Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 11 grudnia 2015

Bo ja złą kobietą jestem, czyli jak w Jaskółkowie wymieniano rury kanalizacyjne (cz2)

 Prolog
Ja kobietą jestem małą, drobną, ale zdecydowaną i umiejącą walczyć o swoje. W związku z tym nierzadko muszę walczyć pyszczyskiem. Jednak zanim do tego dojdzie, to można mi długo nudle na uszach wieszać i nie reaguję. A jak ktoś przegnie.... nie ma zmiłuj...., bo ja złą kobieta jestem.... wtedy...

 I.... pan Franciszek... taki uczynny, taki słodki..kochany misio..majster nad majstry... a ja złą kobietą jestem i tyle...
 
Poniedziałek
Trochę po dziewiątej pan Franciszek wjechał na parking. Uśmiechnięty, zadowolony- dusza człowiek. Zaczął wypakowywać z samochodu sprzęt i rury. Ja Cię….Nosił i nosił te rzeczy do domu, jakby cały ogromny wieżowiec miał remontować. Miał kupić raptem cztery syfony, parę rurek małego kalibru, jedną grubą rurę, kilka kolanek, trochę krótkich grubych rur, dwa małe syfony do pralek i zawór. W rezultacie jego zakupów, na podłodze wylądowały 2 grube 3metrowe rury, chyba z sześć grubych rur metrowych, wór grubych kolanek, parę syfonów i jeszcze coś w innym worze. Do tego dwie spore walizy ze sprzętem, jedna wielka wiertara, jedna mała z tarczą do cięcia i jedna mała normalna. Długie rury położył na podłodze we holiku bocznym, co zatarasowało nam dorogę do magazynku i odtąd musieliśmy je za każdym razem przesuwać nogą, żeby odblokować drzwi. Większość tego zładował w łazience na dole. Cztery metrowe rury poustawiał wzdłuż kaloryfera, a pod zlewozmywak (jest przy samych drzwiach) wywalił pół wora kształtek, kolanek, postawił dwa opakowania kleju i coś tam jeszcze było. No tak, pomyślałam, ciekawa jestem, jak on tu teraz będzie się poruszał. Na wstępie dowiedziałam się, że będzie tylko do 12, bo musi z żoną jechać do specjalisty. A wszystko to dobrodusznym, ciepłym głosem. No jakże się tu gniewać na pana Franciszka i strzelać fochy? W momencie rozbabrał robotę w trzech miejscach. Zdążył wykuć z podłogi stary syfon i wykuć stare rurki dochodzące w podłodze do pionu, kiedy oświadczył z rozbrajającym uśmiechem
- Kawusi bym się napił. Napije się pani ze mną kawusi, ja?
No cóż, minęła godzina roboty, może człowieka suszy od tego pyłu? Nie, przecież na samym wstępie, idąc z piwnicy na parter, zwinął dużą butlę mineralki, stojącą na schodach.
- Mogym sie napić, ja?- zapytał i nie czekając na odpowiedź odkręcił korek, pociągnął porządny łyk.
- Może pan.- odparłam spokojnie, ale trochę zdziwiona, że tak bezpośrednio bierze sobie , co chce i wcale go moje przyzwolenie nie interesuje. Zrobiłam kawę, postawiłam na stole w kuchni. Przyszedł, usiadł (120kilo żywej wagi), wsypał cukier, zamieszał
-Bo wjy pani, jo to se tak lubjym pofulać przy kawusi- rozpoczął monolog- Jo nie lubjym siedzieć w domu. Wolym po fuszkach chodzić, wjy pani?- popatrzył na mnie pytająco. I wtedy po raz pierwszy poczułam lekki niepokój. Ale alarm się jeszcze nie włączył. Pofulać?
- Pani to tako spokojno kobieta, jo się tu u was dobrze czujym, wjy pani? A pani kawusi nie pije?- trochę mnie zaczynał irytować tym gadaniem. Znowu coś mi przeleciało po głowie. Coś mi tu nie pasowało, jest po dziesiątej, czas leci, on pije kawusię i wcale nie ma zamiaru brać się do pracy.
-Panie Franciszku, muszę się zabierać do obiadu- wstałam i podeszłam do zlewozmywaka w nadziei, że on też się ruszy.
- A jo też móm pieska- pan Franciszek zaczął głaskać Bezkę po łepetynie. A ta mała przechera, zadowolona, siadła mu przy nogach i nie miała zamiaru odchodzić. On też nie miał zamiaru...odejść od stołu do pracy.
- A męża nie ma?- wścibstwo faceta było koncertowe
- Nie ma, pojechał po towar- odpowiedziałam krótko. Coś tam jeszcze opowiadał, ale słuchałam go jednym uchem, nie mając ochoty na gadanie i wylewności.
W końcu podniósł tyłek i poszedł do łazienki.
- Pani? Niech pani tu przyndzie.- dobiegło mnie jego wołanie po chwili.
- To jak to bydymy robić? Jo tu dóm syfon i podciógnym go do piónu, ja?- pan Franciszek całkiem serio zapytał o to, co już było uzgodnione.
- Panie Franciszku, przecież już to uzgodniliśmy przed godziną. Tu syfon, tu rurki do pionu, potem zamontować syfon pod umywalką, bo chyba nic pan więcej już nie zdąży- mówiłam z niedowierzaniem- zapomniał? Wariata ze mnie struga? Nie potrafi zapamiętać trzech rzeczy po kolei?
- Ja,ja, zrobiym tak, jak pani mówi- pan Franciszek uśmiechnął się radośnie- A potym syfón zamóntujym.
Popatrzyłam na niego i nagle do mnie dotarło, że teraz to ja muszę przejąć dowodzenie, mocno pilnować i tłumaczyć „fachowcowi', jak ja to widzę, bo on jakoś ”nie widział”. 15 minut zajęło mi tłumaczenie jaki syfon ma być w podłodze, bo uparł się, że od razu brodzikowy założy. Wrrrrrrrr- ma być płasko- PŁASKO! Nie było oporu. Pan Franciszek z uśmiechem na twarzy wyjął z wora najpierw mały płaski syfon, a potem duży. Mały włożył do włożył do wykutej dziury.
-A teraz może być?- spokojnie zapytał. Kurcze, a nie mógł od razu słuchać, co się do niego mówi? Ustaliliśmy tak na samym początku. Jednak coś mnie tknęło.
-A dlaczego ten mały, a nie ten duży?- zapytałam, ponieważ wydawało mi się, że większa powierzchnia szybciej zbierze wodę. Tym bardziej, że duży miał szeroką kratkę, a ten mały okrąg z dziurek.
- Ten mały jest lepszy, ten duży jest do dupy- pan Franciszek wrzucił duży syfon do wora i zaczął mi demonstrować zalety tego małego. Skoro tak...
Następne 15 minut powtarzałam kolejność montowania rzeczy, bo musieliśmy mieć możliwość korzystania przynajmniej z jednej ubikacji i jednej łazienki do mycia się. Pan Franciszek dobrotliwie potakiwał, powtarzał za mną i ciągle uśmiechał się. No wspaniały człowiek, nieprawdaż? O dziwo, udzielało się to i mnie, niemniej z całą siłą powstrzymywałam się, żeby nie tupnąć i nie wrzasnąć, kiedy kolejny raz zapytał, czy tej rury napowietrzającej nie dałoby się poprowadzić z dołu. Do obiadu udało mu się zamontować syfon w dolnej łazience, zamontować część rury do górnej łazienki (na szczęście idą po ścianie, a nie w ścianach), podłączyć ją i rurkę od syfonu do głównej rury w piwnicy- fajrant (w tym czasie wołał mnie parę razy, żeby „dopytać”). Zjadł kapuśniak i o 12 już go nie było.
Zgrzytnęłam zębami, zmilczałam. Zwłaszcza, że pan Franciszek słodkim głosem solennie przyrzekł, że jutro to on na pewno zostanie dłużej. No dobra, pojechał, a ja zabrałam się do sprzątania gruzu, bo nie raczył tego zrobić. Już wiedziałam, że trafił mi się fachowiec z tamtej epoki, kiedy...”ja zrobię, ale sprzątać nie będę”. Nic nie tłumaczył, nawet się nie zająknął, a poza tym, jak ja mogłabym tak spokojnemu człowiekowi zrobić wyrzut, że nie sprzątnął? No gdzieżby?
Zabrałam się do sprzątania po nim. Beztrosko wlałam ćwierć wiaderka brudnej wody do zamontowanego syfonu i usłyszałam dziwny dźwięk. Woda… woda lała się nie tak, jak trzeba. Poleciałam do piwnicy. O k……! Woda ściekała po ułożonym drewnie na podłogę. No cóż, próba dotyczyła rury idącej z górnej łazienki, natomiast o tym, że rura od dolnego syfonu jest nie podłączona jakoś pan Franciszek zapomniał powiedzieć. Dobrze, że było tego mało i poszło na piwnicę.
c.d.n.
PS. Zwracam uwagę, że na razie to ja dobra kobieta jestem:) I zwracam uwagę, że w ciągu dnia „roboczego” pana Franciszka, który trwał niecałe 3 godziny, byłam przez niego wywoływana chyba z 6 razy, a może więcej i tyleż razy "konsultowaliśmy", co i jak zrobić ma pan Franciszek? Zamontował parę elementów....
Nietypowo będzie z muzyką... 
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz