłami, a potem jeszcze mogą cię zatrzymać hamując przed maską oraz samochodem blokując drogę i wpierdziel karny sprawić. Dziki kraj.
I dlatego, między innymi, lubię Czechy, a Polskę coraz mniej
PS. Moje zdjęcia trasy nie oddają jej stromizny, wypłaszczają ścieżkę. Lepiej jej nachylenie widać na zdjęciach pokazujących trasę w dół.
https://www.lasska-brana.cz/pl/subjekt/wieze-widokowe/husova-lipa
Pomyśl sobie, bo wyobraźnia u Ciebie dobrze działa, że wychodzisz na szczyt. Potem dochodzisz do głównej bramy a tam napis - Z powodu inwentaryzacji ruiny dzisiaj nieczynne. To byłby dopiero ból.
OdpowiedzUsuń:):):) No... chyba zapłakałabym się na śmierć. Mieć wróbelka prawie w garści, a ta cholera uciekła.
UsuńPoważnie- ta tabliczka już nami wstrząsnęła. Zapowiadała kłopoty, a nam się marzyło przecież zdobyć te ruiny be dalszego wysiłku oraz przygód.
Usuń