Najpierw, od poniedziałku, umierałam z niepokoju
i ciągle obracałam w głowie „za” oraz
„przeciw”. W końcu szczęśliwego, normalnego psiaka mieliśmy poddać operacji.
Dosyć poważnej, bo sterylizacja suki to normalna, pod narkozą operacja, mogąca
zakończyć się powikłaniami. Tego ostatniego w ogóle nie brałam i nie biorę pod
uwagę jako możliwość zaistnienia. Generalnie każde myślenie o operacji kończyło
się zaklinaniem losu. „Będzie dobrze, wszystko się uda, nic złego się nie
stanie”, leciały mantry w powietrze. Dzisiaj rano starałam się funkcjonować
normalnie i zająć głowę wszystkim tylko nie myśleniem o tym, co Bezę czeka.
Prawie się udało. Prawie, bo po wejściu do poczekalni w weterynarii zmiękły mi
nogi. Tym bardziej zrobiło mi się jakoś nijako, że na stole w zabiegówce obaj
lekarze „wkładali’ oko maltańczykowi i piesek popiskiwał z bólu. Eh… zawsze,
kiedy moich bliskich dotykało „spotkanie z medycyną”, umierałam z niepokoju. Na
zewnątrz kamień, a w środku galareta. Chwilę odczekaliśmy i Beza dostała „głupiego
Jasia”. Potem na pole, żeby trochę krew rozruszać. Już na parkingu, po 10
minutach, zaczęła się chwiać na nogach i do budynku wniósł ją Jaskół na rękach.
Beza została, a my pojechaliśmy do Lieroy’a. Byle nie myśleć i zająć się choćby
łażeniem między regałami. Kupiłam pistolet do klejenia i trochę tkanin.
Wróciliśmy po półtorej godzinie. Poczekalnia była pełna. No tak, sobota, to
ludzie mają czas z pupilami iść na wizytę do weterynarza. Młodszy wet powitał
nas informacją, że Bezka wybudziła się i zaczęła rozrabiać. Skierował nas do
operacyjnej. Na podłodze leżała kupka nieszczęścia, która na nasz widok, a
raczej głos, zaczęła machać ogonkiem. Próbowałam ją zachęcić do wyjścia.
Przyznam, że szło mi niemrawo, bo nie wiedziałam, jak się do tego zabrać.
Młodszy się nie certolił, złapał za szelki, podniósł Bezę na łapki i lekko
pociągnął w stronę drzwi. Psina doszła do zabiegowego i przycupnęła. Dalej ani
rusz. No to ją Jaskół wziął na ręce i zaniósł do samochodu. Ja jeszcze uzgodniłam
ze Starszym co i jak robić aż do zdjęcia szwów, kupiłam kubraczek i kołnierz
ochronny. W samochodzie Bezka przytuliła się do mnie, a potem całą drogę
przedrzemała. Z samochodu sama wyskoczyła, ale do domu znowu została przyniesiona
na rękach. Założyłam jej kubraczek. Oczywiście, melepeta, przodem do tyłu. A
niby skąd mam wiedzieć, w jaki sposób zakłada się takie cudo, kiedy mam z czymś
takim pierwszy raz do czynienia? Kubraczek jest w pięknym, niebieskim kolorze i
ma 6 par tasiemek do wiązania. Źle założony kubraczek trzeba było zdjąć i
założyć poprawnie. Ożesz kurcze, rozwiązać 12 tasiemek, włożyć nóżki w
„nogawki” i zawiązać 12 tasiemek na nowo. A szczeniara stoi spokojnie, mocno
zamroczona, ani piśnie, tylko giba się na tych swoich sztywnych nóżkach.
Zakończyłam operację pt. „Zakładanie kubraczka” i Jaskół zaniósł psinę na jej
posłanie. Postawił na kocyku. Zachęcamy Bezę do położenia się, a ona ani
drgnie. Stoi zamroczona, oczy przymknięte, lekko się chwieje. Odstawiamy cały
teatr, głaszcząc ją po łebku, po nosku, prosząc przymilnie, żeby się położyła.
Nic, stoi. Jak chce, niech stoi, ale czy ja wiem, czy nie zesłabnie, przewróci
się i coś sobie urazi. No co? Ciągle jestem deczko spanikowania psem po
operacji w domu. Wprawdzie Zuza przeszła jeszcze gorszą operację i dwa tygodnie
pielęgnowałam ją, ale Zuzka była psem
łagodnym, spokojnym, a Beza to półdiablę weneckie. Dlatego prosiłam weta, żeby
dał mi receptę na tabletki uspokajające, ale stwierdził, że nie będzie trzeba.
No nie wiem. Beza jest bardzo żywiołowa. Jeszcze skoczy za mocno i zerwie szwy.
Zobaczymy zresztą. W końcu się położyła i trochę przespała, ale kiedy zadzwonił
dzwonek do drzwi, powoli się podniosła, podreptała do sieni, wdrapała się na
czwarty schodek, stanęła nosem w stronę okna. A potem znowu jakiś stupor ją ogarnął.
Tak, że Jaskół po raz kolejny musiał ją na rękach zanieść na posłanie. Wieczorem
przydreptała do nas, do pokoju i pospała trochę koło drzwi balkonowych. A potem
popiskując- bo ona czyściocha jest i pewnie sumienie ją zgryzło- zrobiła
regularną kałużę koło biurka. A mnie nerwy popuściły, bo dotarło do mnie, że
idzie ku normalnemu. Poza tym wyjaśnił się szczegół techniczny z kubraczkiem,
ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy, czy podczas załatwiania potrzeb nie zostanie
zbrudzony. Otóż jest on tak skrojony, że pozostał czysty i suchy. Czyli może w
nim chodzić cały czas i nie trzeba go zdejmować do prania po każdym wyjściu. Jest
to ważne, bo kubraczek chroni ranę przed paskudnymi zakusami szczeniary, która
rozprawia się za pomocą zębów z każdą przeszkodą. Nie jest wprawdzie
powiedziane, że z kubraczkiem też się nie rozprawi, ale zanim to nastąpi, to
rana będzie zabezpieczona przed wylizywaniem. Potem jeszcze Bezka samodzielnie
zeszła z tarasu na trawnik skąd musiał ją Jaskół wnieść na rękach do domu. A
teraz wdrapała się na tapczan i śpi. Nie chciała ani pić, ani jeść. Kombinuję
teraz w jaki sposób podać jej antybiotyk, skoro nawet kiełbasy nie chce tknąć.
Od czasu do czasu czuję niepokój, bo to przecież pierwszy dzień, a nie mam
zielonego pojęcia, jak się będzie pies zachowywał, kiedy rana zacznie się goić.
Dzisiaj zrobione. Psina stoi ledwo żywa na schodach, a pani bezczelnie jej zdjęcie cyknęła, obnażając psie słabości- obrzydliwy kubraczek.Ulubione miękkie, na którym można się wylegiwać.
Tu mniej można, ale co tam... spróbować nie zaszkodzi.
Oto ja. Mam 8 miesięcy:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz