Dzisiaj Halloween.
(zamiast dyńki urocze jabłuszko leciutko nadgnite 😃😃😃)
Od tygodnia odchodzi u nas polowanie na myszy. Nie, nie w domu, w domu były dwie, ale się chyba wyniosły. Ja mam nadwrażliwość węchową, od razu wyczuję zapach myszy czy to w pokoju, czy w piwnicy. Najpaskudniejszy zapach, wręcz smród, wydzielają szczury. Zdarzało się, że taki jeden z drugim zagnieździł się kiedyś w piwnicy i trzeba było, niestety wyłożyć trutkę. Szczury przychodzą z dwóch stron, od sąsiadów, którzy hodują kury. Rzadko szczura widuję i raczej w okolicach parkingu, ale nie jest miłą świadomość, że tu się wokół domu kręcą. I raczej się ich nie pozbędziemy, bo sąsiadom chyba nie przeszkadzają- szczury żyją sobie w budynkach gospodarczych, nie wchodzą ludziom w paradę.
Na myszy polujemy, w moim samochodzie, za pomocą żywołapki. Dotychczas upolowaliśmy trzy. Wszystkie zostały wyniesione na kompost do lasku (bardzo daleko od samochodów) i tam żywe wypuszczone.
Od trzech dni nie pojawiła się ani jedna. Na wszelki wypadek położyłam w bagażniku oraz w środku samochodu saszetki zapachowe z lawendą. Ponoć myszy nie znoszą mocnych zapachów. A swoją drogą ciekawe to było doświadczenie, kiedy jadąc do sklepu, usłyszałam nad głową jakieś odgłosy. Może to były chwilowe odgłosy z drogi, a może to właśnie mysz przeleciała się po podsufitce, która jest plastikowa, twarda i tuptanie na niej słychać. Co zrobiłabym, gdyby mysz pojawiła się na desce rozdzielczej, albo na moich kolanach? Nic, nie grozi mi gwałtowna reakcja i skręt kierownicą ze strachu, tudzież jakiś wypadek z tego powodu. Nie boję się myszy, nie reaguję na nie histerycznie, nie znoszę tylko ich zapachu. Bardziej obawiałabym się, w samochodzie, osy lub szerszenia.
Wyhaftowałam złotego żurawia.
Zastanawiam się, dlaczego ludzie narzucają sobie (i innym) kanony w różnych dziedzinach. Na przykład w hafcie takim zwykłym, użytkowym (nie artystycznym) mało jest wariacji- bukiety z kwiatami ładne, wymuskane, a najlepiej jak są najbardziej realistyczne, pejzaże jak najbardziej, a jakże, naturalistyczne. Kolory zbliżone do naturalnych, złota, srebrna, inna błyszcząca nitka to raczej tylko w haftach vintage- np. w hafcie krzyżykowym (użytkowym) każdy odcień musi się zgadzać z tym w realu, a ja lubię haftować błyszczącymi nićmi, dodają haftom blasku. W tym hafcie zrobiłam akurat tak, jak wskazywała akwarela, która posłużyła mi za wzór. Na niej żuraw ma złote pióra. I to mi się bardzo spodobało.
A jesień, złota jesień zaczyna powoli znikać. Coraz więcej liści spada z drzew, coraz więcej drzew ma gołe gałęzie. Wczoraj była gęsta mgła, a potem prześliczny dzień z bezchmurnym niebem. Dzisiaj od rana świeci słońce, ale jest coraz chłodniej nawet przez ten słoneczny dzień. Chłonę całą sobą te resztki złocistości, purpury i brązów. Ciągle jest pięknie kolorowo- ech….
Wysłuchałam wczoraj pierwszej części Raportu, dotyczącego pracy komisji Maciarewicza. Cały dzień nie potrafiłam dojść do siebie, już w tej części tyle było wstrząsających informacji o przekrętach, że na wysłuchanie dalszej części nie miałam ochoty. Pozostaje teraz nadzieja, że w końcu prokuratorzy dobiorą się tej całej maciarewiczowskiej bandzie do d….y.
Na kopcu kwitnie jeszcze clematis. Nie byłam w tym miejscu ogrodu od dawna i taka obfitość kwiatów, o tej porze roku, jest dla mnie dużym zaskoczeniem.
Chyba się złamię i kupię kilka sadzonek, by nim obsadzić płot między ogrodami. Właśnie taką, pospolitą starą odmianę kupię, bo ona daje gwarancję, że się przyjmie i zakwitnie. Próbowałam z różnymi, bardziej szlachetnymi odmianami clematisa- nie przetrwały.
Kupiłam kosz wiklinowy na włóczki, bo pudła kartonowe złośliwie dogadały się i wespół zespół rozpadły się kompletnie. Dwa ogromne pudła, od nadmiaru grzebania w nich, rozjechały się dokumentnie. No to kupiłam ten kosz.
Bardzo się z niego cieszę, tylko, że on jest brązowy, nawet ciemnobrązowy, a u nas wszystko jasne. No i ten kosz stoi teraz w holiku. Kosz- jasna wiklina, okrągły- z holiku powędrował do hmmmmmm…. Salonu?
Nie wiem, jak ten pokój nazywać, bo to jest taki trzeci, gdzie najmniej przesiadujemy. Nawet nazwać go gościnnym jakoś nie można. Na Śląsku mówiło się na taki pokój „pjykno izba”. To była izba, gdzie wchodziło się od święta, zawsze wyglansowana, wymuskana, serweteczki, wertika a w nich duperszwance roztomaite, pjykne forhangi i jeszcze pjykniyjsze gardiny w oknach, a w czasach nowszych na komodzie, na heklowanej wyszkrobiónej serwecie, stała cudnej urody szklana ryba w kolorowe cętki, albo podobny wazon z plastikowymi gerberami. Moje ciotki takie izby miały i to po obydwu stronach „granicy”- i ta cysaroczka, i ta Prusoczka.
I do tej izby, która była zawsze wysprzątana oraz „w pogotowiu”, zapraszało się gości. Taka izba to był pewniak, że nie obgadają cię na dziedzinie, żeś flejtuch i mosz bajzel w chałupie.
We wszystkich moich rodzinnych domach nie było takiej izby. Każdy miał swój pokój- luksus na ówczesne czasy i był jeden wspólny pokój dzienny z telewizorem. Ten pokój służył wszystkim na okrągło i do przyjmowania gości też.
I obecnie nasz pokój, to taki dzienny, gdzie wchodzi się w butach, czasem stoi w nim suszka z praniem, gdzie pies tarza się na dywaniku, a jak ma wolny tapczan, to na nim przesiaduje. Normalny pokój użytkowy. A i owszem, gości też się do niego zaprasza. Zresztą gości to ja mogę zaprosić i do kuchni. Dzisiaj już nic na ludziach nie robi takiego wrażenia, jak kiedyś, a najmniej parę rzeczy na wierzchu- kubek na stole, sweter rzucony na fotel, czy otwarta książka i pies na tapczanie. Mniej ludzi już celebruje przyjmowanie gości z pompą oraz paradą, a jednak moja koleżanka nadal ma taką izbę, zamkniętą, ona z mężem przesiadują w małym pokoju.
Mam nadzieję, że zanika już też zwyczaj zdejmowania butów, kiedy się jest „w gościach”. Nie znoszę, kiedy ktoś do nas przychodzi i chce zdejmować buty. U nas chodzi się w butach. To znaczy my, od jesieni do wiosny, chodzimy w domowym obuwiu, ale latem nikt nie bawi się w zmienianie obuwia. Pies też włazi, jak mu się podoba. To jest dom mieszkalny, a nie muzeum. No i nasi goście też moją prawo wejść w butach, a często właśnie oni zabierają się do ich ściągania już w sieni. Noż kurcze… i czasem nie pomagają perswazje, tłumaczenia, że pies, że wprawdzie wymyte, ale… a ja u kogoś też czuję presję ściągania butów, ale się wycwaniłam, zabieram obuwie zamienne, lekkie buciki i po ptokach. „Wilk syty i wilk syty”. Pamiętam, że w moich rodzinnych domach wymagano zdejmowania butów zaraz po wejściu do domu. Mieliśmy gosposię Marysię, która nie pozwoliła ruszyć się na krok, dopóki nie zdjęliśmy butów i założyli papcie. Zdarzało się nam (nawet często- nie razem, ale każde z osobna- trójka szwendaczy- miało akurat wtedy jakiś interes w domu), że przelecieliśmy się po mokrej, umytej przez nią podłodze, w zabłoconych butach, bo: ”Ja tylko po ….”, „Tylko przelecę”, „Przecież muszę przejść”. Jak miała w rękach szmatę do podłogi, to tłukła nas tą mokrą ścierą po nogach. Wcale jej się nie dziwię- trójka rozbrykanych dzieciaków w zabłoconych buciskach, a tu świeżo wymyte podłogi. Wtedy myło się podłogi mokrą ścierą przełożoną przez szczotkę do zamiatania- cykl obejmował zamoczenie ściery, wyżęcie ściery, nałożenie ściery na szczotkę, wymycie kawałka podłogi, zdjęcie ściery, zamoczenie ściery w wodzie, w wiadrze i a piać od nowa.
Wcale się Marysi nie dziwię (teraz, bo wtedy byłam obrażona na nią za to walenie po nogach)- umycie w ten sposób podłóg w całym (dużym) domu to był spory wysiłek.
Jeszcze ja tak myłam podłogi zanim nastała cudowna era mopów. Tak, mop to dobry wynalazek, ale mop parowy to już cudo do potęgi. Nie ma wiadra z wodą, nie ma wykręcania mopa, nie ma smug na podłodze, nie ma machania mopem, nie ma chemii. Ile razy wyjmuję mop parowy, tyle razy mam przed oczami tę ścierę na szczotce i wiadro z mętną wodą.
I jeszcze taka scenka, wracając do tego zwyczaju zdejmowania butów u kogoś, kiedyś zobaczyłam coś, co mnie rozśmieszyło do łez i od tej pory postanowiłam nie brać w tym udziału- pod stołem parę nóg w męskich skarpetach i parę nóg w damskich pończochach. Wszystkie stopy mieliły paluchami i sprawiały wrażenie żyjących swoim życiem. A nad stołem panowie w garniturach i panie wystrojone jak na wesele- jakieś przyjęcie to było. O skarpetach męskich nie będę się wypowiadać, ale te gołe kawałki nóg nad nimi to nie był apetyczny widok. Ja sama maszerując w samych rajtkach, bez butów, po zimnej podłodze, czułam się głupio, dlatego teraz zabieram zapasowe obuwie.
No i tak od rozpadających się pudeł, dotarłam do kulturowych naleciałości, które czas już wrzucić do lamusa.
Dla porządku dodam, że jest jeszcze trzeci kosz wiklinowy, jasny, owalny. W tym okrągłym i w tym owalnym trzymam tkaniny rozmaite na wypadek, gdyby zechciało mi się w końcu siąść do maszyny i machnąć sobie np. letnią bluzkę, albo inną jakąś poszewkę czy serwetkę, a może i patchwork.
Miałam też wiklinowe meble na tarasie. Nieimpregnowana wiklina najpierw nabrała wilgoci, potem sczerniała, a potem się rozeschła. Na ratan, ten prawdziwy a nie plastikową imitację, mnie nie stać, natomiast drewniane meble są za ciężkie na nasze tarasy.
Aha i były też różnej wielkości wiklinowe miseczki, koszyczki, podstawki itp., które też po jakimś czasie zrobiły się brzydkie. Nie pomogło mycie, czyszczenie. Wyrzuciłam. Duży koszyk, zamykany, podarowałam, w tym roku, Młodym- mają na grzyby.
No i nie potrafię się od tej wikliny teraz odczepić, bo jest jeszcze jeden koszyk- na zabawki dla Bezy. Teraz stoi obok niego ten nowy duży kosz z włóczkami.
Oooooo… koszyk na zabawki jest nie do ruszenia. Psica pilnuje go jak oka w głowie. Kosza i zabawek. Kiedyś na czas sprzątania wyniosłam kosz do pokoju- Beza chodziła zaniepokojona, szukała swojej własności. Kosz jest pomalowany na biało, przez 11 lat trochę się wykruszył, ale nie ośmielimy się kupić jej nowego. Ma być ten i koniec. Wiklinę to ja lubię, nawet bardzo, kiedyś miałam jej sporo w domu, ale mniej lubię kurz, jaki ona łapie, a najmniej lubię ten kurz usuwać. Dlatego na tych trzech koszach wiklinowych przestanę.
I jeszcze jesienna złota trawka- zdjęcie zrobione też w niedziele rano.
Dzisiejsza wyprawa do lasu na granicy polsko- czeskiej. Las pięknie jesienny, prześwietlony, złocisty, rudy, czerwono- brązowy.
Pełnia szczęścia dla Bezki, która chodziła sobie bez smyczy i pełnia szczęścia dla mnie- uwielbiam jesienny las. Jaskół, chociaż chodził z asekuracyjnymi kijkami (co powoduje pewne utrudnienia), też był zadowolony. To leśne "włóczęgostwo" podoba się całej trójce.
Zobaczcie jakie piękne momenty złapałam:), ale zdjęcia nie oddają w pełni tego czegoś leśno-magicznego, niestety.
A przez niebo leci sobie kometa, dziś też jej nie zobaczę. Codziennie, kiedy zachodzi słońce, pojawiają się na zachodnim niebie (gdzie można zobaczyć kometę) chmury.
ZONK!
Zaczyna się pora wyciszania po letnich szaleństwach. Minął czas wydania plonów, minął czas narodzin nowego pokolenia ptaków, wiewiórek, jeży i innej żywiny ogrodowej. Jedne rośliny żegnają się z życiem, inne szykują do snu zimowego. W ogrodzie cicho, tylko czasem sikora zadzwoni, zachichocze dzięcioł, a na dole w lasku śpiewają często sroki. Sadownik zrobił żniwa sojowe, cały dzień chodził po polach kombajn.
Rankami słońce długo nie chodzi po tarasie, a po południu widzę je, zachodzące, już z dużego tarasu.
Pogoda różna- często jeszcze słonecznie, ciepło w południe, ale rano jest już mocno zimno. Wieją dosyć silne wiatry, ostatnio ciepły halny, a na drugi dzień wściekle lodowaty z północy.
Teraz bywa też czas chmurny, ale dla mnie nie durny, bo ja lubię takie lekko deszczowe dni, mgliste. Lubię chodzić po lasku, kiedy pada deszcz, słuchać spadających kropli oraz ich szum, kiedy lecą przez liście. Pachnie, pachnie obłędnie mokrą ściółką, mokrym igliwiem. mokrym drewnem i grzybami.
O właśnie- grzyby. Co drugi dzień przynoszę z lasku pełną miskę różności grzybnych- maślaków i kozoków. Jemy je na bieżąco, sporo zamroziłam.
Niektóre plony grzybne.
Jabłka, żaden cud, bo opadziołki (spady)- potłuczone, brudne, ale ja przyjmę każdy dar natury bez marudzenia- doceniam zbieranie takich jabłek z trawy, pod drzewami. Doceniam, że ktoś chciał to zrobić i pomyślał o nas. Te jabłka są ze starych odmian jabłoni. Jeszcze są ludzie, którzy nie wycinają starych sadów, a zbiory z nich szanują.
Dla nas przeznaczyłam wielką skrzynię, dla Młodych mniejszą. Dwa dni obierałam te jabłka i smażyłam marmoladę. W domu pachniało jabłkami i cynamonem- obłędny zapach, uwielbiam wszystko, co wiąże się z cynamonem i wanilią.
Usmażyłam 14 słoików półlitrowych, czyli wychodzi około 7 litrów marmolady. Została mała skrzynka, przebranych, dużych jabłek do pożarcia.
Usmażyłam też marmoladę z owoców pigwowca. Owoce tej odmiany dały się pociąć z trudem, ale dały. Owoce innej odmiany są jak kamienie. Nie mam pojęcia, jak je rozdrobnić, a mam ochotę na następne słoiki takiej marmolady. Dodana do herbaty to istne cudo smakowe.
Przyszedł czas porządków ogrodowych- przycinam krzewy, wycinam przekwitłe kwiaty, zbieram suche, grubsze patole, które nadają się na rozpałkę w piecu. Szkoda je palić na ognisku. Wstrzymałam się z przesadzeniem azali na nowe miejsce- obawiam się, że zanim się dobrze ukorzenią, to przyjdą przymrozki i je zniszczą.
Barierki i schody na taras zostały obmierzone przez nową firmę, ale gotowce będą, prawdopodobnie, dopiero pod koniec kwietnia. No może trochę wcześniej, ale w umowie jest termin kwietniowy. Teraz to już nam się tak nie spieszy, bo skończyło się letnie intensywne używanie tarasu. Przy okazji firma zrobi nową bramkę na posesję- ta obecna ma już 60 lat i się sypie.
Utkałam na ramie pierwszy większy gobelin. Nie powiem, zebrałam dużo praktycznej wiedzy, namęczyłam się jak diabli, naprułam, naklęłam, ale zrobiłam. Muszę go jeszcze podszyć i kupić listewkę do zawieszenia. Owszem, jest mnóstwo filmików, na których pokazano, jak tkać, ale wiedza jest powtarzana do pewnego momentu, a potem radź sobie sam. Tylko jedna seria filmów bardzo mi pomogła. Szacunek dla instruktorki, która krok po kroku pokazuje i omawia tkanie gobelinu. I to po polsku.
Jeszcze na ramie tkackiej.
Wzór modyfikowałam na bieżąco- trochę smutne to było na początku. Ten pomarańczowy, nieco szurnięty, "okrąg", bardzo ożywił gobelin. Tak, szukałam inspiracji na Pintereście, ale mój gobelin, przynajmniej kolorystyczne, różni się od tych o podobnym zamyśle kompozycyjnym.
Dodatkowym plusem, oprócz tego, że nauczyłam się tkać i mam fajne rzeczy, jest to, że ubyło mi włóczki takiej, z którą nie wiedziałam co zrobić.
A niecierpek dalej kwitnie jak szalony i nie przejmuje się zimniejszymi dniami.
„Gdy myślimy o zwierzęcych architektach i budowniczych, od razu przychodzą nam na myśl tacy mistrzowie jak ptaki, bobry, krety lub niektóre owady.
Jeże nie są zaliczane do tej kategorii. Powszechnie uważa się, że najbardziej niebezpieczny dla ich życia okres, czyli zimę, spędzają pod nieuformowaną kupą liści słabo chroniącą przed zmianami temperatur.
Zanim jednak ocenimy gniazda jeży i miejsca, gdzie je budują, musimy zdać sobie sprawę z faktu, że umiejętności zwierzęcych architektów bądź majstrów budowlanych mają kluczowe znaczenie dla ich przeżycia. Bez znaczenia jest fakt czy myślimy o prostym gnieździe, czy też o wyrafinowanych konstrukcjach – każdy z tych domów ma chronić mieszkańców przed wrogami i szkodliwymi wpływami środowiska, takimi jak trzaskające mrozy lub palący skwar. W codziennej walce o byt może się więc zdarzyć, że to właśnie sztuka budowlana rozstrzygnie o przetrwaniu tego, a nie innego gatunku. Historia jeży to miliony lat ewolucji. W tym czasie doskonaliły sztukę budowania gniazd, których właściwości zapewnią im bezpieczeństwo i szanse na przetrwanie.
Jeże budują kilka rodzajów gniazd:
Prawdopodobnie lekka architektura gniazd letnich przesądziła o postrzeganiu wszystkich jeżowych gniazd jako przypadkowych i mało solidnych. Nic bardziej mylnego.
Już gniazda lęgowe są dużo solidniejsze i zbudowane podobnie do zimowych gniazd hibernacyjnych. Trudno je odnaleźć i zobaczyć, bo taki jest zasadniczy cel, w którym zostały zbudowane – zabezpieczenie rodziny przed drapieżnikami. Jeśli ginie jeżowa mama, głodne jeżątka opuszczają gniazdo i szukają ratunku na zewnątrz. Osoby, które znajdują maluchy z reguły nie odnajdują gniazda. W rzadkich przypadkach, gdy gniazda lęgowe były przypadkowo rozkopane, znalazcy opisywali je jako kuliste, czasami nawet dwukomorowe.
Jeżyce są również mistrzyniami w chronieniu swojego gniazda i potomstwa – opisywany był przypadek, kiedy jeżyca była tropiona przez kilka dni, aby odnaleźć jej gniazdo. Tylko w jednym znanym mi przypadku ciężko ranna samica doprowadziła znalazcę do gniazda, w którym było potomstwo. Dzięki temu została uratowana cała jeżowa rodzina.
Typowe zimowe gniazda jeży to nie przypadkowe sterty, ale uformowana, zwarta struktura zwykle położona poniżej krzaków, stosu kłód lub innego punktu podparcia. W literaturze można znaleźć informację, że średnica gniazda wynosi 30-60 centymetrów. Jednak w rzeczywistości średnica jeżowego gniazda może dochodzić do 120 centymetrów, a jego wielkość zależy od wielkości jeża i miejsca gdzie gniazdo zostało zbudowane. Gniazda posiadające naturalną osłonę i podparcie mogą być mniejsze nie tracąc przy tym swoich właściwości.
Głównym materiałem budowlanym są suche liście, a grubość ściany wokół komory głównej może wynosić nawet 20 centymetrów.
Ściany gniazda mają budowę warstwową, a materiał budulcowy jest ułożony dachówkowato. Tak ułożone liście zapewniają nie tylko wodoodporność. Ścisłe upakowanie wielu warstw powoduje, że komora gniazda jest podobna do wnętrza termosu. Jej złożone ściany zapobiegają wyrównywaniu się temperatury pomiędzy wnętrzem i środowiskiem zewnętrznym co powoduje, że gniazdo zabezpiecza jeża tak przed niską, jak i wysoką temperaturą. Im więcej warstw, tym lepsza izolacja i bardziej stabilna temperatura w gnieździe.
Jeże nie mają wyraźnych preferencji, jeśli chodzi o gatunek drzew z których pochodzą liście – tylko w niektórych przypadkach obserwowano, że niektóre z liści były systematycznie pomijane i niewykorzystywane. Co więcej zdarza się, że jeże wykorzystują wszystko co znajdą – gazety, jednorazowe plastikowe torby, a nawet folię stretch do budowy swoich gniazd.
Proces budowania gniazda (za Reeve, 1994) – od lewej strony
Po wybraniu miejsca na gniazdo jeż zbiera materiał w okolicy i znosi je w wybrane miejsce, układając stosik materiału. Część budulca wpycha do środka, formując komorę. W ten sposób kula powiększa się we wszystkich kierunkach, częściowo zagłębiając się w podłoże. Jeże budują gniazda pod osłoną krzaków lub innych obiektów, co powoduje, że liście znajdujące się na górze nie ulegają rozproszeniu. Zewnętrzny nacisk na kulę gniazda i wewnętrzny nacisk jeża powoduje, że ściany z liści przybierają zwartą, warstwową strukturę, dzięki której gniazdo staje się odporne na wilgoć, zmiany temperatury i gnicie.
Warto zauważyć, że zimowe gniazda utrzymywały swoją strukturę i właściwości przez ponad rok, mimo że w normalnych warunkach liście rozkładają się w krótszym czasie.
Jeże cieszą się chyba największą sympatią wśród dzikich ssaków. Ludzie chętne zapraszają jeże do swoich ogrodów, a jednocześnie ich potrzeby dotyczące wyboru miejsca schronienia i źródeł naturalnego pożywienia są bardzo niedoceniane. Tereny na których jeże występują są zmieniane przez ludzi, co powoduje ograniczenie dostępności dobrych miejsc oraz materiałów do budowy bezpiecznych gniazd. Brak naturalnych materiałów powoduje, że jeże zmuszone są do wykorzystywania ludzkich odpadów o nieznanej przydatności do zbudowania gniazda.
Warto też zwrócić uwagę, że budowanie gniazd jest prawdopodobnie jedyną umiejętnością stale przez jeże trenowaną. Już malutkie jeżyki, niedługo po otwarciu oczu, próbują budować gniazda z dostępnych materiałów. Wydaje się, że budowanie gniazd ma dla nich również walor uspokajający.
Przyczyną niepowodzeń hibernacyjnych i wybudzania się jeży jest nie to, że są kiepskimi budowniczymi i budują gniazda nieodporne na zmiany temperatury. Jeże przetrwały miliony lat i wiedzą jak przetrwać niekorzystny dla nich czas.
Przyczyną niepowodzeń jest działalność ludzi, którzy zabrali jeżom miejsce i materiały do budowy schronień. Nie do końca wiemy w jaki sposób jeż wybiera miejsce do budowy gniazda, ani czym się kieruje wybierając liście określonych gatunków. Nie jesteśmy więc w stanie w pełni zrekompensować jeżom wyrządzonych szkód. Dlatego tak ważne jest zapewnienie im jak największego obszaru, w którym mogą zakładać gniazda przez montowanie przejść dla jeży i tworzenie jeżowych autostrad oraz pozostawianie dzikich fragmentów z lokalną roślinnością.”
https://www.primum.org.pl/gniazda-jezy-jez-niedoceniany-architekt-i-budowniczy/?fbclid=IwY2xjawFsfuBleHRuA2FlbQIxMAABHTxU_E6N6-r2U4W7ufYCFwqm6vIxfDNHQyvfc2W9yILJfINIo03ZjojuVw_aem_FKETCnU
zQX7rZ4bYifBwPw
Zdjęcia i film z artykułu
„Concetta Gangi, znana na scenie jako Farida, zmarła w wieku 78 lat — poinformował portal spettacolo.eu. Włoska piosenkarka była dobrze znana w Polsce. Rozgłos zyskała nie tylko dzięki muzyce, ale także romansowi z Czesławem Niemenem.
Wszystko zaczęło się w 1970 r. podczas festiwalu Cantagiro. Wtedy po raz pierwszy Czesław Niemen usłyszał Faridę. Natychmiast postanowił zaprosić ją do Polski.
Przyjechała na festiwal w Sopocie i szybko uległa czarowi Niemena. Ich romans wzbudził zainteresowanie zarówno w Polsce, jak i we Włoszech. Zaczęli rozważać wspólną przyszłość. Oboje mieli jednak rodziny.
Mimo to para zdecydowała się na symboliczny ślub w Zakopanem.
Niemen mówił mi często, że kochał mnie, zanim jeszcze mnie poznał. Nasze dusze po prostu się rozpoznały, ponieważ jesteśmy identyczni
— mówiła w jednym z wywiadów.
Po powrocie do Włoch Farida wyszła za Sycylijczyka.”
https://www.onet.pl/kultura/onetkultura/odeszla-wielka-milosc-czeslawa-niemena-farida-umarla-w-wieku-78-lat/yd78k66,681c1dfa