środa, 8 kwietnia 2020

Coś było, ale co?


Tak naprawdę, to nie wiem, na co byłam chora. Dwa tygodnie temu, obudziłam się z potwornym bólem kręgosłupa lędźwiowego. Takim, że nic tylko chodzić po ścianach i gryźć tynk. Zadzwoniłam do ośrodka, wyznaczono mi godzinę konsultacji i przez telefon biedna pani doktor, musiała zdiagnozować, co to może być. Korzonki. Dobra. Dostałam baterię lekarstw. Przez trzy dni brałam je, ale pojawił się obrzydliwy kaszel. Taki z gardła. Temperatury przez ten czas zero, nul, żadna. No nie- taka poniżej 36 stopni i straszne osłabienie a w nocy spływałam zimnym potem. Znowu konsultacje telefoniczne. Jak taki lekarz ma postawić diagnozę przez telefon, bez osłuchania, zajrzenia w gardło? Jakoś wspólnie dotarłyśmy do stwierdzenia, że to pewnie będzie- teraz należy sobie wybrać:
- zapalenie gardła/krtani,
- zapalenie oskrzeli,
- zapalenie płuc- (bez gorączki- kiedyś już tak miałam)
Dostałam silny antybiotyk, jakieś osłonówki, syrop. Leżałam trzy dni, jak sznitka. Potem załknęłam się i dostałam takiego ataku kaszlu (mogłam się utopić, a co- nie śmiać się), że zdarłam sobie struny głosowe. Przez następne trzy dni mówiłam tylko szeptem i takim sznapsbarytonem, jak po ciężkim przepiciu. Nieważne, co dalej. Po prostu przebidowałam w łóżku te prawie dwa tygodnie, a teraz zbieram siły do życia. Nie jest lekko, bo nogi mam jak z waty i co chwilę muszę przysiadać. A rwie mnie już do ogrodu, jak diabli.
Na razie jestem szczęśliwa, że nie  zostałam ukoronowana.
A tu taka fajna optymistyczna piosenka. Pamiętacie ją?