czwartek, 26 grudnia 2019

Świąteczna magia czyli znikające zwyczaje....


„Od wieków na Śląsku Cieszyńskim znane były rozmaite zwyczaje związane z okresem świąteczno-noworocznym. Do dzisiaj przetrwało niewiele z nich, a szkoda, ponieważ były bardzo ciekawe. Jak choćby te związane z magią świątecznego drzewka. Na szczęście zachowały się ustne przekazy…

 

Owa magia rozpoczynała się już 13 grudnia, w dzień św. Łucji. Najbardziej znana była ta związana z przepowiadaniem pogody. Do dzisiaj zresztą starsi mieszkańcy Śląska Cieszyńskiego obserwują pogodę za oknem i czynią zapiski „od świętej Łucyje do Wilije”, gdzie każdy z dwunastu dni tego okresu, odpowiada za kolejne miesiące w roku: od stycznia do grudnia. Jaka zatem pogoda będzie w dany dzień, takiej można się spodziewać w odpowiadającym mu miesiącu roku. Onegdaj pogodę w uproszczonej wersji wróżono też z dwunastu łupinek cebuli symbolizujących poszczególne miesiące. Do tych łupinek 13 grudnia sypano sól. W której na drugi dzień sól była przemoknięta, ten miesiąc miał być deszczowy.
Ale to nie koniec magii powiązanej z dniem św. Łucji. Praktykowano bowiem sposoby przyciągnięcia szczęścia i pomyślności całej rodzinie. Takim zwyczajem było odkładanie, od 13 grudnia do Bożego Narodzenia, codziennie po jednym polanie drewna. Miały one być spalone w pierwszy dzień świąt. W ten sposób niszczono wszelkie zło i zmuszano czarownice szkodzące domowi do ujawnienia się. Wierzono, że czarownica będzie chciała w tym dniu coś pożyczyć, ale utraci swoją moc, jeżeli się jej odmówi. I dlatego też ludzie sobie niczego nie pożyczali w obawie, żeby nie zostało to użyte do czarów.
Bodaj najtrwalszy i najpopularniejszy element świąt Bożego Narodzenia to choinka. Kiedyś drzewko było ścinane przez górali podczas nowiu, żeby miało prawdziwą magiczną moc. A za strojenie zabierano się dopiero w wigilię, by do końca przestrzegać czasu adwentu i oczekiwania na narodziny Jezuska. Co ciekawe, owo zielone drzewko prosto z lasu mogły stroić tylko grzeczne dzieci. Był to rodzaj nagrody za to, że były grzeczne i słuchały rodziców. Dodatkowo zresztą musiały bardzo uważać, żeby w samą wigilię być posłusznym i czegoś nie zbroić, bo inaczej czekał je raczej ciężki rok.
Choinka stanowiła dla górali symbol życia w szczęściu i zdrowiu. Niezależnie od drzewka stojącego w izbie na widocznym miejscu, w drugim dniu Bożego Narodzenia, na świętego Szczepana pojawiali się mali „połaźnicy”, którzy winszowali gospodarzom, sąsiadom i krewnym. Chodzące od domu do domu dzieci trzymały w rękach ustrojoną, zieloną gałązkę jodły lub świerka. Przyniesioną połaźniczkę gospodarz zatykał nad drzwiami, a winszowników obdarowywał jakimś groszem, kołaczami i jabłkami. Gałązka przystrojona wstążeczkami wisiała nad drzwiami izby do momentu, kiedy pierwszy raz wypędzono bydło na łąkę. Wtedy połaźniczkę palono okadząjąc dymem krowy, żeby zdrowe były i mleko dawały. Zanim jednak w groniach pojawiła się choinka, nazywana w gwarze cieszyńskiej „strómkiem”, „strómeczkym” lub „kryzbanym”, w góralskich chałupach nad stołem u powały, wieszano po prostu zieloną gałąź jodełki lub świerka. Niczym jej nie zdobiono. Ważne, że była żywa i zielona jako symbol siły wegetacji roślin.
Szczególną wagę przykładano w góralskich rodzinach do wieczerzy wigilijnej. Jak wspominała Zuzanna Kawulok z Istebnej, na kwadratowym, kamiennym stole bez obrusa, pośrodku stawiano zapaloną świeczkę, a dookoła układano jabłka, ziemniaki, orzechy, trochę siana oraz ziarno owsa czy jęczmienia. Nie zapominano o pieniądzach. Po co? A no po to, żeby w polu rodziło się przez cały następny rok, zaś w portfelu też grosza przybywało. Na stole znajdował się także cały bochenek chleba, żeby go nie brakowało do następnej wigilii. Magii wigilijnej wieczerzy dopełniały kładzione przez gazdę pod stołem… łańcuch, siekiera i topór. Wszyscy domownicy dotykali tych przedmiotów nogami, bo wtedy zapewniali sobie przez cały następny rok żelazne zdrowie.
Przestrzegano zasady, żeby na stole były wszystkie potrawy przygotowane na wieczerzę. Od stołu nie można było bowiem wstawać, bo to zwiastowało nieszczęście dla takiej osoby. Ba, panowało przekonanie, że kto wstanie od stołu, to niedługo przyjdzie po niego śmierć. Po kolacji wigilijnej okruchy ze stołu gospodarz wynosił na podwórze i wyrzucał ptactwu. A dziewczyny patrzyły, z której strony wiatr zawiał i dostawały wskazówkę, skąd mogą spodziewać się nadejścia kawalera. Jeszcze w święta, albo troszkę później.
Na wigilijnych stołach, szczególnie w wiejskich domach, do dzisiaj pojawia się siano. Kiedyś domownicy wróżyli sobie z niego przyszłość. Kto wyciągnął krótkie źdźbło, musiał liczyć się z tym, że spotka go nieszczęście. A kto w wigilię przy tym sianku kichnął, to był zdrowy przez cały rok…
Tradycja góralska nakazywała, żeby w samą wigilię nie rąbać drewna, bo mogłoby się „cosik złego stać”. W wigilię nie powinno się też odwiedzać sąsiadów. Jak już jednak trzeba coś koniecznie pożyczyć, to lepiej wysłać dziecko. Absolutnie nie wolno posyłać kobiety, uważanej za symbol złych mocy, które „mlyko krowom odbierają” – przestrzega etnograf Małgorzata Kiereś.”
https://beskidzka24.pl/ta-swiateczna-magia-czyli-znikajace-zwyczaje-na-slasku-cieszynskim/


Zdjęcia: pierwsze z artykułu
drugie: https://www.wikiwand.com/pl/Bo%C5%BCe_Narodzenie

Bardzo dużo z tych zwyczajów przestrzegano podczas świąt w moim domu rodzinnym i u dziadków na cieszyńskim. Bardzo przestrzegano zwyczaju, by nikt od stołu, podczas Wieczerzy, nie wstawał. Podczas jedzenia nie wolno było również rozmawiać, a światło elektryczne było zgaszone. Wieczerza przebiegała przy zapalonych świecach. Opłatkiem dzieliliśmy się po Wieczerzy, kiedy wszyscy już zjedli. Nie trzymano zasady, by było 12 dań na stole, ale zawsze był smażony karp, barszcz z uszkami lub grzybowa, sałatki z kapusty białej i kapusty czerwonej, ziemniaki, buraczki. Nie zabrakło kompotu z pieczek, czyli owoców suszonych (jabłka, śliwki, gruszki + goździki obowiązkowo do gotującego się kompotu). Ponieważ mama pochodziła ze Śląska, wprowadziła do świątecznego menu makówki- ucierany z miodem i mlekiem mak ( na ciepło) z dodatkiem wszystkich możliwych siekanych bakalii i słodkiej bułki (u nas mówiono na nią chałka). Makówki były przed wieczerzą stawiane do lodówki, bo najsmaczniejsze są mocno schłodzone. Karpia sprawiał tata przed samym smażeniem. Nie trzeba było mięsa moczyć w mleku czy obkładać cebulą, bo karp był z naszego stawu i nie czuć go było glonem.Choinkę stroiliśmy przed wieczerzą, nigdy wcześniej. Na stół nakryty białym obrusem, między talerze i półmiski, mama kładła gałązki świerka, stawiała świece i to był jedyny, oprócz choinki, świąteczny wystrój domu. Potem, kiedy podrosłyśmy z siostrą, w naszych pokojach robiłyśmy sobie stroiki. Pod choinką były kładzione prezenty- nie było żadnego Mikołaja, Gwiazdora czy Dziadka Mroza. Prezenty przynosił zawsze Aniołek. Nie śpiewaliśmy kolęd, te płynęły z radia, a potem z płyt (nagrania zespołu "Śląsk"). Podczas kolejnych Świąt, na choince płonęły naturalne świeczki. I nieodmiennie, każdego roku choinka, płonęła. Pilnowaliśmy jej bardzo, toteż kończyło się na krótkim pożarze, ale jednego roku choinka spłonęła kompletnie, a z nią nadpaliła się zasłona i róg wersalki. Wtedy mama zdecydowała się (w końcu) na elektryczne lampki. Szkoda, bo zapach palących się świeczek pomieszany z zapachem jedliny był niesamowity. Jedliny, bo zawsze tata przynosił dorodne jodły (od podłogi do sufitu). U mnie w domu pojawiły się sosny, ale nigdy w domu moich rodziców, a potem w moim, nie było choinki sztucznej. Do stołu siadało nas przeważnie około 10 osób. Zależało to od tego, których dziadków i innych członków rodziny, w danym roku, obejmowała kolejka. Przyjeżdżali na zmianę- jednego roku rodzina mamy, drugiego- taty. I mogłabym mieć wspaniałe wspomnienia, gdyby nie wredne charaktery całej rodzinki, ale to nie jest temat na Święta.

P.S. Przypomniało mi się jeszcze, że wierzyliśmy, że to co w Wigilie się stanie tak będzie cały rok i też nasłuchiwałam z której strony pies szczeka (lub wiatr wieje):):):). Pod talerze, pod obrus kładliśmy pieniążki. Po Wieczerzy, po rozdaniu prezentów i wstępnym nacieszeniu się nimi, każdy dostawał talerz ze słodyczami- czekoladowymi cukierkami, ciasteczkami, batonikami, orzechami oraz pomarańczą- wówczas wielkim rarytasem, zabierał swoje prezenty i uchodził do swojego pokoju
W Wigilię nie wolno było rąbać drewna. Wszystkie potrzebne rzeczy załatwiano dzień przed Wigilią. Z żyrandola w holu, zrobionego z jelenich rogów, zwisała ogromna gałąź jemioły- miejsce zgody oraz pojednania:) Jemiołę przynosił całymi stosami z lasu gajowy i ludzie, którzy przychodzili do leśniczówki kupować choinki, mogli sobie trochę tej jemioły zabrać. Choinki zwożono już tydzień przed Wigilią. Pamiętam, że czasem i z 50 było ich na placu. Karpie tata z gajowym odławiali też parę dni przed Wigilią- wpuszczali je do metalowej kadzi. Karpiami tata nie handlował. Ludzie kupowali karpie w przy stawach, w których ryby były przechowywane, po spuszczeniu wody w stawach hodowlanych. Należały one do PGRu. 
Choinkę tata przynosił w południe do dużego pokoju, stawiał w kącie i tam czekała na strojenie. Dzień przed Wigilią znosił ogromne pudła z bańkami (bombkami) ze strychu. Stroiliśmy (siostra, brat i ja) tę choinkę w nieustannej kłótni, bo każdy chciał te najładniejsze bańki wieszać i to w miejscu jemu odpowiadającym. Oczywiście nie było na to zgody ze strony innych uczestników strojenia no i w ten sposób pozbywaliśmy się niejednej ślicznej bombki. Często musiała wkraczać do akcji mama i musiała nas rozsądzać. Ciekawe, że do rozbierania choinki nie było potem chętnych. Zazwyczaj to paskudne zajęcie przypadało mnie. Nie lubiłam tego, bo po zdjęciu całej dekoracji, choinka była na pół osypana ze szpilek i przedstawiała obraz nędzy oraz rozpaczy. Jednak to następowało długo po Świętach- nawet do końca lutego była bardzo ładna- pokój był nieogrzewany, a jodły są dosyć wytrzymałe.
Tradycją świąteczną w naszej rodzinie był także pasztet z zająca. Na zające tata polował pod koniec listopada. Upolowanego zająca wieszał na strychu, by skruszał- były wtedy mrozy, dlatego nic mu do Świąt nie było. Tydzień przed Świętami zając był oprawiany ze skóry (niestety musiałam zwierzaka tacie przytrzymywać), mięso gotowane i potem mama robiła pasztet. Taki pasztet obowiązkowo musiał być ze skwarkami i mieć chrupiącą skórkę. Teraz jest mi niefajnie, że w tym uczestniczyłam, ale jako dziecko odbierałam to jako coś naturalnego tak, jak świniobicie, które również było dwa razy w roku, przed każdymi Świętami. W każdym razie mięso mieliśmy swoje, a na dwa tygodnie przed świętami gajowy wędził szynki i boczki. Jak ktoś się wychował na wsi na gospodarstwie, to siłą rzeczy brał udział w tym wszystkim. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz