„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

27 lipca 2025

W oczekiwaniu na wielką wodę.

 



 

Godzina 15. przyszła ta wielka woda. leje okropnie, ściana deszczu. Nie podoba mi się to. Coś niesamowitego jak leje...


 

25 lipca 2025

Ogród, Beza, wilgi i coś tam jeszcze się dzieje.

 Tyle różnych drobnych rzeczy dzieje się w domu i ogrodzie, taka letnia codzienność. Minął pierwszy miesiąc wakacji i pierwszy miesiąc lata. Lato w tym roku pogodowo poszatkowane- parę dni straszliwego upału, a potem parę dni deszczu. Na szczęście u nas niezbyt ulewnego- ziemia napiła się wody, ale nadal głębiej jest sucha. Burze mijają nas bokiem. Na razie nie narzekam na pogodę. Narzekać to mogą rolnicy, bo żniwa w tym roku wyraźnie są opóźnione. Za szosą nadal jest nieskoszone ogromne pole dojrzałego rzepaku. Naprzeciwko naszego domu rośnie piękna pszenica. Też już czas ją skosić. No ale te deszcze- nie ulewne, a jednak utrudniające zebranie plonów z pól.

 Dojrzewa borówka amerykańska. W tym roku ma mniej owoców, ale i tak zrobiłam z kilograma dżemy, a Młodzi też na bieżąco coś tam zbierają. 

W miskach są 2 kilogramy borówek. Z drugiego kilograma zrobiłam sok. Biała morwa dojrzewa powoli i nierówno. Większość owoców zjadają ptaki, wiewiórki, a na ziemi, z opadłych, pszczoły, motyle i osy biorą sok.

 Przekwitają juki, które tego lata oszalały w ilości kwiatostanów. Pięknie wyglądają kępy białych kwiatowych kolumn.

A że koniec lipca, to kwitnienie rozpoczynają ketmie. W ogrodzie jest ich sporo i o różnych kwiatach, ale to jeszcze krzewiaste smarki. Najobficiej kwitną stare krzewy hibiskusa przy głównej bramie- te pospolite o liliowo-fioletowych kwiatach. 



Kwitną też liliowce, liatry, budleje, rudbekie, krwawniki i darowane przez sklep, jako bonus, trzy gladiole- mocno czerwone. Przekwitły wiązówki, pysznogłówki i przetaczniki. Ich zdjęcia będą innym razem, dzisiaj pokażę kawałek ogrodu sfilmowany w tym roku, na początku lipca- kontrast do tego, co pokazałam na zdjęciu, zrobionym 35 lat temu.


 To jest ten kawałek ogrodu, gdzie na zdjęciu Młoda się wygłupia, czyli na samym dole (przy granicy z sadownikiem). Na tej miedzy rosną w sierpniu grzyby. Z niej widać czeskie Beskidy. Po prawej stronie jest dzika część lasku- trawska, dziki bez itp. Prawie w samym rogu, przed tuja stoi ławeczka, na której siadamy podczas spaceru z Bezą po ogrodzie. Beza najpierw tradycyjnie się tarza, a potem kładzie obok i obserwuje teren. Ona zawsze kładzie się tak, by nas mieć z tyłu, a przed sobą widok na okolicę- zwyczaj owczarka pilnującego stado. Ona chyba w tym momencie  traktuje nas, podświadomie- atawistycznie, jak barany, które musi przypilnować. Raczej nie będę dalej rozwijała tego tematu😁😁😁😁Po prawej widać alejkę sosnową i czeremchę, której po wielkich wichurach została połowa. Za ławeczką jest płot i pola sadownika.
Za płotem kiedyś były same pola. Nie było tych domów, nie było chłodni, zagajnika, który widać z lewej strony chłodni, nie było tui- były same pola i prześliczny widok na czeskie Beskidy. A potem zaczęło się zapełniać. Pola wykupił sadownik, założył sady, wybudował olbrzymią chłodnię, obsadził teren tujami. Za nim wybudowano domy, wyrósł zagajnik.... sad wycięto i teraz sadzi tam kukurydzę, zboże lub soję. Ale ta paskudna chłodnia została na wieki wieków... i psuje krajobraz. Zaczynam się tutaj dusić- dookoła same  przeszkody, zasłaniające krajobraz. Na filmie kukurydza jest jeszcze niska, teraz przysłoniła widok na góry całkowicie. Od wschodu też rośnie kukurydza. czuję się jak w zielonym pudełku. Takie przymglone góry są na pogodę. kiedy "zbliżają" się i są ciemnoniebieskie, to znak, że będzie padać. Mówimy wtedy, że góry przyszły bliżej domu.

W połowie lipca odezwały się w ogrodzie wilgi. Stara, jak zawsze, skrzeczy, przepowiadając deszcz (jeszcze się nie pomyliła, a zapowiada nam go od 10 lat), stary gwiżdże melodyjnie i świergoli wysoko w koronach, najczęściej brzóz.


 Udało mi się nagrać film z wilgami. Jak na złość w ogóle się nie odezwały- ani on, ani ona. Wilgi są bardzo płochliwe i trudno je dostrzec w tych koronach. Miałam farta, że usiadły na brzozie, naprzeciwko miejsca, w którym stałam.

Na początku lipca zaczął szaleć w ogrodzie dzięcioł zielony. Wszędzie słychać jego szatański chichot. Przyłapałam go na akacji. Nie mam pojęcia, dlaczego ciągle jest taki wkurzony. Popatrzcie na jego oko, jakie złe spojrzenie. Kiedy on chichocze, milknie cały ogród. 


Robię drobne remonty w domu- tu zacementować, tu zagipsować, tam pomalować trochę... bardzo to lubię. W ogóle lubię takie techniczne rzeczy uskuteczniać, byle nie ciężkie. Dom wymaga pomalowania ścian wewnątrz i położenia nowych paneli w dwóch pomieszczeniach. Będzie to za 2 lata. W przyszłym roku wymieniamy piec na ekogroszek, ale najpierw spalimy w normalnym piecu CO nagromadzony opał (starczy na tę zimę). O piecu na gaz, czy pompie, a nawet panelach, nie ma nawet mowy- strasznie drogi interes z montażem i w eksploatacji, a państwo lubi w kulki lecieć, jeżeli chodzi o gaz i prąd z paneli. Nas już nie stać na wieczną szarpaninę z dystrybutorami.

Dzisiaj robię porządki w schowku oraz szafkach z z żywnością. Wszystkie przeterminowane produkty wylądowały w kompostowniku, a opakowanie w segregowanych. Jeszcze została mi do przejrzenia apteczka i półki ze środkami czystości. A na polu zrobiło się duszno oraz parno- słońce przygrzewa przez lekką mgłę.

Jaskół namierzył fajne ruiny po czeskiej stronie. Niedaleko- godzina jazdy, czyli Bezka wytrzyma. Ona ostatnio woli jeździć niż spacerować- przestawia się na formę francuskiej wycieczki 😉

21 lipca 2025

Bardzo długi post o tym, jak powstawał nasz ogród.

 

 

 Mówi się, że w pewnym wieku człowiek zaczyna gromadzić wspomnienia z całego swojego życia. Mówi się też, że w chwili umierania człowiekowi, w iście ekspresowym tempie, przypomina się całe życie. Ciekawe skąd takie twierdzenie i co, kto o tym z żyjących wie, skoro umarli milczą? Ale, na wszelki wypadek „macam” się po głowie, rękach nogach szczypię tu i ówdzie, i oddycham z ulgą- czuję ciepłą siebie pod ręką, boli szczypanie- jeszcze żyję, mam się dobrze i zakładam perspektywę dożycia, no powiedzmy, sędziwego wieku. Czyli co z tymi wspomnieniami? Ano nic, po prostu starzeję się i uznałam, że już czas sobie wszystko, co w moim życiu zaszło, uporządkować, zapisać.

Jednak chyba nie dla potomnych, a dla samej siebie zrobić taki przegląd. Dobrze jest wiedzieć, że nie zmarnowało się tego czasu, a ja go nie zmarnowałam.

Część tych wspomnień zamieszczam tu, na blogu.

No dobra, zrobiłam wstęp, przynudziłam, pora na wspomnienia związane z naszym ogrodem.

I tak tu pusto było.

Widać granice pola ornego, a potem kawał ogrodu warzywno-kwiatowego.To jest chyba 1991 albo 1992 rok.. Z prawej strony będzie potem aleja sosnowa, a po lewej śliwy szybko wycięto i potem też posadzono drzewa. Teraz jest tam płot graniczący mój ogród z ogrodem siostry.

Młoda się produkuje :):)) Teraz po prawej jest rząd wielkich brzóz, w rogu, tam gdzie stoi Młoda, rośnie czeremcha, między tymi tujami stoi ławeczka. Świerk chorował, trzeba było go wyciąć. Za Młoda, u sąsiada widać jeszcze nieduży orzech, który teraz przysłania nam widok na Czantorię. Po prawej stronie pole orne, na którym za 10 lat wyrośnie sad jabłoniowy i zasłoni nam na kilkanaście lat widok na morawskie Beskidy. Za Młodą daleko widać drogę z dębami i trochę lasu, teraz nic już nie widać, bo widok zasłoniły wysokie sosny i tuje posadzone przez dwóch sąsiadów.

Za płotem droga dojazdowa, jeszcze bita, z dziurami. Jak przejechał kombajn, albo traktor, to szły od niej tumany kurzu wprost na ten nasz bieluteńki dom. Po paru latach dom stał się brudnobiały, a po następnych kilku odgrodziły go od drogi tuje. I wtedy gmina litościwie drogę wyasfaltowała. Na zdjęciu kawałek grządki wzdłuż chodnika od domu do bramy. Za płotem jeszcze małe tuje a przed płotem krzewy ozdobne. To północna część działki- tuje kapitalnie chronią nas od zimnych wiatrów i od kurzu z drogi ( nadal). Zdjęcie chyba z 1995 roku. 
 

Ano było. Było puste pole, a nasz dom stoi na skraju przy drodze dojazdowej. Ale po kolei.

Po tych wszystkich przepychankach z budową domu wspólnego albo dla nas osobnego i tak okazało się, że osobnego wybudować nie było można. Był to grunt orny, nieprzeklasyfikowany, a wtedy, w planie zagospodarowania przestrzennego nie był to teren do zabudowy. Jednak wtedy ja o tym nie wiedziałam, a rodzice, gdyby mi to powiedzieli, mogli liczyć na moją zgodę (lub nie) bez tych wszystkich nerwów. No ale stało się. Dom stanął na skraju pola ornego. Rodzice odcięli z niego 9 arów, wzdłuż drogi i taką działkę od razu na nas przepisano. Ale tym samym odcięli od drogi całe pole, chociaż zrobili na końcu naszej działki drogę służebną do tego pola, to i tak nie ma szans go wykorzystać np. na budowę domu, czy sprzedać. Po 10 latach przepisali resztę tego pola na mnie i działka generalnie stanowi integralną całość.

I należy dodać, że na samym początku, mimo, iż miałam swoją działkę, rodzice pozwolili mi użytkować dalszą, niedużą, część pola- powstał ogród warzywno- kwiatowy z maliniakiem, z poletkiem porzeczek i agrestów. W nim rosły też 4 brzoskwinie. Ten kawałek od reszty pola oddzielał rząd tui i za nimi miedza. Dalej było pole orne, na którym, rodzice naprzemiennie uprawiali ziemniaki i warzywa oraz pszenicę. „Swój” kawałek obsadziłam krzewami ozdobnymi, na brzegu posadziliśmy brzozy. Przed domem był trawnik, za nim sad. Przed schodami tarasu zostały posadzone niskie iglaki, które się straszliwie rozrosły, potem je połamał śnieg. Zrobiły się brzydkie, kotropate, trzeba było je obchodzić, by wejść do kwiatowego. Wycięliśmy je i od razu zrobiła się śliczna przestrzeń.

 

Widok od miedzy dzielącej ogród kwiatowy od pola. Miedza w dół to miedza graniczna. Teraz po jej lewej stronie jest płot- miedza została  w ogrodzie siostry, a tam, gdzie brązowy pas ziemi, jest teraz aleja z brzozami w dolnej jej części.  Na dole pola widać spore już leszczyny, rosnące wzdłuż płotu. Potem posadziłam tam brzozy, a leszczyny musieliśmy wyciąć, bo je sadownik zniszczył. Myślę, że zdjęcie chyba  z 1995 roku. Za tymi domami, przy dobrej pogodzie widać czeskie Beskidy. Ojciec robi "inspekcję".

Rok po wprowadzeniu się do domu, posadziliśmy wzdłuż granic całej parceli (u mnie i u rodziców) leszczyny oraz modrzewie, daglezje i świerki. A ja potem dosadziłam tawuły (straszne krzewiszcza, nie radzę ich sadzić) i kwitnące drzewa (lipy, czeremchy, jarząby, akacje, karaganę). W tym samym roku całość została ogrodzona. Sosny w alei sosnowej, brzozy na dole ogrodu, cały lasek i wszystkie krzewy oraz drzewa w tamtej (byłej ornej) części ogrodu, posadzone zostały na początku 2000 roku. 

Dwa razy sadziliśmy sad- ten przed tarasem, na samym początku- wycięty, bo drzewa chorowały i w nowej części ogrodu- też wycięty, bo drzewa chorowały. Był stawek- myszy nie życzyły go sobie i skutecznie podkopywały- nie ma stawku. Była ogromna stara czereśnia- nie ma czereśni- połamała się. Jest za to biała morwa. Była ogromna wierzba zaraz przy wejściu do domu- wycięliśmy, bo groziła połamaniem i zniszczeniem domu. Była ogromna wierzba syberyjska w ogrodzie, sama się połamała. 

 W ciągu ostatnich 5 lat zmienił się ogród przed dużym tarasem. Trzeba było wyciąć świerki i tuje, bo chorowały, część połamał śnieg

Myślę, że to lata 2003 do 2005. Jest już Zuza i sad jest duży- sad przed mniejszym tarasem, a zdjęcie robione z dużego. Po prawej widać te ogromne "płożaki", które zatarasowały zejście z małego tarasu do ogrodu.

Chyba koniec lat 90. XX wieku. Widok z górnego dużego tarasu. Jeszcze widać starą czereśnię i ogromny krzak dzikiej śliwki. To kwiecień, bo kwitnie. Z lewej strony, w oddali, rząd tui oddzielającej ogród warzywno- kwiatowy od pola, Przed nimi pobielone brzoskwinie, jeszcze dalej widać podrośnięty już świerk w rogu posesji, a za domami ledwo widoczne pasmo gór czeskich. Po prawej ogród rodziców.

 
Rok 1995. Zdjęcie z górnego tarasu. na dole trzy pokolenia "bab" z moją przebojową matką   na czele. Ta róża przy balustradzie rośnie tam do dziś. Została przesadzona z ogrodu przy starym domu. Jeszcze widać okno garażu u sąsiada i świerki posadzone wzdłuż płotu graniczącego posesje. Po prawej, za tymi krzewami, zaczyna się ogród warzywno- kwiatowy.

Można tak wymieniać, co było, czego nie ma. Przerzuciłam tony ziemi, przeryłam i skopałam jej kilometry, wyrzuciłam tony chwastów, przycięłam multum gałęzi, sadziłam i sadziłam, i sadziłam.... setki kwiatów (byliny, jednoroczne, nowości i babcine starości- multum gatunków)- piszę „ja”, bo prawie wszystko sama sadziłam. Trochę pomagały mi dzieci, a potem Jaskół. Taka była sytuacja. 

Gdy to piszę, jestem deczko zdziwiona, bo dopiero do mnie dociera, jaki ogrom pracy włożyłam w ten kawałek ziemi, by otrzymać to, co teraz mamy. 

To już lata 2004-2006. Jeszcze ogród kwiatowy, ale już nie warzywny. Przestałam uprawiać większość warzyw około 2010 roku. Nie dałam rady czasowo i fizycznie tego utrzymać. Wśród kwiatów moja kuzynka z dzieciakiem. Te różowe kule- kleome o przecudnych orientalnych kwiatach. Pozyskałam je z nasion.

Tu widać jeszcze pierwotny układ grządek kwiatowych, wzorowanych na ogrodach mojego dziadka i matki- dwie długie grządki z kwiatami, między nimi dróżka, a po bokach tych rabat grządki z warzywami.
Z lewej strony już grządek z warzywami nie ma, tam zrobiłam takie nieregularne klomby, po prawej została ich część.

Po lewej nie ma już tui, nie ma żywopłotu z ligustru, a po prawej nie ma ogromnego świerka, który tak się pochylił, że groził zwaleniem się na grządki- wycięliśmy.

Wszystkie zdjęcia z 2010 roku.
 


Trudno jest opisać zmiany, jakie ogród przeszedł w ciągu tych 35 lat. Pokazuję zdjęcia z początków, z różnych lat, ale pokażę też filmiki z teraźniejszości. Sporo krzewów sadzonych na początku „wypadło”. Krzewy, które sadziłam, kiedy dostałam resztę pola, czyli na początku 2000 roku, też już wycięte. Jedne drzewa i krzewy zostały źle posadzone, bo nie zdawałam sobie sprawy z siły ich rozrostu- zaczęły się wypychać wzajemnie i wyradzać lub przybierać dziwne kształty, inne połamały śnieg lub wichury, jeszcze inne „umarły” ze starości.

A potem już celowo redukowałam- zmniejszyłam ogród kwiatowy, przestałam sadzić nowe krzewy (no może trochę tych kompaktowych), nie sadzę nowych kwiatów (oj tam, troszeczkę jednak posadziłam), jest więcej trawników oraz miejsc „dzikich”. Ogród z użytkowego przekształcił się w parkowy. 

Lata 2004-2006- przed dużym tarasem- od schodów wiodła alejka między tujami, za nimi były po obu strona długie grządki kwiatowe i dalej najpierw pole orne, a potem część parkowa i lasek. Teraz po prawej stronie ogród siostry, alejki nie ma- tam gdzie się kończyła, jest dalej część siostry, a moja po lewej stronie  (płot robi tam odwróconą literę L). Tutaj matka decydowała, co ma rosnąć po obu stronach tarasu, tej części nie dostałam od razu. Potem miałam same zgryzoty z tymi nasadzeniami. Panienka na zdjęciu to córka kuzynki.


Nigdy w ogrodzie nie było gracowanych, sypanych żwirkiem czy wykładanych kostkami alejek, nie było altanek i innych pierdółków- lampionów, figurek, koszyczków, światełek solarnych w kształtach zwierzątek i „ozdobnych” kamoli. Nie w moim guście i nie w typie tego ogrodu takie „cuda”. Nawet poidła dla ptaków są zwykłymi plastikowymi pojemnikami, które pełniły rolę łazienkowych półek (nie u nas). Nie jestem zwolenniczką ozdabiania ogrodu „dekoracjami ogrodowymi”. Ma on być funkcjonalny oraz jak najbardziej „leśny”, ale jednak trzymany w ryzach, by nas rośliny nie „wyprowadziły” z niego.

Przed mniejszym tarasem.

To zdjęcie z około 1993-1994 roku- mały cis pod oknem, ale druga stareńka róża- czerwona z białym środkiem, która rośnie w tym miejscu do dziś, jest już pięknie wyrośnięta. Ratowałam ją i tę drugą, w zeszłym roku, przed stratowaniem przez "majstrów" partaczy.

A to prawdopodobnie rok 2008. Wierzba, która tak mocno wyrosła, że trzeba było ją ściąć, jest już duża, ale jeszcze wiele jej brakuje do stanu przed ścięciem (koroną sięgała do balkonu i nad dach). I dom obrośnięty bluszczem- świństwem jakich mało- najpierw zdobił, potem już szkodził. Dziś na tej ścianie go nie ma.
 
2003 rok. Jeszcze widać za iglakami górny taras. Za parę lat tylko nieduży kawałek go zobaczyć można będzie.



To zdjęcie zrobione w 2012 roku- szał zieleni przy tarasie.

A to zdjęcie jest zrobione około 1994 roku- mały srebrny świerk, kawałek sadu, widok na ogród rodziców i w dali widać las, a po prawej zagajnik. Nie ma jeszcze sadów. 

Ten sam świerk 11 lat później

 

17 lat temu przywieźliśmy z Niemiec, kupione na flomarku, rozkładane krzesła ogrodowe. Te krzesła służą nam do dzisiaj. Nie da się ich porządnie wyszorować i odnowić, ale są wygodne, użyteczne, dlatego ich nie wymieniamy. Nie wymieniamy też ławeczek, bo te nadal są w stanie dobrym.

A tak naprawdę, to trudno mi było dobrać coś do ogrodu, by nie zepsuć jego stylu oraz aby było solidne, wytrzymywało kaprysy pogody (deszcz, śnieg, mróz, mocne słońce) i by nie trzeba było tego sprzątać po sezonie. A to, co ewentualnie pasowałoby, kosztuje bajońskie sumy. Więc? Zostanie tak, jak jest.

Nie jestem teraz w stanie pokazać wszystkich zmian ogrodowych, ale będę wrzucać zdjęcia i filmiki w następnych postach po trochę, bo nie chcę zbyt zanudzać.

Na tym blogu opisuję jak wygląda ogród od 2012 roku- wystarczy kliknąć w zakładkę „ogród” albo „kwiaty”, tam też można zobaczyć zmiany.

Zdjęcia z 2020 roku. Na nich widać nasze ogrody- zagajniki. 35 lat minęło od czasu, kiedy były to pola orne. Z lewej strony ogród siostry,  widać jeszcze część domu siostry. Kiedyś ze wzgórza, z którego robiłam pierwsze zdjęcie, widać było duży biały dworek. 

Poniżej zdjęcie zrobione od drogi dojazdowej- wschodnia część ogrodu naszego.

Kwitną akacje, jest czerwiec. Za pierwszym rzędem wysokich drzew, są dwa rzędy sosen, a między nimi alejka sosnowa. Na polu przed płotem aktualnie rośnie kukurydza i zasłania nam świat od wschodu. I jeszcze, w miejscu, gdzie stoję, jest teraz nowy dom.
 



17 lipca 2025

I gdzieś tam w środku dusza boli....

 Nie miałam zamiaru pisać o tym, nie miałam, bo już kto mógł, to to nagłośnił, ale przeczytałam, że pani Joanna miała niesamowity głos i talent muzyczny. Przyznam, że w tych wszystkich jej wspaniałych rolach kabaretowych, ten talent gdzieś mi się zagubił. 

Poszukałam i.... 

 No i słucham, i nie wiem, czy śmiać się czy płakać...

 

Żal ogromny, że....

 

16 lipca 2025

To też jest historia, polska historia.

 

Mój ojciec był w Wehrmachcie. Miał 19 lat kiedy go przymusowo do niego wcielono. Wybór był taki- idziesz do wojska, albo cała rodzina ląduje w obozie zagłady. Niemcy przydzielali rodzinom volkslisty. Kiedy ojca brali do wojska, numer listy już się nie liczył, trzeba było wzmocnić wschodni front to brali wszystkich, kto się tylko nadawał.

Wcielili i powieźli młodego chłopaka na Ukrainę, aż na Krym. Ojciec nie chciał opowiadać o tych czasach, ale trochę jednak powiedział. Podobno uciekł i został tłumaczem w obozie jenieckim. Nie mam pojęcia jakim, co komu tłumaczył, ale myślę, że trochę inaczej do wyglądało. Miał dwie blizny po lewej stronie przy obojczyku. Dostał postrzał, przeżył. Może wtedy go znaleźli i wsadzili do obozu?

Matka mówiła, że jeszcze długo po wojnie, podczas snu, jęczał i krzyczał.

Nigdy nie przyszło mi na myśl stawiać ojcu zarzuty z powodu, że walczył w niemieckim wojsku. Przerażenie mnie ogarniało i jeszcze ogarnia, kiedy myślę, że w sumie nie miał żadnego wyboru i musiał do tego wojska pójść. Podobna sytuacja była w rodzinie mojej matki, gdzie do Wehrmachtu wcielono dwóch jej nastoletnich wujków. 

Nie mam zamiaru przemilczać losów członków mojej rodziny, nie mam zamiaru wstydzić się za cokolwiek, co dotyczyło ich dziejów, nie mam zamiaru wstydzić się ojca, czy się jego wyrzekać. Tak się wtedy historia działa, a mój ojciec nie miał na nią wpływu tak samo, jak tysiące jemu podobnych chłopaków.

Ogarnia mnie wściekłość na „patriotyczne karczycha”, na te pisowskie głąby, na te pisowskie szmaty, kiedy ośmielają się podważać, nawet takie, historie w ramach ich wydumanej „polskości”.  

 Przeczytajcie bardzo wyważoną wypowiedź na ten temat- na temat "przymusowego" udziału młodych mężczyzn w różnych wojskach podczas II wojny światowej.  

 

"[ Niekomentarz. Kilka zdań użytecznych dla odpowiedniej komplikacji myślenia o historii oraz historiach]

To ja może korzystając z tego, że ktoś mnie tu obserwuje i czasem czyta powiem tylko, że historia Polski, Polaków oraz obywateli Polski, którzy Polakami się nie czuli, bo byli na przykład Ukraińcami, Białorusinami, Niemcami, Ślązakami oraz obywateli innych państw - na przykład Niemiec czy ZSRR, którzy czuli się Polakami, będąc obywatelami innych - jak wspomniałem państw - jest złożona i skomplikowana oraz pełna nieciągłości i zdumiewających wolt i zmian frontów.

Już samo to zdanie wstępne jest zdaniem wielokrotnie złożonym i ono jest takie specjalnie.

A szczególnie że mówimy o wojnie, która spadła na państwo w którym na ten przykład poziom analfabetyzmu w 1931 roku wynosił 23%, co ma pewne znaczenie, jeżeli uznamy, że jedną z form autoidentyfikacji narodowej jest używanie języka ojczystego.

Chociażby zatem z tego powodu, że nie wszyscy obywatele II R.P. - mówię tutaj o terminie prawnym - czuli się kulturowo, etnicznie, historycznie, emocjonalnie Polakami oraz z tego powodu, że nie wszyscy obywatele III Rzeszy czuli się Niemcami - trudno jest mówić używając nośnych, emocjonalnych kwantyfikatorów o wyborach, a nader często - braku wyboru życiowej drogi w latach 1939-45.

Wystarczy powiedzieć, że liczebność polskiego podziemia w roku największego jego wysiłku organizacyjnego i zbrojnego czyli w roku 1944 oscylowała wokół 500.000 ludzi.

Bardzo upraszczając, bo znowu wpadamy w pułapkę co to znaczy liczebność organizacji zbrojnego podziemia i jak ją szacować.

Natomiast volkslistę podpisało lub - co warto rozróżnić - zostało na nią wpisanych około 3 milionów obywateli II R.P. Z tego około pół miliona służyło w różnych formacjach niemieckich w czasie drugiej wojny światowej. Na Pomorzu, na Śląsku jest to doświadczenie biograficzne w rodzinach dość powszechne, a wśród asów U-bootwaffe czy Luftwaffe jest wiele dziwnie znajomo polskobrzmiących nazwisk.

Ale żeby było trudniej - bycie wpisanym na volkslistę, czasem z automatu, tak jak na Pomorzu, gdzie nikt nikogo nie pytał tylko gauleiter Forster po prostu "wpisał" wszystkich mieszkańców gau - nie wykluczało np. udziału w strukturach państwa podziemnego.

Nie wykluczało też udziału w innych formach polskiego wysiłku zbrojnego. Niezależnie od tego warto też zmierzyć się z takim zdaniem, że w sytuacjach skrajnych większość ludzi próbuje przetrwać i to jest pierwszym i najbardziej naturalnym odruchem człowieka. Przetrwać, chronić rodzinę i tyle.

W tym samym czasie - w latach 1939-45 setki tysięcy Polaków - czy to z terenów zagarniętych przez ZSRR czy to mieszkających przed wojną na terenie ZSRR zostało wcielonych do Armii czerwonej i często walczyło w niej nie mając możliwości "przepisania się" do Andersa czy później do Berlinga.

Bo wojna, szczególnie pod totalitarnym butem to nie jest taniec z gwiazdami czy gra w zbijaka na szkolnym boisku, w której można sobie decydować o współudziale, sukience, stroju i drużynie w której się gra. No nie.

Ale kiedy czytam dzisiaj kolejne wzmożenia ludzi, w tym osób publicznych, grzmiących, stękających, pokrzykujących w związku z pewną wystawą na Pomorzu, to myślę że warto te liczby przypomnieć.

Może kilku dorosłych facetów wyleczy się w ten sposób z taniej, infantylnej sakralizacji pojęcia "narodu" i "państwa". Nie ma świętych państw ani narodów, nawet jeżeli się w świętość wierzy jako pewien byt realny, bo się na przykład jest chrześcijaninem. Nawet wtedy święte to mogą być jednostki a nie zbiorowości.

Pół miliona Polaków w armii niemieckiej, kolejne pół miliona w Armii Czerwonej, około trzech milionów wpisanych na volkslistę, pół miliona w ruchu oporu w momencie największego wysiłku, 200 tysięcy w formacjach polskiego wojska na Zachodzie, podległego rządowi z Londynu i około 400 tysięcy w Wojsku Polskim idącym z Armią Czerwoną na Berlin i to w momencie największej rozbudowy tych sił czyli wiosna 1945 roku.

W tej ostatniej liczbie należy uwzględnić tysiące żołnierzy polskiego podziemia, którzy dostali wybór - albo Berling albo białe misie.

Tak te zbiory miał też - dla pełni komplikacji - podzbiory wspólne, a były nawet przypadki jednostkowe, gdzie ktoś z Armii Czerwonej przez Wehrmacht zdążył do Andersa. Tak to szło Piotr Korczyński czy coś pomieszałem?

Jakie to były wybory i czym obciążone pisał kiedyś Marcin Ogdowski, kiedy wspominał jaka bywała cena ucieczki wcielonych do Wehrmachtu Polaków do swoich, na froncie zachodnim. Że oznaczało to na przykład konieczność zamordowania swoich kolegów z załogi czołgu, bo gdyby któryś z kolegów doniósł, że dwóch wcielonych Polaków z volkslisty zwiało, to rodziny tych Polaków trafiłby z automatu do Stutthofu.

Pomyślcie tylko, jest was piątka i dwóch musi zabić tych trzech, z którymi razem je, śpi, pije, nadstawia dupy, żeby uciec do swoich.

Co to wtedy w ogóle znaczy "do swoich"?

Oburzające w tym wzmożeniu sakro-nacjonalistycznym jest to, że odmawia się ogromnej rzeszy ludzi prawa do swojej opowieści oraz pamięci, na przykład o swojej rodzinie, która ma gdzieś swoich bliskich w nieoznaczonych grobach pod Orłem czy Tułą. Grobach nieomodlonych i nieopłakanych.

I jest w tym odmowa rozmowy i chęć zakrzyczenia różnorodności ludzkich losów jakimiś sloganami. A nie da się rozmawiać pojedynczymi sylabami.

Żeby sprawę skomplikować do imentu - latem 1944 roku II Korpus Polski po ciężkich stratach pod Monte Cassino i pod Ankoną został wycofany do rezerwy.

Problemem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie było to, że brakowało im ludzkich rezerw. Nie było ich skąd brać.

Problemem dodatkowym był niski poziom jakości tych rezerw i to niski pod każdym względem. Szczególnie u Andersa. Bo to przecież bardzo często byli łagiernicy, wyniszczeni gułagiem i drogą z gułagu do własnej armii. A dodatkowym problemem było i to, że ci żołnierze często nie mieli umiejętności potrzebnych w nowoczesnej wojnie - było za mało artylerzystów, łącznościowców, kierowców, mechaników, elektryków i tak dalej. I latem 1944 roku podobno rozważano nawet rozwiązanie II Korpusu.

Sytuację uratowali, podobnie jak u generała Maczka w 1 Dywizji Pancernej dezerterzy z Wehrmachtu, których były najpierw dziesiątki i setki, a potem tysiące. I co więcej, co można znaleźć w wielu relacjach - wojsko, szczególnie to wojsko na czołgach i samochodach, ceniło sobie tych Ślązaków, Pomorzan, Wielkopolan - bo oni właśnie byli obyci z techniką, umieli wiele rzeczy, których rekrut z kresów musiał się uczyć. Dlatego między innymi II Korpus Polski zaczynał kampanię włoską mając około 45 tysięcy ludzi na stanie, a skończył , mimo krwawych strat ze stanem ponad 90 tysięcy.

To też jeden z odprysków tych setek tysięcy, niejednoznacznych historii. I wszystkie one są naszym, zatem także moim i Twoim dziedzictwem.

No, chyba że Polska ma być ogrodzonym ze wszystkich stron polami minowymi i drutem kolczastym rezerwatem dla kilkudziesięciu tysięcy najgłośniej krzyczących głupców.

Tylko nie wiem co miałbym jeszcze z taką Polską wspólnego.

Historię mamy złożoną, ciekawą, dramatyczną, w wielu miejscach chwalebną, w wielu - haniebną, a pomiędzy tymi wielkimi przymiotnikami - pełną milionów ludzi, którzy próbowali po prostu normalnie żyć, unikać cierpienia, dążyć do możliwego w ich czasach szczęścia i bezpieczeństwa.

Zarówno heroizm jak i podłość jest domeną jednostek.

Może pora w końcu to zrozumieć?

Może pora wreszcie dorosnąć?

Radek Wiśniewski"

 https://www.facebook.com/profile.php?id=1288511654

Zdjęcie z artykułu.
 

PS. Na Ukrainie mój ojciec nauczył się tańczyć hopaka z figurami, prisiudami i grać na łyżkach. Czasem odstawiał koncerty. Taka historia. 

 


14 lipca 2025

Dom.

 Właśnie mija 35. rocznica od momentu, kiedy zamieszkałam w tym domu, wtedy nowiuteńkim (a już na samym wstępie do remontu), teraz nieco podstarzałym, ale nadal w miarę „nowoczesnym”.

Jak to się stało, że mam dom, w dodatku na wsi? Całe nastoletnie życie zakładałam, że na pewno będę miała dwie rzeczy- skończone studia i własny dom na wsi. Spełniło się.

Było tak- całe dzieciństwo, aż do 17 roku życia, mieszkałam w leśniczówkach. 

To jest front drugiej leśniczówki. Zdjęć pierwszej nie mam. Zresztą mieszkałam w niej tylko (i aż) 6 lat. Wszystkie zdjęcia są zrobione ze starych zdjęć. Jakość jest niezbyt dobra. Mama w ogrodzie- zdjęcie polaroidowe. Za płotem była duża łąka, potem rząd starych dębów i obory peegerowskie, a potem droga Katowice-Wisła. Teraz ma 4 pasy i huk idzie od niej aż na drugą stronę lasu- byłam, słyszałam, nieciekawie.

 
 Leśniczówki to domy służbowe, a moim rodzicom zamarzyło się mieć własny dom, by na emeryturze w nim zamieszkać, a nie tłoczyć się w małym emeryckim mieszkanku, też służbowym. Na początku lat 60. postanowili wybudować dom na działce półhektarowej (ojcowiźnie taty), leżącej na granicy Cieszyna. Miejsce dla mnie, dzieciaka, wydawało się wtedy bajkowe. Z jednej strony duże i dosyć strome kopce, porośnięte starym bukowym lasem i „Skałka” - stromizna, na której szczycie stał słup wysokiego napięcia. Z drugiej strony kawał działki, potem nieduże pole, nasyp kolejowy, droga, posiadłość sąsiada, wierzbina i Olza. Wszystko z tej strony było nieduże, do Olzy jakież 400 metrów. Oczywiście przed Olzą wtedy była granica- pas zaoranej ziemi, do rzeki brak dojścia. I jeszcze, co kilkaset metrów, budki wartownicze oraz łażący wszędzie wopiści. Od strony Cieszyna działka graniczyła z ugorami, porośniętymi wszelkim trawskiem, polnymi kwiatami,niewysokimi głogami i ałyczą, które miały kilka hektarów. W lecie te ugory kwitły, pachniały i były przepiękne. A od zachodu dom graniczył z wąskim polem. Za nim był 5 domów, wybudowanych wzdłuż drogi (szutrowej) dojazdowej do naszego domu (to był ostatni dom w wiosce).
Zdjęcie zrobione od strony ugorów. Mój pokój był na piętrze- okno na prawym rogu, drugie wychodziło na las. Nad domem szła linia wysokiego napięcia. Jeden słup stał na Skałce (stromym kopcu- prawa strona, drugi zaraz za ogrodem (z lewej strony). Zawsze dziwiłam się, że rodzice zechcieli pod tymi drutami budować dom. Budować na ziemi kamienistej i zalewowej. Ale spełniali swoje marzenia i dom powstał mimo tych wszystkich niedogodności.
Widok z okna mojego pokoju na ugory. Teraz stoją tam ogromne betonowe osadniki oczyszczalni.
 
 No i sporym wysiłkiem (własna robocizna) rodzice wymarzony dom wybudowali. Duży, słoneczny, wygodny. Moja mama zawsze miała rozmach- dom był wielki, z ogromnym holem, z 6 pokojami dużą kuchnią i dwoma łazienkami. Drugą charakterystyczną działalnością mamy było „otwieranie przestrzeni”. Gdziekolwiek zamieszkała, tam likwidowała wszelkie płotki i płoteczki (w dwóch leśniczówkach oraz podczas rozbudowy obecnego domu). Ogradzała płotem całą posesję, a płot stawał tylko tam, gdzie to naprawdę było konieczne (podwórka z drobiem).

Przed tamtym domem urządziła piękny ogród kwiatowy, z tyłu, aż pod kopce, były podwórko i sad. Mieszkałam tam 7 lat, potem się wyprowadziłam na swoje śmiecie.

Od razu zaznaczam- to były domy moich rodziców, gdzie mieszkaliśmy wszyscy razem- oni, siostra, ja, brat, gosposia (leśniczówki). W „starym domu” mieszkali rodzice, moja siostra z mężem i ja z mężem (ówczesnym) i mieszkały tam nasze dzieciaki- czyli trzy rodziny w tym dużym domu musiały się pomieścić. Brat uczył się w szkołach z internatami, a potem szybko się wyprowadził.

Nigdy tego domu nie polubiłam. Źle się w nim czułam- okna mojego pokoju wychodziły na las i na ugory. Widoki cudne, ale nad samym domem szła linia wysokiego napięcia, ogromny słup stał zaraz za płotem. Te druty wiecznie szumiały, a jak była mgła lub padał deszcz, to szum się potęgował, co mnie męczyło. W dodatku wiecznie bolały mnie tam zęby i głowa. No i miejsce okazało się mocno zalewowe (kiedyś tamtędy płynęła Olza) oraz bardzo głośne- za Olzą była czeska linia kolejowa, po której bez przerwy kursowały pociągi z kopalni w Karwinie do huty w Trzyńcu. Leciały szybko i hałas odbijał się od kopców- huk niesamowity, bo jeszcze Olza go wzmacniała. Mimo, że miejsce do życia wygodne- blisko przystanek autobusowy, do rynku w Cieszynie można było, od biedy, w godzinę dojść na piechotę, duży ogród, spokój od ludzi, to ulgę przyniosło mi wyprowadzenie się stamtąd.

Moi rodzice mieszkali w tym domu 15 lat i nie dane było im dożyć w nim do końca. Gdzieś około 1983 roku władzom Cieszyna zamarzyła się miejska oczyszczalnia ścieków. Nie musiano długo szukać terenów pod nią, bo jedyne wolne, płaskie miejsce, było właśnie na tych ugorach obok naszego domu. Czyli już wiadomo, co się potem stało. Rodzice dostali informację, że ich i właścicieli 5 domów po tej stronie torów, czeka wysiedlenie. Pertraktacje trwały 3 lata- ceny za domy były strasznie niskie, wszyscy musieli wręcz wykłócać się o większą zapłatę. W tym czasie mama postanowiła poszukać nowego siedliska. O wybudowaniu nowego domu nie było mowy- zbyt dużo wysiłku kosztowało ich postawienie „starego”. Ale to, co sobie zamarzyła (ubzdurała) moja mama, zaskoczyło wszystkich. Otóż postanowiła, że kupi stary dworek i go wyremontuje. Zaczęły się pielgrzymki po całym południu Polski. Ja to znam z opowiadań brata, który moją matkę woził i z opowiadania samej mamy- oglądała, przymierzała, kombinowała, a czas leciał. Podczas oglądania jednego fajnego dworku, gdzieś na Rzeszowszczyźnie, który stał na pagórku, a w dole był staw, za nim budynki, w których mieszkali pracownicy peegeru, matka „doznała wizji” (i całe szczęście)- uświadomiła sobie, że ona, właścicielka dworku, czyli „pani na włościach”, wcale nie będzie bezpieczna. Wyobraziła sobie jak ci robotnicy (w domyśle biedni ludzie, potomkowie chłopów) lecą na ten dworek z kosami. Śmieszne? No nie wiem, w każdym razie zrezygnowała z poszukiwania dworku, zajęła się szukaniem normalnego domu do przeróbki (od początku zakładała, że my- siostra z synem i ja z rodziną), będziemy też w nim mieszkać. Mnie się wcale taki układ nie podobał, ale mojemu ówczesnemu mężowi już tak. Szukała i znalazła. Dom był jednorodzinny z tzw giblem. Ładniutki, gdym miała sama w nim mieszkać, nie wahałabym się. Zaprosiła mnie, bym przyjechała (wtedy z Bielska) i obejrzała go sobie. Faktycznie, dom dosyć dobry, choć przedwojenny, ale otoczenie.... matko jedyna- wtedy sprzed domu rozciągała się panorama Beskidów polskich i czeskich, a przed nimi pagórki zarośnięte lasami Niesamowity widok. I to mnie urzekło, i to mnie „zmyliło”, i tu powinnam już gwałtownie protestować, że ja nie chcę, ale oni niech sobie ten dom kupują. Miałam jednak nadzieję, że owszem, będziemy blisko mieszkać, jednak wybudujemy mały domek na polu obok. Bardzo podobały mi się takie domki na płycie z pomieszczeniami na jednym poziomie. Nigdy nie chciałam mieć wielkiego domu, takiego na wyrost, bo dzieci, bo wnuki...Jeszcze teraz, gdy widzę te nowe, nieduże domki, myślę sobie z żalem: "Szkoda, taki mogliśmy mieć- mały przytulny...". A potem się karcę- masz taki piękny dom, a marudzisz. Tylko, że wielki dom to i wielkie kłopoty (choćby dotyczące tylko tej powierzchni do remontów).

I przy tym małym, OSOBNYM domu, długo się upierałam. Nic z tego- otumanienie „nachalną perswazją” wszystkich domowników, włącznie z moim upartym jak osioł ówczesnym mężem, zrobiło swoje. Skapitulowałam. Ale jeszcze wtedy rodzice się wahali. Całą sprawę „załatwiła” moja szalona ciotka, ukochana siostra matki, z niesamowitą wyobraźnią- obejrzała dom i rzekła do mamy- "Wiesz co? To się da zrobić. Chciałaś mieć dworek, będziesz miała dworek" i naszkicowała jej jak to ma wyglądać. Klamka zapadła, wtykanie przez ciotkę nosa w nieswoje sprawy, było gwoździem do trumny mojego marzenia.

Rodzice dom kupili z hektarem pola, zatrudnili architekta i rozbudowali stary dom w ten sposób, że dobudowali do niego bliźniaczy (ten, w którym mieszkamy), dobudowali taras z kolumnami i.... powstał dworek. Wprawdzie taki bardziej w stylu kolonialnym, ale dworek. Bez nadzoru konserwatora (tego nie wolno, a tu ma tak być, a ten materiał jest niewłaściwy) i bez „chłopów z widłami” w tle. To, że „uszczęśliwiono” mnie ogromną chałupą do sprzątania, do remontowania, nikogo nie obchodziło. Mój ówczesny mąż (wykapany w mentalności cieszyniok- niech się baba martwi), był przeszczęśliwy- miał własny dom (dom był moim spadkiem, który rodzice podzielili między nas, rodzeństwo, z forsy za tamten dom). 

Brat dostał forsę, siostrze- wielkie ucho (a raczej wielka gęba) wyremontowano piętro starego domu i zapisano, w zamian z opiekę na starość cały dom, mnie nikt o zdanie nie pytał czy chcę forsę, czy ten dom. Chyba tak na wszelki wypadek, bo wiedzieli, że uparłabym się przy forsie i matka nie miałaby swojego dworku. A tak pożenili ten dworek z moim spadkiem no i "wybudowali " mi przecież dom.

Front domu już dosyć przysłonięty nasadzeniami. Miedzy środkowymi kolumnami jest granica. Po lewej stary dom- mieszka w nim sister "wielkie ucho" z mężem, po prawej nowy, dobudowany dom, w którym mieszkamy.

Lewa strona jest taka sama jak prawa- dom trzyma symetrię, to, co po prawej, to samo po lewej. 
 

Ten dom (ciesz się, że go mosz- mawiał mój ojciec, podkreślając jakie mnie szczęście z ich strony spotkało), wykończony materiałami, odzyskanymi z tamtego domu (drzwi, okna, podłogi- użytkowane w starym domu przez 15 lat) od samego początku wymagał remontu (stolarka wypaczona, podłogi przebite, ale zużyte) i porządnego wykończenia i przez te 35 lat na okrągło coś w nim poprawiać trzeba było.

Po pół roku, od zamieszkania, wylewka na tarasie zaczęła się łuszczyć, schody kruszyć. Pierwsza ekipa źle zrobiła dreny, źle zaizolowała piwnicę, woda w niej pojawiała się od początku. Druga ekipa nie miała chyba pionu i poziomicy, bo ściany mają lekkie wybrzuszenia, a otwory drzwiowe są krzywe. Facet robiący lastriko w łazience, zlewał rozrzedzony beton do spływu i zabetonował w połowie rury odpływowe do szamba. Kolumny na mniejszym tarasie są niezamierzone- ekipa budująca parter zapomniała, że ma tam być długi balkon i nie wypuściła szyn pod wylewkę na stropie parteru. Przyjeżdżam, patrzę, goła ściana, balkonu nie ma- pytam, gdzie on jest, cisza. No to potem wymyślili, że ten balkon na kolumnach usadowią. Kurde!!!!!!!!!! Kolumny krzywe, jedna przez środek zejścia do ogrodu, zażądałam powiększenie dolnego tarasu- dobudowali, ale wylewka nie trzymała poziomu. No fuszera od początku. 

O strony wejścia. To chyba są lata 1996-98, bo drzewka owocowe ( wtedy był przed tarasem posadzony sad) i świerk, są już podrośnięte.
 

Sama malowałam lakierami podłogi w całym domu, a na koniec na dwa dni przed przeprowadzką) bieliłam wapnem, które nie zdążyło się zlasować (wygryzło mi opuszki palców, na szczęście nie złuszczyło się, po czasie, na ścianach), hol i duży pokój („fachowcy” odmówili pomalowania, bo „mieli coś ważniejszego do roboty”).

Gdzie ja byłam, kiedy odstawiano takie fuszerki? Gdzie był mój ówczesny mąż? On PRACOWAŁ, a ja z tego Bielska, pracująca w Cieszynie, robiąca na szybko SN, by dostać pracę w tutejszej podstawówce, dwoje dzieciaków do ogarnięcia (mój ówczesny mąż- cieszyniok, nie zwyczajny do tego, bo to babska sprawa), też nie zawsze mogłam przyjechać doglądnąć budowy. A jeździło się wtedy autobusami bądź pociągami z przesiadkami. Miał mój ojciec pilnować, ale.... „ciesz się, że mosz', byle nie narazić się budowlańcom, bo mogą się obrazić i nie przyjść. Zresztą tak zrobili i trzeba było groźbą ich zmusić do zakończenia etapu parteru, a potem poszukać innej ekipy do wybudowania piętra. To nie tak, że nie doceniałam ojca, ale on wiele rzeczy nam blokował, kazał robić według jego wizji, bez naszych uzgodnień i pozwalał rządzić się budowlańcom, a potem jeszcze robił mi awantury, że „To se sama pilnuj, jak ci się nie podoba”. Przecie wkładali pieniądz w ten dom, a że to w ramach spadku szybko zapomnieli. Mojego męża w ogóle w tym procesie nie uwzględniał i go usprawiedliwiał- „czego się go czepiasz”. 

Ciężkie to były czasy. Tak, budowa domu zmienia perspektywę spojrzenia na wszystko- na małżeństwo, na rodziców, na układy rodzinne, na rozkład obowiązków itp. Znika naiwne myślenie, otwierają się oczy, zmienia się nastawienie do rzeczywistości i przyszłości. Dom budowaliśmy dwa lata- tempo szaleńcze. Przeprowadziliśmy się do niego 14 lipca 1990 roku.

Mój ówczesny mąż mieszkał w nowym domu 2 lata i przeniósł się do krainy wiecznej szczęśliwości, a przez kolejne 16 lat użerałam się z tymi wszystkimi trudnościami sama. Rodzice wymagający opieki obok, za ścianą (matka dobrze sobie wykombinowała wtedy opiekę, w mojej osobie, na starość) i olewająca ich sister- wielkie ucho. Dopiero Jaskól uchwycił to wszystko w mojej głowie w jakiś sens „posiadania” chałupy, bo nie jestem już sama do tych problemów.

W sumie jestem szczęśliwa, że dom jest, że to moje miejsce, że to miejsce nasze, nikt nie ma prawa mnie stąd wyrzucić, nikt mi nic nie dyktuje. Jednak od początku odczuwam skutki jego wielkości (220 metrów użytkowych). I coraz mniej chce nam się ładować w niego. Nie robimy remontu piwnicy, nie malujemy elewacji, nie zmieniamy płytek na dużym tarasie, nie wykuwamy starych (mają ponad 40 lat) drzwi w środku domu. Nie, to nie jest starcza abnegacja, to trzeźwe myślenie, bo nie wiadomo, co z nami będzie, czas nam się kurczy, szkoda ładować forsę w dom, który jest i tak wygodny, ciepły, słoneczny, przestrzenny, a bez braku tych remontów i tak nic się w nim na gorsze nie zmieni. Jedynie piec CO wymienimy na zasypowy. Na razie Młodzi utrzymują piętro i nam pomagają. I to jest budujące.

 

Od naszej strony. Widać te dobudowane kolumny i widać jaka ogromna jest nasza część. Wydaje mi się, że to zdjęcie pochodzi z 1993 albo 1994 roku, bo ogród kwiatowo-warzywny (był naprawdę duży) jest już urządzony i brzozy dosyć podrośnięte. Ale od strony drogi jest jeszcze goło i widać dom sąsiada.

Zastanawiałam się, czy pokazać zdjęcia domu, a potem ogrodu, bo chcę pokazać od czego 35 lat temu wyszliśmy. Nie chciałabym, by te moje wspomnienia i zdjęcia odbierano jako chwalenie się czy narzekanie, jaka to ja biedniusia byłam. Ale prawdą jest, że przez te wszystkie lata rzeczywiście przemieniłam się z trochę romantycznej, trochę naiwnej „babeczki” w twardo stąpającą po ziemi ”babę”. A proces ten zapoczątkowała budowa tego domu i wyćwika, jaką przy nim dostałam.

 

12 lipca 2025

Po deszczach.

 

Były alerty i były przygotowania na przyjęcie „wielkiej wody”. Sprawdziliśmy pompy, przynieśliśmy rynny pod okienko do piwnicy, by nimi spuścić w ogród wypompowaną wodę, opróżniłam mauzera z deszczówki, robiąc miejsce na nową. Wszystkie rzeczy, które stały na podłodze w piwnicach, dałam wyżej. Przeniosłam doniczki z begoniami ze schodów na duży taras, na drugim przesunęliśmy donice z pelargoniami pod dach. Te rośliny nie lubią przelania, a begonie pod wpływem ulewnego deszczu łamią się.

We wtorek, po południu, przyszła ogromna ulewa. Lało 20 minut tak, że świata nie było widać, potem deszcz się zmniejszył i zaczęło padać spokojnie. W nocy nic się nie działo, jeżeli padał deszcz to przelotnie i z małym natężeniem. W środę to samo. No może okresy, w których padało, były dłuższe i deszcz był silniejszy, ale nie były to ulewy. W czwartek miało lać porządnie- nic z tych rzeczy. Popadało przelotnie, nawet zaświeciło na chwilę słońce. Wczoraj trochę pokropiło, a dzisiaj są duże chmury, ale świeci też słońce i zrobiło się cieplej.

Cały czas obserwuję radar opadów- widziałam, w którą stronę one się przesuwają i wierzę, że w innych rejonach Polski było nieciekawie. Tutaj Olza i Wisła trochę podniosły poziom, ale podtopień nie było.

Nadal w prognozach są deszcze, jednak my jesteśmy dobrze przygotowani i tak zostanie do późnej jesieni.

W ogrodzie ziemia napiła się wody, ale nie jest podmokła. Chodzi się po twardym gruncie, nie znać, że były cztery dni deszczowe. W mauzerze przybyło 300 litrów wody, jednak do całkowitego wypełnienia jeszcze sporo brakuje.

Rudbekia, ulubione żarełko ślimaków. Uratowałam ją, codziennie wieczorem obierając z żarłaczy. Na zdjęciu widać obgryzione liście, ale pąki zostały nietknięte. 

Tkam teraz dużo (jestem w dwóch trzecich całego gobelinu) i czytam teraz dużo. W ogrodzie ważniejsze rzeczy zrobione, pozostało tylko powoli przecinać wybujałe krzewy, wycinać przekwitłe kwiaty, ale nie ma z tym pośpiechu.

Niedawno przeczytałam trylogię Bondy ze słowem „miłość” w tytułach. I zapewniam, że nie są to ckliwe romansidła tylko pełnokrwiste kryminalne historie. Lubię książki Bondy, nie ma w nich zadęcia i pisane są świetnym językiem, a historie w nich przedstawiane mocno wciągają.

 Przeczytałam książki napisane przez Kutza. To dopiero uczta, dla mnie ślązary, niesamowita. Interesujące historie ze światka filmowego, anegdoty, fakty biograficzne, pisane z częstym użyciem wyrażeń gwarowych, o pardon, słówek z języka śląskiego i ogromną dozą humoru- wszystko to wciąga tak, że trudno się od czytania oderwać. 

 Czwarta część historii schronisk karkonoskich też już za mną. 

 


A teraz zabieram się do czytania ogromnych tomiszczów,w których opisany jest świat szpiegów, nielegałów, akcji różnych służb państw obcych i naszego.

 Nasza tarasowa fontanna. No tak, nie jest to cud urody, nawet o urodę się nie otarła, ale my bardzo lubimy jej plusk. Wprawdzie moglibyśmy umieścić fontannę w kamiennej misie, albo jakimś innym dizajnowskim pojemniku, ale twardo postanowiliśmy, że nie będziemy mnożyć bytów i tak też może zostać. Nie mamy napinki, by dekorować, urządzać i zmieniać wystrój domu co miesiąc, co rok itp. Tu się mieszka i ma być nam fajnie, czyli jak fontanna spełnia swoje zadanie, to tak już zostanie. Tym bardziej, że jeszcze dwa miesiące i całe ustrojstwo pójdzie do schowka. Przez moment zastanawialiśmy się, czy nie kupić jakiejś kanapki ( szezląga?????) na taras, by wyciągać kości w błogim nicnierobieniu, ale przypomnieliśmy sobie powiedzenie córki naszego znajomego motocyklisty, który miał 5 motocykli. Mała zapytała: „Tata, po co ci tyle motocykli, jak masz tylko jeden tyłek?”. Na tarasach są dwa wygodne krzesła, dwa rozkładane fotele, można je przenosić, to po co jeszcze dodatkowy "gracik"?

Pomnażanie dobytku w takich opcjach, nawet kiedy nas stać, przestało nas rajcować. Tak działa filozofia Zero Waste, której coraz bardziej jestem przychylna i zaczynam ją stosować w życiu codziennym.

Ogrodowe wycinki.