Najpierw wprowadzę w całą sytuację. Urzędas (tak
nazywam tę, która przyszła na wizję w sprawie wycinki drzew), była u nas na
wizji po raz trzeci. Trzy lata temu robiliśmy parking i chcieliśmy wyciąć
modrzew, bo „wchodził” w część parkingu. Oczywiście wniosek, oczywiście wizja,
oczywiście awantura. A, i jeszcze dodam, że do wniosku dołączyliśmy wymagane
dokumenty i oświadczenia moich dzieci, które są współwłaścicielami działki i
domu. OK. Do dokumentów się urzędas nie przyczepił. Przyczepił się do tego, że
na adresie nieruchomości jest adres firmy i wtedy wycinka kosztuje 20 000 złotych. Tłumaczyliśmy, że parking prywatny,
że mamy trzy samochody, że nie dotyczy to firmy. Firma jest na adresie domowym
i to przeważało, że cokolwiek prywatnie robiliśmy i robimy, to traktują to
urzędasy jako firmowe. Horror. Nie i NIE. Odstąpiliśmy od postępowania, a
drzewo ratowałam (skoro miało nadal rosnąć), bo firma, która robiła parking,
prawie zabetonowała go po sam pień. Kazałam odsypać cement i zrobić wokół
drzewa miejsce na ziemię. Mimo to modrzew usechł, a parking, przez upór urzędasa, jest okrojony o dobre 3metry
kwadratowe i ma uskok. Rok temu zaczął usychać piękny świerk niedaleko domu.
Nornice podgryzły korzenie. Całe szczęście, że ten kawałek ogrodu jest tylko
moją własnością, bo wystarczył na wniosku tylko mój podpis. Na urzędasa czekaliśmy
3 miesiące, choć powinna przyjść na wizję w ciągu dwóch tygodni. Przyszła,
wścibsko się porozglądała i zobaczyła pień uschniętego modrzewia
(wykorzystaliśmy go jako słup)
- O…. to modrzew usechł????- obłudnie się zdziwiła.
- Jasne, i pani się do tego przyczyniła- warknął
Jaskół, wściekły na wspomnienie tamtej rozmowy.
- No tak, no tak- westchnęła urzędas z ubolewaniem i
szybko zaczęła pisać protokół. Tym razem zgodę dostaliśmy bez problemu. Zresztą
świerk był już solidnie przechylony i lada moment mógł runąć.
Akurat w dzień, kiedy montowano w naszym domu drzwi,
zadzwoniła urzędas, czy może przyjechać na wizję, jest w pobliżu. Dobra, niech
przyjeżdża, bo jakby trzeba było znowu potem długo czekać, to chyba
rozniosłabym ten urząd.
Przyjechała, postawiła samochód na środku drogi,
tarasując ją (myśleć!, myśleć!, jak mówi króliczek). Wysiadła, a raczej
wygramoliła się, bo gabaryty ma dosyć solidne ( sory- nie mam litości, babsko
na nią w ogóle nie zasługuje, nie będę delikatna, wszystkie zagrywy opiszę). Za
nią wyskoczyła młoda asystentka. No proszę, to teraz urzędas potrzebuje
asystentki?
Panienka trzymała w ręku dokumenty i długopis. Och,
widocznie urzędas jest stworzona do wyższych celów niż do sporządzania
protokołu. Zgadnijcie, za czyje podatki jest zatrudniona panienka, nosząca za
urzędasem papiery? Baba zatrzasnęła drzwiczki i zostawiła
samochód nadal na środku drogi. A co tam! Niech se inni poczekają.
- To to drzewo- machnęła ręką w stronę bożodrzewa,
ignorując nasze „Dzień dobry”.
- To. Schnie i może się zwalić na sklep- mówię
szczerze, jeszcze spokojnie (no niestety, potem było mniej spokojnie) i
podchodzę do pnia pokazując w nim szczeliny. Urzędas patrzy z daleka i mówi
lekceważąco z wyższością: „Ach, ono rośnie i kora pęka”.
- Gdzie rośnie, gdzie pęka, jak ono ewidentnie
usycha? Proszę popatrzeć na koronę, a
poza tym zagraża linii, a ja nie mam już siły tego ciąć- jeszcze ciągle
spokojnie, normalnie tłumaczę babiszonowi.
Urzędas podchodzi do drzewa, wciska palce w
szczelinę i jednym ruchem odrywa kawał kory: „Aaaaa…. Rzeczywiście usycha”-
niechętnie przyznaje. Na pniu pozostaje po oderwanej korze „blizna” wielkości
prostokąta 30/30 centymetrów. Aż mnie ścisnęło w środku, bo nie lubię takich
rzeczy.
- Ciekawe, dlaczego ono schnie?- urzędas wolno mówiła
i oglądała koronę drzewa.
- Nie wiem, może korzenie ma trochę podcięte, może
elektryczność…- nie kończę, bo urzędas, nagle zasłania z ożywieniem twarz
rękami i krygując się wykrzykuje: „Ja tego nie słyszałam, nie słyszałam….!”
- Czego pani nie słyszała?- pytam zdziwiona jej
zachowaniem.
- Bo pani uszkodziła drzewo, a za to jest kara-
rzuca tryumfalnie.
We mnie nagle się coś załamuje. Wcześniej Jaskół
poszedł do monterów i zostaję ze swoim napływem wściekłości sama.
- Jak to uszkodziła? O czym pani mówi?- jeszcze ciągle
hamuję, ale już zaczyna to ze mnie wychodzić. Kurde, ja sadzę drzewa w ilości
przeważającej krajową średnią
statystyczną na ogródek, a ta bezczelnie- widząc ogród pełen drzew-
zarzuca mi taką bezduszność
- Jaka kara????!!!- wykrzykuję już wściekła.
- A trzykrotną wartość, 60 000 złotych. Pani
podcięła korzenie z powodu parkingu- rzuca urzędas z satysfakcją.
- Co mi tu pani opowiada? Ja korzenie podcięłam? Jak
już, to firma, choć mi o tym nie wiadomo. Firma robiła parking.- jestem w
pierwszym etapie furii i syczę spokojnie, zbyt spokojnie. Jeszcze ciągle
wrodzony takt i wchowana kultura tłuką mnie po głowie- hamuj.
- Ale pani jest właścicielem i pani za to odpowiada-
urzędas patrzy na mnie z wyższością.
- I pani twierdzi, że ja im kazałam to zrobić? I za
to, że firma to zrobiła, ja mam odpowiadać? To firma uszkodziła, do firmy
proszę się skierować!- zaczyna mi się głos podnosić i czuję, że moment a
potrząsnę babą solidnie.
- Proszę pani- próbuję jeszcze raz- Przecież gdybym
tu tego drzewa nie chciała, to prosiłabym o pozwolenie na wycięcie razem z
tamtym modrzewiem, prawda? – dla mnie sprawa jest jasna. Urzędas zachowuje się
dokładnie tak, jak opisałam. Ja mam być tym proszącym, znoszącym jej fochy robaczkiem,
bo od niej zależy w tym momencie wszystko, co dotyczy wycinki. Gesty, ton głosu
babiszona, jej szukanie na siłę, sama nie wiem czego, chyba argumentów na to,
że ja to jestem złoczyńca, bo działam na szkodę przyrody, a ona to ta, która za
wszelką cenę musi pohamować takiego drania i udowodnić, że ona ma rację. Wszystko
to dokładnie odzwierciedla sytuację maluczkiego petenta i łaskawego urzędasa.
Dokładnie opisuję- nic nie przerysowuję
- Ale to pani jest właścicielem i pani może zapłacić
karę- ciągnie urzędas niewzruszona, kierując wzrok w stronę nadchodzącego
Jaskóła. Nie słyszał tej rozmowy i uśmiecha się przyjaźnie. Zastanawiam się
krótko, patrząc na naderwaną korę, czy ten wredny urzędas zdaje sobie sprawę z
tego, że właśnie uszkodziła drzewo- specjalnie, zamierzenie.
- No dobra, co dalej?- nagle, jako tako, odzyskuję
spokój. Nie będę się kopać z koniem. Już mam serdecznie dosyć tej wizji. Jestem
chora, stoję na parkingu, gdzie wieje zimny wiatr, chce mi się do ciepłego
domu. W dodatku czuję kamień w żołądku i nie potrafię opanować nerwów, które
wywołują u mnie rozmowy z takim typem urzędnika. Nie lubię tego rodzaju sytuacji. Nikt nie
lubi, kiedy jest zmuszony do ostrych wejść. A tu czeka jeszcze dalsza część tej
wizji- wierzba.
c.d.n.
Musiałam sobie poprawić humor. Bazylka- wrzesień
Kiedy ją zobaczyłam, nie miałam aparatu przy sobie. Była tak zajęta łupaniem orzecha, że nie zwracała na mnie uwagi. Zdążyłam zajść do domu i wrócić z aparatem. Podeszłam pod drzewo. Bazylka tylko łypnęła na mnie okiem i dalej wcinała orzech.Stałam tam i cykałam zdjęcia, a ona siedziała spokojnie i łupała orzeszek.
Bolała mnie już głowa od zadzierania w górę, a Bazylka nic, siedziała spokojnie od czasu do czasu patrząc na mnie.
Kiedy upuściła łupinkę na dół, myślałam, że sobie poleci. Gdzie tam. Dalej siedziała. Żal mi było odchodzić, a nie miałam czasu stać i dalej ją obserwować. "Sio ruda" lekko ja zagadnęłam. Nic- siedzi. "No Bazylka, nie rób mi tego, idź sobie, bo mi żal odchodzić"- tłumaczę jej jak krowie na rowie. Ruda a ni drgnie. Siedzi, patrzy na mnie, nie boi się. Trudno. przetrzymała mnie. Poszłam sobie, zatem, ja.
Wiecha anyżku po opadnięciu nasionek. Cały łan rośnie w lasku. Kiedy kwitnie, pięknie pachnie, ale miodem a nie anyżkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz