Komentarz
Olgi wywołał we mnie wspomnienia. Zimy w moim dzieciństwie oraz w
młodości były długie, śnieżne i mroźne. Z zimowego życia w
pierwszej leśniczówce pamiętam tylko fragmenty. Nie chodziłam do
przedszkola, nie chodziłam do szkoły, dlatego zima dla mnie była
niegroźna. Tym bardziej, że dom stał koło drogi i nie było
problemu z dostaniem się gdziekolwiek (pod warunkiem, że ją
odśnieżyli). Kiedy miałam niecałe 6 lat (lata 60te ubiegłego
wieku), przeprowadziliśmy się do drugiej leśniczówki. Teraz do
niej prowadzi droga asfaltowa, oświetlona, niedaleko leci droga
szybkiego ruchu- full wypas cywilizacja. Kiedy w niej zamieszkaliśmy,
do drogi krajowej było 150 metrów gliniastej, usianej kałużami,
wąskiej drogi dojazdowej (potem mama kazała ją wysypać żwirem i
przynajmniej kałuże zniknęły). Tę trasę do wsi nazywaliśmy „na
około”, bo rzeczywiście trzeba było nadrabiać prawie półtora
kilometra, żeby dojść do miejsca, w którym stykała się z naszym
„skrótem”. Skrót zaczynał się za bramką gospodarczego
podwórza, leciał przez łąkę zaraz przy lesie (chodniczek
wąziutki wydeptany na nasz użytek). Za łąką chodniczek łączył
się drogą prowadzącą przez klas, którą jeździły peegerowskie
traktory (miały tędy krócej na pola). Droga ta przecinała
bagnisty rów. Była ona w tym miejscu kompletnie rozjechana i prawie
zawsze było w tym miejscu bagnisko. Na drugą stronę rowu
przechodziło się po wąskiej drewnianej kładce. Była to tylko
szeroka, gruba decha. Kiedy było sucho, szło się do kładki na
wprost, skrajem drogi, kiedy było mokro trzeba było skręcić w
las, na taki mały, zarośnięty krzakami wał (gdzieś 20 metrów
długości) i tamtędy dostać się na kładkę. Za kładką droga
szła niewielkim jarem. Tu balansowało się na pograniczu
rozjechanego traktu, na wąziutkim zboczu, zaraz przy pniach drzew.
Potem było lepiej, bo kończył się jar, a drogę znaczyły dwie
głębokie koleiny, „wypracowane” przez ciągniki. Ścieżka
prowadziła wzdłuż tych kolein, obok. Wąziutka, poprzegradzania
wystającymi korzeniami, z lewej i prawej strony obrośnięta
wiekowymi lipami oraz dębami. Za drzewami, z obu stron, ciągnęły
się pola peegeeru. Dróżką dochodziliśmy do bardzo starego dębu,
potem był kawałek bagna i już było wyjście na szosę. Można
było ominąć bagno. Wtedy nadrabialiśmy paręnaście metrów,
dochodziliśmy do nasypu kolejowego i obok niego, znowu bardzo wąską
ścieżką, dochodziliśmy do szosy. Żeby było szybciej, skakaliśmy
po kępach, które zarastały bagienko Było to jednak ryzykowne,
ponieważ groziło utaplaniem się w błocie. W sumie skrót liczył
800 metrów, ale w deszczowe, czy zimowe dni przeżywaliśmy
prawdziwy survivall. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni
jeździliśmy tym skrótem do szkoły również na rowerach, bo komu
by się chciało „na około”? Wtedy największą trudność
sprawiało przejechanie przez te poprzecznie, wystające korzenie.
Raz, że nierówno, drugi, że wyślizgane, trzeci, że za nimi była
ubita glina, a na takiej koło roweru zjeżdża bokiem, że hej.
Ślizg koła na gładkim korzeniu lub uślimtanej glinie, kończył
się solidnym rąbnięciem o glebę. I czasem zdarzały nam się
takie „stłuczki” organizmu. No chyba, że w trakcie ślizgu
piorunem zeskoczyło się z roweru, uprzedzając upadek. Drugi
hardcorowy odcinek stanowiło bagienko. Tu trzeba było szybko się
decydować- jedziemy na maksa i ryzykujemy poślizgiem, ewentualnie
zaryciem się w samym środku, czy schodzimy z roweru i rozsądnie
idziemy ścieżką obok nasypu. A że dzieciaki ciągle coś gna, to
często, gęsto jechaliśmy co sił w nogach przez bagno i nierzadko,
gwałtownie wyhamowani przez lepką maź, byliśmy zmuszeni
zeskakiwać z roweru prosto w to coś obrzydliwego. Co dalej? Ano
siadało się na nasypie i pucowało buty, tenisówki, sandały, co
kto miał na szłapkach i gnało dalej do szkoły. Rowerami nie
jeździliśmy przez łąkę, tylko leśną groblą. I tu też było
„ciekawie”. Trzeba było wyjść prosto do lasu „leśną
bramą”, za którą od razu, na powitanie, było wielkie bajoro.
Należało, zatem, przeprowadzić rower bokiem i potem jechać wąską
ścieżką, która szła wysoką, leśną groblą. Łączyła się
ona za tym małym jarem, ze skrótem prowadzącym przez łąkę. No
i dalej, jak opisałam. Tak było w ciepłe dni. A zimą?
Kiedy
spadł kopny śnieg, a często wtedy taki spadł już na początku
grudnia i leżał sobie do marca, wtedy zaczynały się dla nas
prawdziwe schody. W tamtych czasach nie było jeszcze pługów na
telefon, pługów za traktorem na zawołanie. Drogi boczne odśnieżał
przeważnie pług konny. Były to solidne dechy zbite w trójkąt,
leżący na płasko na ziemi. Na ”wierzchołku” trójkąta siadał
woźnica, na „podstawie” siadał drugi facet, żeby go obciążyć
i tak odśnieżano wiejskie drogi i dróżki. Ponieważ nie było
mocnego dociążenia, to często pług najpierw zbierał górną
warstwę, potem jechał jeszcze raz i tak aż do dotarcia do
powierzchni drogi. Długo to trwało. Nie czekaliśmy na przetarcie
„dookoła”, nie czekaliśmy też na przetarcie skrótu. Do
szkoły trzeba było iść i kropka. Wychodziliśmy na łąkę i ….
równa płaszczyzna. Bielusieńka, skrząca się, dziewicza. No to do
przodu. Śniegu po kolana. Każdy krok, to pełne kozaczki, każdy
krok to coraz większa zadyszka. Po przebyciu łąki, każdy był
spocony, zziajany, wykończony, a tu jeszcze prawie 3 kilometry do
szkoły. Niech żyje młodość. Chwila oddechu i dalej przez las. W
nim było trochę lepiej, pod warunkiem, że wiatr od pól nie nawiał
między drzewami zasp. Stracony na łące czas, nadrabialiśmy lecąc
tą ścieżką, aż do bagienka. Tu znowu była, wolna od drzew,
przestrzeń i śniegu po kolana. Następne 50 metrów kopania się w
białym puchu. Potem szybkie otrzepywanie i droga przez wieś.
Odśnieżano ją tylko na tyle, aby samochody i autobusy (a tych w
tamtych latach było o wiele, wiele mniej) mogły wolno przejechać i
minąć się. Tę drogę odśnieżały wielkie samochody z wirnikiem
doczepionym do paki. Pług z przodu odśnieżał, wirnik roztrzepywał
z tyłu piasek, albo żwir. Kiedy taka odśnieżarka jechała, lepiej
było zwiać z pola jej rażenia. A po bokach drogi żadnego
chodnika, zwały brudnego śniegu. Za każdym razem, widząc
nadjeżdżający pojazd, wchodziliśmy w te zwały i przeczekiwali.
Trudno było zdążyć do szkoły na czas, a jednak rzadko się
spóźnialiśmy i rzadko opuszczaliśmy lekcje. Bywało, że ścieżkę
przez łąkę zagradzały nawiane przez wiatr ogromne zaspy. Wtedy
nie pozostawało nam nic innego, jak iść „na około”. Ponieważ
nie lubiliśmy tej drogi, często szliśmy groblą przez las no i...
dalej już wiecie:)
A
po przyjściu ze szkoły braliśmy łopaty (łopaty, a nie nowoczesne
szufle do odśnieżania, i inne cuda-bajery) do ręki i odśnieżaliśmy
dwa ogromne podwórza. To gospodarcze oraz to reprezentacyjne.
Nagroda? Ach! Zamarznięty staw i łyżwy
PS.
My, czyli starsza siostra, młodszy brat i ja:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz