Tak się ostatnio
wściekłam na mojego Łucznika, że postanowiłam przyoszczędzić nieco grosza, żeby kupić sobie nową maszynę do szycia. Jako nastolatka nauczyłam się szyć na
maminej starej, niemieckiej maszynie z
napędem nożnym. Miała tylko jedną opcję- „szyj do przodu”, ale za to cudnie była
posłuszna, miękka oraz nie sprawiająca kłopotu. Wyprowadziłam się na swoje i
zabrakło mi maszyny. Nowe mieszkanie trzeba było obszyć w firanki, zasłony itp.
Wtedy również szyło się pościel, ciuchy dla sobie, a potem dla dzieci. Maszyna
była mi niezbędna i już. Kupiłam elektryczną- Łucznika. Chyba dobry egzemplarz
udało mi się kupić, bo szyła bezawaryjnie 20 lat. Dużo szyła i podobnie, jak
ta stara niemiecka od mamy, była miękka,
reagowała natychmiast. Cicho pracowała. Ale była na plastykowych częściach, a te
wytarły się od takiej intensywnej eksploatacji. Łuczniki kiedyś były dobrymi
maszynami, miały dużo funkcji, niedrogie, dlatego zdecydowałam się kupić
następna maszynę tej marki. Po tygodniu pożałowałam gorzko. Niestety nie było
wówczas możliwości zwrócenia jej do sklepu. Przemęczyłam się z nią ponad 10
lat. Pedał chodził ciężko, kabel z niego
często wypadał, coś było nie tak z naciągiem nici, nierówno szyła i była
głośna. Najbardziej wkurzało mnie to ciągłe rwanie nici i męka z nawlekaniem
jej przez wszystkie możliwe haczyki,
talerzyki i sprężynki. Fatalny egzemplarz. Ostatnio nie wytrzymałam, włożyłam
grata do szafy na wieczne zapomnienie. Zrobiłam na różnych forach przegląd opinii o maszynach do szycia i kupiłam cudo o wdzięcznej nazwie Janome.
Japonka z wbudowanym kompem. Bez przesady, mam model o najmniejszej liczbie
ściegów w tej klasie, ale i tak jestem
przeszczęśliwa. Przedwczoraj całe popołudnie uczyłam się programować, a wczoraj
uszyłam dwie poduchy, pokrowiec na pufa (pufę?) oraz pokrowiec na krzesełko. I to
byłoby na tyle chwalenia się.
A na polu szlag
trafił to piękne przedwiośnie- spadł śnieg. Jest wprawdzie ciepło, ale mam
już serdecznie dosyć tej „bielizny”.
Brrrrrrrr.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz