Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 13 października 2012

Urzędasy


W naszym kraju istnieją dwie grupy urzędników. To znaczy, ja się spotkałam z czymś takim. Pierwsza grupa urzędników, to osoby w miarę młode (chociaż i zdarzają się osoby starsze), uśmiechnięte, starają się pomóc petentowi. To nowa kasta urzędników, którzy weszli w tzw. gospodarkę rynkową i wiedzą, że jak poleci na nich skarga do szefa, to szybko się mogą pożegnać z pracą. Dodam, że z takimi urzędnikami głównie spotkałam się w miejskich urzędach i sporadyczne przypadki funkcjonują w naszym UG (żeby nie było, że na wszystkich z tego urzędu nalatuję). Najczęściej są to panie (rzadziej na niższych stanowiskach spotykam panów), które do pracy przychodzą w kostiumach, są zadbane i PRACUJĄ (przynajmniej pracowały, kiedy byłam zmuszona coś w tych urzędach załatwiać). Są kompetentne, kierunkowo wykształcone i dbają o swój wizerunek. Mogę śmiało powiedzieć, że podejście do petenta zmieniło się na ogromny plus w US, ZUS no i w bankach. O, banki pierwsze wyczuły, że nie należy petentem pomiatać i starać się go pozyskać.
Tragedia zaczyna się na poziomie urzędów gminnych (chociaż i w miejskich urzędach jeszcze takie relikty bywają). A zwłaszcza w zapyziałych miejscowościach. Tu króluje druga grupa urzędników, których od teraz będę nazywała urzędasy. Są to w przeważającej większości (uwaga- nie jestem wrogiem kobiet, arogancji ze strony urzędasa płci męskiej też doświadczyłam) baby w okolicach 40+, a jeszcze częściej 50+, które mają już chyba odciski  na pupskach od wieloletniego siedzenia na swoich urzędniczych stołkach. Reprezentują maniery i styl urzędowania z lat peerelowskich, i wszystkim robią łaskę, że w ogóle chcą się do nich odezwać. Znacie przecież te czasy, kiedy za czasów komuny (fuj! Nie lubię tego zwrotu) petent niemal z czapką w ręku klamkował w urzędach i cichutkim głosem prosił o załatwienie sprawy. Urzędas (tak będę nazywała te baby) wtedy puszyła się, przetrzymywała takiego nieboraka jak najdłużej w niepewności, żeby powiedzieć z łaską: „No nie wiem, czy to się da załatwić”. Petent wtedy jeszcze bardziej się kurczył i niemal błagał, żeby pani urzędas jednak coś w tej sprawie ruszyła. No i wtedy zaczynało się. Urzędas łaskawym głosem, od niechcenia mówiła: „No….dobrze… Spróbuję, ale musi pan jeszcze dostarczyć….” i leciała lista dokumentów do uzupełnienie, niekoniecznie potrzebnych do załatwienia sprawy. No, ale…. urzędas musiała jakoś pokazać swoją wyższość, bo pogardliwe odnoszenie się do petenta i przetrzymywanie go przed drzwiami biura jej nie wystarczyło. A kiedy biedny petent, po gonitwie po innych urzędach, przynosił stos dokumentów i, oczywiście po odpowiednio długim czekaniu pod drzwiami, wszedł wreszcie do biura, był świadkiem, jak urzędas z namaszczeniem i z marsem na twarzy wolniutko przekłada pisma oraz wzdycha, bo przecież musi coś z tym zrobić, a to wymaga ruszyć tyłek zza biurka, opuścić ciepłe pomieszczenie i zabawić się w „podaj dalej” stosem dostarczonych wraz z wnioskiem papierów. Więc, kiedy odłożyła ostatnie pisemko z triumfem wołała: „Ale panu brakuje jeszcze….” i wymieniała jeden (słownie- jeden) dokument. Na pokorne pytanie petenta, dlaczego wcześniej mu tego nie powiedziała, odpowiadała z rozbrajającą szczerością: „A, bo zapomniałam”. Petent wychodził, a urzędas mogła lecieć na kawkę do innych urzędasów, zająć się czytaniem „Przyjaciółki”, poplotkować (tak z godzinkę) przez służbowy telefon, albo podrzemać za biurkiem, no ewentualnie wyskoczyć na maleńkie zakupy. Takie dwugodzinne..
I taki typ urzędasów nadal króluje w UG (przynajmniej w naszym). Dodam, że urzędasy są często wykształcone na poziomie matury (dawnej i niekoniecznie dobrej), o ich poziomie umysłowym mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że pozostawia wiele do życzenia, a o logicznym myśleniu u takich urzędasów można tylko pomarzyć. Spotkałam się też z niewiarygodną tępotą jednej urzędas, że aż serce bolało. I długo nie mogłam ochłonąć ze zdziwienia, że proste rzeczy do niej nie docierały i, że takie indywiduum jest państwowym urzędnikiem. W sumie nie ma się co dziwić, bo w gminach na stołki w urzędach sadza się swoich kuzynów, ciotki, siostry, pociotki, królika i znajomych królika. Osoby te najczęściej nie są wykształcone odpowiednio do pełnionego stanowiska i są ogromnie niekompetentne. Swego czasu sekretarką burmistrza została siostrzenica wiceburmistrza- panienka zaraz po maturze. Starą, miłą i kompetentną sekretarkę wywalili z pracy po ustawowych trzech miesiącach wypowiedzenia. Urzędasa cechuje niesamowite przywiązanie do przepisów. Nawet takich, o których gdzieś słyszała, ale nie wie, czy wyszły, ale na wszelki wypadek wymaga dokumentów wg. tego przepisu. I nie ruszysz urzędasowego betonu. Nawet, gdy przyniesiesz dowód, że nic takiego nie ma i nie trzeba, to zarzuci ci jeszcze kłamstwo, albo fałszowanie. Zdarza się, że trzepnie innym przepisem nijak nie przystającym do sytuacji i zabawa zaczyna się od nowa. Urzędasa cechuje też ogromny strach. Strach o utratę ciepłej posadki. Nie wyłamie się za Chiny, nie podejmie sama decyzji, będzie zwlekać, kombinować, żeby tylko nie przymoczyć. Och… może to zabrzmi paskudnie, ale jak zaczęłam, to dodam- urzędas jest często zaniedbaną fleją. Nosi byle jakie sweterki do byle jakich spódnic, a fryzury i paznokcie- szkoda gadać. W jednym biurze pracuje urzędas, który chyba się nie myje, bo już od progu ją czuć. Rzadko taki urzędas operuje ogólnie przyjętymi zwrotami grzecznościowymi. Usłyszeć z jego niemalowanych skrzywionych usteczek „dziękuję”, „dzień dobry”, czy „do widzenia” to rzadkość. A już słowo „przepraszam”- zapomnij. NEVER! Już na wstępie wita cię zbolałą miną albo zniecierpliwioną i brakuje jeszcze żeby rzuciła ordynarnie: „Czego?”. No i te ich wieczne gonienie po pokojach „urzędu” czyli serial ze sceną- otwierasz drzwi, a tu pusto, albo słyszysz: „Wyszła, zaraz wróci”, lub „Gdzieś jest, ale nie wiem gdzie”. Oczywiście „zaraz” przedłuża się nierzadko do pół godziny. Potem leci przez korytarz taka urzędas, mija cię z furgotem, chcesz wejść, a ona zatrzymana w locie, rzuca wyniośle: „Za chwilę” i zatrzaskuje ci z impetem drzwi przed nosem. Najgorsze jest to, że z takimi urzędasami nie wygrasz. Jesteś zależny od ich decyzji w wielu sprawach. Mściwe toto, kiedy zarzucisz niekompetencję lub brak znajomości przepisów, może ci narobić bigosu. Taki urzędas to wie i wie również, że swoi go nie zwolnią z pracy, dlatego jest arogancka pewna siebie. W  UG ręka, rękę myje- często nie ma się do kogo odwołać. Burmistrz wysłucha skargi i odeśle cię z powrotem do tego samego urzędasa, a ona…. już się dobrze odegra. I dobrze będzie, jeśli „nie poda” cię dalej innym urzędasom, bo wtedy masz cały UG przeciw sobie.
Że ostro??? A jak ma być skoro urzędasom coś się pokiełbasiło w tych łepetynach- nie umieją w swoich tępych głowinach zrozumieć, że to one są dla petenta, a nie petent dla nich. Nie potrafią zrozumieć, że żyją z naszych podatków – gminne urzędasy szczególnie. I potem przychodzi mi tu taki urzędas i się mądrzy, i łaskę mi robi, i traktuje z góry na moim własnym terenie…. Szkoda gadać.
Jeżeli ktoś mi zarzuci, że się czepiam, to się po prostu uśmieję, bo połowa z czytających na pewno miała do czynienia z takim urzędasem, a druga połowa pewnie jeszcze go na swojej drodze spotka (czego jej absolutnie nie życzę), a jeżeli nie, to znaczy, że żyje w innym kraju.

PS. Tekst oparty na wieloletnich obserwacjach i osobistym (i z opowiadań innych osób) użeraniu się z urzędasmi.
Zdjęcia zrobił Jaskół wczoraj, wczesnym rankiem









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz