No
więc dobra. Kurowałam się, kurowałam i se wyhodowałam… ropną
anginę. Chciałoby się dodać -kurna. Od paru dni byłam słaba,
słabsza, no nie, jeszcze nie trup, ale już blisko. Poganiana przez
sprzysiężone w walce z oporną mną siły domowe, polazłam do
lekarza. Antybiotyk, syropek, „ochraniacze na żołądek” i inne
fuj oraz łoże. I przy tym ostatnim wszystko się we mnie
zbuntowało. Nie znoszę chorować w łóżku. Krakowskim targiem, a
w zasadzie oślim uporem wywalczyłam dres i leżenie na kocu, a nie
w rozmemłanej pościeli, z możliwością łażenia chwilowego po
domu. No i jest ok.
Nie
ma już zająca w ogrodzie. Padł ofiarą selekcji naturalnej. Trzy
dni temu Beza z krzaków wywlokła na trawnik nadgryzione zajęcze zwłoki i… nie zdążyła się posilić, bo Jaskół był szybszy.
Wypadł z domu, wyrwał truchło i zostawił Bezoniutkę w
okrutnym żalu z wyrazem na pyszczysku- tak dobrze się zapowiadało. Nie wiemy, co zagryzło zająca. Mógł to być lis,
który od paru dni wałęsa się wokół domów. Przyuważył
rudzielca późnym wieczorem młody, który wracał z pracy. Lisiura
bezczelnie obsikiwała nam bramę. Może rudas czuł już kolacyjkę
i znaczył teren? Chudy taki, więc nie miałby problemu wleźć do
ogrodu między szczeblami bramy. Drugi wariant- kuna. Zamieszkały
obok, u siostry, nad garażem. Mamy zatem w ogrodzie kuny. Kuna nie
ruszy tego, co przy domu, ale może szaraka nie uważa za domowy
drób? Trzeci wariant- sowa. W zeszłym roku spłoszyłam ogromną
sowę z drzewa, rosnącego na granicy ogrodu. Zajęczy dramat
rozegrał się nocą na otwartym terenie ogrodu. Znaleźliśmy na trawie pełno
futra. Beza wywlokła truchło z krzaków. Zając miał odgryziony
cały pysk. Stawiam na lisa, który zagryzł i schował w krzaczorach do następnego nocnego posiłku.
Żal
mi kicaja, ale z drugiej strony poczułam ulgę, bo naprawdę niezbyt
uśmiechało mi się mieć szaraka w ogrodzie zimą. Ciągle
„widziałam” okorowane siekaczami młode drzewka, które rosną w
sadku. No cóż, natura załatwiła sprawę.
Pozbierałam
pigwy, ale nic z nich nie będzie. Poukładane na parapecie, aby
dojrzały, zaczęły sobie gwałtownie gnić. Zielone i gniją. Do
kitu. Nie będzie ani nalewki, ani konfitury.
Kończą
mi się siły. Idę zdrowieć. Przy okazji czytam kapitalną książkę
A. Zielińskiego: „Sarmaci, katolicy, zwycięzcy. Kłamstwa,
przemilczenia i półprawdy w historii Polski”. Powinna być ona
obowiązkową lekturą w szkołach i oberobowiązkową dla tych
wszystkich, którzy zwą się Polakami-katolikami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz