Wczoraj zastanawiałam się, czy już ciąć byliny i
likwidować tegoroczne kwiaty. Ładnie jeszcze niektóre kwitły, a na bylinach
dużo zielonych liści jeszcze było. Dzisiaj wszystko się wyjaśniło. Przyszronek,
jak mówi mój syn, „ściął”, zamroził, zeszklił dokładnie wszystko. Rano -3
stopnie przy gruncie, mgliście. W południe słonecznie, pięknie jesiennie, z
lekkim chłodnym wiatrem. W ogrodzie zrobiło się cicho. Kiedy szłyśmy z Bezą na
poranny spacer, odzywały się tylko kosy, delikatnie pogwizdując. Głosom tym towarzyszył
szelest opadających z drzew liści. W
dzień śpiewa sikora i od czasu do czasu odezwie się wysoko w górze jastrząb.
Nawet szpaków, wiecznie kłócących się w gałęziach brzozy, też nie słychać.
Pewnie odleciały. Zniknęły z ogrodu hałasujące głośno wróble, a gołębie zbierają
się w stado i siadają na najwyższych gałęziach świerka. Nocami budzi nas krzyk pójdźki. Wydziera się ona gdzieś w lasku, na dole ogrodu. Niesamowity głos.
Jest spokojnie, nostalgicznie. Przyroda spowolniła.
Czekam teraz, kiedy kosy rozpoczną żarłoczne
żerowanie na jarzębinach. Na razie leniwie dziobią czerwone grona, zrzucając
niefrasobliwie pojedyncze koraliki na ziemię. Wczoraj w ogrodzie pojawił się
kot. Bezczelny, w samo południe przedefilował Bezie przed nosem. Nie wytrzymał
i tak mu pogoniła „kota”, że biedaczysko ewakuował się galopem na jarzębinę. A
spieszył się ogromnie, bo Beza to owczarek zaganiający i tempo ma niesamowite.
Starłam z szyby odbicie sowy. Trudno było zmyć ślad, bo bardzo był tłusty. Myjąc szybę, miałam dziwne uczucie, jakbym coś traciła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz