Tak naprawdę, to nie wiem,
na co byłam chora. Dwa tygodnie temu, obudziłam się z potwornym bólem kręgosłupa
lędźwiowego. Takim, że nic tylko chodzić po ścianach i gryźć tynk. Zadzwoniłam
do ośrodka, wyznaczono mi godzinę konsultacji i przez telefon biedna pani
doktor, musiała zdiagnozować, co to może być. Korzonki. Dobra. Dostałam baterię
lekarstw. Przez trzy dni brałam je, ale pojawił się obrzydliwy kaszel. Taki z
gardła. Temperatury przez ten czas zero, nul, żadna. No nie- taka poniżej 36
stopni i straszne osłabienie a w nocy spływałam zimnym potem. Znowu konsultacje
telefoniczne. Jak taki lekarz ma postawić diagnozę przez telefon, bez
osłuchania, zajrzenia w gardło? Jakoś wspólnie dotarłyśmy do stwierdzenia, że
to pewnie będzie- teraz należy sobie wybrać:
- zapalenie gardła/krtani,
- zapalenie oskrzeli,
- zapalenie płuc- (bez gorączki-
kiedyś już tak miałam)
Dostałam silny antybiotyk,
jakieś osłonówki, syrop. Leżałam trzy dni, jak sznitka. Potem załknęłam się i dostałam
takiego ataku kaszlu (mogłam się utopić, a co- nie śmiać się), że zdarłam
sobie struny głosowe. Przez następne trzy dni mówiłam tylko szeptem i takim
sznapsbarytonem, jak po ciężkim przepiciu. Nieważne, co dalej. Po prostu przebidowałam
w łóżku te prawie dwa tygodnie, a teraz zbieram siły do życia. Nie jest lekko,
bo nogi mam jak z waty i co chwilę muszę przysiadać. A rwie mnie już do ogrodu,
jak diabli.
Na razie jestem szczęśliwa,
że nie zostałam ukoronowana.
A tu taka fajna
optymistyczna piosenka. Pamiętacie ją?