„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

środa, 30 kwietnia 2025

WOW.

 


 

Dosyć szybko przyjmuję „nowości” w różnych dziedzinach sztuki oraz mody jako oczywiste, a jednak jedna rzecz nie przekonuje mnie do określenia jej jako sztuki przez duże „S”- obraz, na którym króluje czarna kropka na czerwonym tle i niczego, poza nią, na tym obrazie już nie ma obrazie. Uważam, że sztuka, to suma wyobraźni, kreatywności oraz pewnego wysiłku fizycznego podczas tworzenia. Owszem- czerwona kropka na czarnym tle pewnie pobudza do wielu jej interpretacji typu „wyobraźmy sobie, że to jest,….”, ale z tym wysiłkiem intelektualnym oraz fizycznym podczas tworzenia ma niewiele wspólnego (być może się mylę, może jednak?). A przecież zalicza się takie obrazy to dzieł abstrakcyjnych na najwyższym poziomie. Mnie nie przekonuje. Nie jestem krytykiem sztuki, nie mam zbyt wielu podstaw teoretycznych, choć coś tam liznęłam w tym zakresie, zakuwając na studiach do koszmarnie treściowo obszernego przedmiotu „Sztuka”. Piszę o swoim odbiorze bez podtekstów fachowych.

Malarstwo, rzeźba- dziedziny sztuki, w których objawiło się dotychczas wiele prądów i kierunków. Nie inaczej było w modzie.

Moda- świat, który lubię oglądać. Jest taki inny, zaskakujący, niecodzienny i bardzo kolorowy.

Lubię oglądać te wszystkie awangardy, future, surrealizmy, progresywizmy, coś, co nie mieści się w żadnej (na razie) przyjętej konwencji. No i ten szał pomysłów na kreacje, które nijak mają się do  wymuskanych i choćby najbardziej wypracowanych, czasem też szokujących innością oraz wręcz barokowych kreacji ze świata mody Haute couture.

 The world of WearableArt (Świat sztuki ubieralnej/ noszonej na ciele) powstał w 1987 roku. Jest to świat sztuki i designu, który organizuje każdego roku  międzynarodowy konkurs projektów, kreacji.

 Na pomysł WOW wpadła rzeźbiarka z Nelson, Suzie Moncrieff.  Rzuciła projektantom wyzwanie, aby zdjęli sztukę ze ściany i ozdobili nią ciało. Inauguracyjny pokaz WOW odbył się w William Higgins Gallery w Nelson, pod deszczem nasiąkniętym namiotem, oczarowując 200-osobową publiczność wizjonerską ekspozycją.

 „Konkurs jest otwarty dla wszystkich powyżej 18 roku życia, na całym świecie. Projektanci biorą udział w konkursie ze świata mody, wzornictwa przemysłowego, architektury, sztuki i wielu innych. Doświadczeni projektanci, nowi uczestnicy i studenci, wszyscy wcielający w życie wyjątkowe koncepcje kreatywne. Wszystko, co jest sztuką noszoną, może znaleźć miejsce na scenie, o ile jest oryginalne, innowacyjne i dobrze wykonane. Każdego roku jest sześć tematów sekcji, którymi projektanci mogą się inspirować, biorąc udział w konkursie. Obejmuje to trzy powtarzające się sekcje: Aotearoa, Avant-garde i Open oraz dodatkowe trzy sekcje, które są unikalne dla każdego corocznego konkursu. Jedną z nich są  np. Mity i legendy”.


 

 Projektanci

 Konkurs kończą światowej klasy pokazy teatralnej ekstrawagancji, na które corocznie przybywa około 60 tysięcy widzów. Jest to znane na całym świecie wydarzenie poświęcone sztuce użytkowej. To spektakularne widowisko łączące teatr, sztukę, modę, muzykę i performance.

 Pokazy odbywają się  w Wellington w  Nowej Zelandii.

 Wyobraźnia oraz kreatywność ludzka nie ma granic. A ile trzeba było włożyć pracy, by takie kostiumy stworzyć.Podziwiam.

 Trochę "warsztatu"



Więcej o WOW przeczytacie tutaj- jak tworzy się widowisko, projekty, kto został zwycięzcą w poszczególnych latach itd.

https://www-worldofwearableart-com.translate.goog/about-the-competition?_x_tr_sl=en&_x_tr_tl=pl&_x_tr_hl=pl&_x_tr_pto=sc

Zdjęcia niektórych kostiumów, pokazane na oficjalnej stronie Festiwalu (link powyżej) 

Papatanuk

Chronos

 

Zagubione podeszwy

 

 Narodziny ryby Babel

 Narodziny ryby Babel, Lynnette Griffiths i Marion Gaemers, Australia

Katedra termitów

Katedra termitów, Katherine Bertram, Nowa Zelandia

 Z żaru i popiołu

niedziela, 27 kwietnia 2025

Zanim się stanie- post o "urządzniu starości'.

 

Ostatnio pisałam o tym, jak nam zmniejsza się sprawność ruchowa.

Chyba każdy, kto ma z tym problem, kombinuje, jak sobie ułatwić w takim razie życie. Ja już mam przetarcie, bo opiekowałam się długo chorą, mało sprawną matką. Mając już tę wiedzę, postanowiliśmy przystosować dom, biorąc  pod uwagę wszystkie trudności (jakie wtedy pokonywałam), by opieka była sprawna i niezbyt obciążała, przede wszystkim, fizycznie osobę sprawującą tę opiekę.

 Łazienka.

Kiedy jeszcze mama chodziła (z trudem, ale chodziła) myłam ją pod prysznicem. To była gehenna dla nas, bo ona nie umiała się w tej kabince obrócić, a ja miałam za mało miejsca, by umyć ją całą- musiałam na wpół przeciskać się do kabinki, by z drugiej strony ją umyć. Nie potrafiła również unieść nogi tak wysoko, by wejść do brodzika, a potem miała kłopot z niego wyjść.

Pierwszą rzeczą, którą zmieniliśmy w naszym domu, było wyrzucenie wanny i zrobienie szerokiej, wygodnej kabiny prysznicowej (1x1m.). W kabinie nie ma brodzika, jest wykafelkowana podłoga. Nie ma też w niej listwy zatrzymującej wodę na podłodze od strony wejścia oraz nie ma drzwi, jest zasłonka+ dwie ściany wykafelkowane i szyba jako ściana. W ten sposób możemy bez przeszkód wjechać wózkiem pod prysznic. Przy WC i w kabinie zamontowane są uchwyty. W łazience stoi również krzesełko, by jak zajdzie potrzeba, włożyć je do kabiny i umyć się na siedząco. Można również zamontować w kabinie  składne, przytwierdzone do ściany siedzisko i nawet braliśmy to pod uwagę, ale wtedy zmniejsza się powierzchnia kabiny, a siedzisko stanowi dodatkowy, trudny element to umycia.

 Gdy zepsuła się pralka, zamieniliśmy ją na taką, która otwiera się od góry, jest węższa i zajmuje mniej miejsca. Odpadło mi schylanie się (klęczenie przed pralką) przy wkładaniu i wyjmowaniu prania z bębna. Mój kręgosłup dziękuje mi za to przy każdym praniu. Jeszcze są w łazience dywaniki (mają spód anty poślizgowy), ale później pewnie, dla bezpieczeństwa, znikną. Oprócz pralki jest też wirówka- po przepraniu ręcznym, jak znalazł, do wyżęcia wody.

 Urządzenia oszczędzające kręgosłup i ręce.

 Muszę się chronić przed fizycznym zużyciem oraz bólem (kręgosłup, stawy) i dlatego mój wysiłek biorą na siebie takie  urządzenia.

Jakieś pół roku temu kupiliśmy odkurzacz pionowy bezprzewodowy. Potrzebowałam czegoś do szybkiego odkurzania, lekkiego i poręcznego, i niekłopotliwego w czyszczeniu. Potrzebowałam odkurzacza, przy którym nie muszę się schylać, by założyć nowy worek, włączać go czy zwijać kabel (wszystko z pochylonym kręgosłupem). Kupiliśmy odkurzacz z tych najprostszych.  Teraz mamy 3 odkurzacze. Ktoś się chwyci za głowę- matko jedyna, a po co wam tyle tego, posprzątać można każdym. Otóż u nas tak to leci- Roomba odkurza wszystkie te miejsca, gdzie nie trzeba przesuwać, odsuwać i przenosić mebli (dodatkowe obciążenie rąk i kręgosłupa o kolanach nie wspomnę). Ona jest świetna, ale w kątach nie odkurzy dokładnie, a jak wlezie w jakieś miejsce np. między krzesła przy stole, to potrafi się kilka minut głupio kręcić i nie wyjść z pułapki. Mamy progi, toteż sama już przez próg nie przejdzie i nie odkurzy też chodnika z czarnym wzorem- ma program w którym kolor czarny oznacza –uwaga dziura- stop. Czyli Roomba odkurza  domowe „rynki”. Szybko się ją czyści, toteż nie jest uciążliwa w obsłudze, ale trzeba jej pilnować, przynajmniej w naszym mieszkaniu. Odkurzaczem ręcznym bezprzewodowym odkurzam wszystkie kąty, gdzie nie wchodzi Roomba i używam go  na tzw. „szybko”. Czyszczenie go zajmuje 10 minut. Duży odkurzacz przewodowy wykorzystywany jest do odkurzania generalnego (raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie)- wszędzie nim się dostanę i jest bardzo mocny. Nie lubię go, bo kabel się plącze, ryczy jak odrzutowiec no i dmucha jakimś nieświeżym powietrzem mimo czyszczenia filtrów, zmiany worka itp. Tym odkurzaczem sprząta Jaskół. A wszystkie te odkurzacze kupione były głównie  po to, by nie obciążać kręgosłupa nadmiernym schylaniem się.

 Z myciem paneli też sobie radzimy za pomocą urządzeń. Najpierw kupiliśmy mały robot myjący. Chodzi myje, nadaje się jednak do szybkiego mycia, nie porządnego, generalnego. Taki, co to jak mi się nie chce, to puszczam „gosposię” i ona myje. Nie zastąpił jednak tradycyjnego mycia mopem. Po tym, kiedy wykręcając mop w wiaderku, trzasnął mi nadgarstek, powiedziałam „dosyć”. Kręgosłup siada, wiaderko z wodą trzeba przenosić, wodę nalewać, wylewać i jeszcze ten mop w nim wyżymać. W grudniu kupiliśmy mop parowy. Też z tych najprostszych- wlewasz wodę, nastawiasz na siłę parowania, nakładasz ściereczkę i hulasz po domu. Ma dwie wady- strasznie długi, gruby kabel, plączący się niesamowicie oraz ciężar (chyba nie ma lżejszego mopa  w sprzedaży). Niemniej praca nim, w porównaniu z mopem tradycyjnym, to miodzie, samo miodzie. Podłogi czyściutkie, wszędzie to ustrojstwo wejdzie, nie ma noszenia litrów wody, nie ma kręcenia mopem w wiaderku. Nakładkę zdejmujesz, pierzesz i gotowe. Panele są równo umyte, a ponieważ woda z nich szybko paruje, nie są zawilgocone (nie grozi zamoczeniem i spuchnięciem), nie ma na nich smug jak po myciu mopem tradycyjnym. No i oszczędza się wodę oraz nie używa się chemii, a to też ważne. A najważniejsze, że mopuje się w pozycji pionowej- bólu kręgosłupa i nadgarstków mniej.

Następnym urządzeniem ułatwiającym pracę i dającym ulgę moim plecom oraz rękom jest akumulatorowy robot myjka z obrotową głowicą. Nakłada się odpowiednią nakładkę na głowicę i myje się np. kafelki. Głowica się kręci, ręka nie musi szorować, tylko powoli sunie po powierzchni mytej. Nakładki są różne- do mycia powierzchni szklanych i ceramicznych, do mycia powierzchni metalowych . Są też dwie szczotki- okrągła i taka jak pędzel, do mycia szczelin. 

 Pisałam już tutaj, że ja jestem zwolenniczką wszelkich urządzeń, które ułatwiają człowiekowi pracę. Nie uznają uwag typu, „a po co ci to, to masz dobre”, kiedy chcę sobie zmienić urządzenie na urządzenie nowszej generacji. Nie zmieniam ot tak sobie, jak coś jest na chodzie i nie jest uciążliwe, to ma zapewniony u nas byt aż do mechanicznej śmierci.

Każdy taki zakup jest przemyślany, oglądamy filmiki, patrzymy, co dane urządzenie posiada. Staramy się kupować takie, które mają jak najmniej „cudów-wodotrysków”, których nie wykorzystamy. Mój brat kupił sobie samochód wyższej póki, taki na komputerach z wszelkimi bajerami ekstra oraz hiper. Pierwszą czynnością jaką zrobił po zakupie, było ograniczenie pracy komputera na tyle, na ile się dało- nie będzie mu tu jakaś „baba” mówiła  i dyktowała, co ma robić, jemu to przeszkadza, ogranicza, Hmmmmm….

Czyli nie kupujemy urządzeń dla ich bajerów, których nie wykorzystamy ( np. pralki dwóch tysiącem programów i omal samej się ładującej, czy robota kuchennego z dwoma tysiącami przystawek, kiedy ja potrzebują tylko trzy). Nie kupujemy też bubli, bo oczy by chciały, takie coś ślicznego, choć nie wiemy, co jest w środku. Przed zakupem czytam prawie wszystkie opinie- gdy są tylko dwie albo trzy, lub wskazują na ten sam „błąd’, nie kupujemy.

Od dwóch lat przymierzamy się do kupna automatycznej myjki do okien. I akurat ten zakup nam się odkłada. I powiem szczerze, nie mam pojęcia, dlaczego.

Przez moment myślałam również o kupnie bębnowej suszarki do prania.  Przekłada się tylko pranie z pralki, nastawia program i po jakimś czasie wyjmuje się suchuteńkie pranie. Ponoć nawet prasować niektórych rzeczy nie trzeba. Taka suszarka ma też ogromną zaletę- może stać w każdym kącie mieszkania, bo nie potrzebuje wejścia do odpływu wody- ma wmontowany  pojemnik na wodę, który się opróżnia po każdym cyklu.

Na razie cieszę się zapachem prania wysuszonego na sznurach, na słońcu i wietrze. Zapach niepowtarzalny. Ale wieszanie mokrego prania też zaczyna być dla mnie problemem i kiedyś będzie trzeba go jakoś rozwiązać.

Kupiliśmy również wózki do przewożenia worków, by Jaskół nie musiał dźwigać ciężkich paczek z kaszą czy worków z pieprzem. Bardzo duże ułatwienie w pracy, w sklepie. W magazynie, gdzie waży towar, ma stołek barowy, na którym się opiera podczas ważenia- oszczędza kręgosłup i kolana.

O ogrodowych urządzeniach już pisałam w kilku postach.

Dom.

Dla ułatwienia życia i ulżenia naszym chorym nogom oraz kręgosłupom, Jaskół zamontował poręcze przy schodach wewnętrznych do piwnicy i ma zamiar zrobić to samo przy schodach zewnętrznych. Taki bzdet- poręcze, a jak od razu łatwiej pokonać te dosyć strome schody. No i bezpieczniej się czuję, bo jakby coś, to od razu jest podpórka.

Drzwi w domu mamy bardzo szerokie (0,9 m.) i tylko jeden schodek przed wejściem- to akurat wyszło przy budowie domu, ale teraz widzimy, że konieczność wprawienia drzwi ze starego domu (właśnie takich szerokich) wyszła tu na dobre. A tak się wściekałam, że w nowym domu muszę mieć stare drzwi (kasa na nowe nie puszczała, a te były i nadal są w bardzo dobrym stanie).

 Wyposażenie

Powiem szczerze- ja nawet mam przemyślane miejsca, w których stanie łóżko medyczne, gdyby zaszła taka potrzeba. A Takie łóżka, przy obłożnie „chorym” to ósmy cud świata. I koniecznie musi obok niego stać na stojak z szarfą, lub powinna być w nim wmontowana szarfa do samodzielnego podnoszenia się chorego (łapie za szarfę i siada). Bez tego strasznie trudno układa się osobę na łóżku przy codziennej higienie. Przy łóżku dobrze mieć szafkę, w której trzyma się podręczne środki higieniczne i lekarstwa (raczej nic na wierzchu) oraz kosmetyki (w tym maść na odleżyny), by nie latać po nie, bo nie zawsze jest taka możliwość w danej chwili. Łóżko można wypożyczyć, za niewielką miesięczną opłatą, w różnych instytucjach pomocowych.

Na łóżko kładziemy materac przeciwodleżynowy, najlepiej taki, który sam reguluje powietrze w jego środku. To jest niesamowity bajer- tam gdzie miejsce bardziej wyleżane, materac dmucha powietrze i od razu robi się dystans, a ciało nie leży w dołku. Materac taki lub bez automatycznego dmuchania powietrza można kupić lub też wypożyczyć.

Na materac należy położyć podkład nieprzemakalny i tu już jest spory wybór- małe, duże, cienkie, z miękką podkładką, sama „guma” itp. Ja kładłam podkład na całe łóżko, bo te małe lubią się zwijać i nie dają gwarancji ochrony nawet w miejscu pierwotnego położenia (wypróbowane). Podkładów należy mieć kilka na zmianę, bo się je pierze.

Trzeba też mieć w zapasie sporo ręczników, ściereczek, prześcieradeł, kompletów pościeli, zapasową kołdrę, poduszkę i koc. Ponieważ człowiek leżący często się poci, trzeba mieć spory zapas koszul nocnych lub piżam. Podczas opieki nad matką, nasza pralka chodziła codziennie i robiłam po dwa prania- pościel, koszule, ręczniki.

Przydadzą się też specjalne kubeczki do picia (takie z dziobkiem).

Ja jeszcze dogrzewałam pokój, kiedy myłyśmy mamę całą (przychodziła pani z opieki 2 razy w tygodniu i  pomagała mi w tym), dlatego warto mieć elektryczny kaloryferek lub inny grzejnik (np. dmuchawę), bo to zawsze się przyda.

I jeszcze bardzo ważna rzecz- trzeba mieć przygotowaną torbę z rzeczami do szpitala, gdyby zaszła konieczność hospitalizowania osoby chorej. Ważna jest cała dokumentacja medyczna i spis tabletek, jakie osoba bierze. I to wszystko też musi być „pod ręką”.

I jeszcze dodatkowo na bieżąco dochodzi pierdylion malutkich problemów oraz potrzeb, które trzeba szybko rozwiązywać.

 Ważne

Najważniejsze jest to, by się pogodzić z sytuacją, zabrać się do sprawy zadaniowo, mieć na uwadze, że to osoba bliska, ale nie ulegać presji, iż czegoś nie wypada, czy nie wolno, bo to matka, ojciec, mąż jest. Moja matka nieświadomie wyczyniała takie rzeczy, że gdybym uległa, to nigdy nie dałabym rady np. jej umyć- wyrywała się pod prysznicem, popychała mnie, szarpała za włosy, w łóżku potrafiła się tak usztywnić, że nie było mowy o zmianie pampersa. No i niestety wtedy musiałam stosować przemoc, choć sama siebie łamałam, bo to przecież matka i nie wypada. Do dzisiaj mam kaca moralnego, a przecież wiem, że to była konieczność. Ludzie z chorobą Alzheimera są przemocowi, co trudno przyjąc do świadomości.

I należy tak sobie zorganizować opiekę (nie bać się prosić o pomoc w niej), by siebie oszczędzić tam, gdzie można. Bo było trudno i bardzo ciężko, nie ma co ukrywać- dochodziły do wysiłku fizycznego sprawy emocjonalne (a ja byłam w ciągłej depresji, której nie mogłam spokojnie przepracować) oraz natury moralnej, etycznej, z którymi trudno było się pogodzić i funkcjonować. Było, minęło, został spory osad (że mogłam więcej, że mogłam lepiej, że mogłam inaczej, że mogłam dłużej), który będzie mi towarzyszył do końca życia. Nie potrafię się go pozbyć. I takie rzeczy też trzeba brać pod uwagę, by się chronić, a ja wtedy nie miałam zielonego pojęcia o tym wszystkim- potrzebna była opieka, to się opiekowałam. Natomiast moje rodzeństwo (brat i siostra) poczuli się całkowicie zwolnieni z opieki nad matką, w ogóle nie przyłożyli do niej ręki- i tak się czasem w rodzinach dzieje, nie będę tego rozwijała.

 Po co ja tu piszę o tych wszystkich urządzeniach i ułatwieniach (a pewnie nie wszystkie znam)? Może komuś coś podpowiem, może ktoś sobie coś uświadomi, może ktoś dojdzie do wniosku, że rzeczywiście czas szybko leci, człowiek nie jest młodszy, a organizm się zużywa. Mamy schowany materac przeciwodleżynowy i podkłady nieprzemakające, a w schowku są chodzik oraz kule i laski (bajeranckie, składane😁😁😁). Są zapasy ręczników, pościeli Być może jestem „skażona” takim myśleniem, bo ta opieka nad matką dała mi mocno popalić, ale wiem, że jak do czegoś takiego dojdzie, to potem nie ma czasu, a bywa i kasy, na improwizację. 


 

 

piątek, 25 kwietnia 2025

Nadrabiam zaległości


* Jeszcze przed świętami dostałam od Wuszki żabę- taka malutką śliczną broszkę. Wraz z żabą dostałam list pełen ciepłych słów. List napisany ręcznie, pięknym charakterem pisma, wzruszył mnie tak samo mocno, jak ten śliczny prezencik. Wuszko, z całego serca Ci dziękuję za to wszystko.

 Żaba jakiś czas siedziała przy komputerze, a teraz dołożyłam ją do kolekcji moich żab. Jak będę miała jakiś ciuszek, do którego będzie stylem pasowała, to ją sobie przypnę. 

 ** Święta były jednym totalnym nicnierobieniem- żadne pieczenie kuchcenie, mycie okien (jeszcze nie ruszone po zimie), pranie odkurzanie- NIC, ZERO, NUL!. W Wielką Sobotę pojechaliśmy z Bezą nad zalew trochę połazić i zobaczyć, co w ptasim świecie piszczy. Spacer trochę kiepski- Jaskółowi dokuczały kolana, mnie kręgosłup, a Bezę łapała zadyszka. 
 


Było bardzo ciepło i ślicznie słonecznie, ale nas ten spacer zmęczył okrutnie, a był dosyć krótki. 



No niestety- los trzasnął nas w najbardziej paskudne miejsce, jakby na ironię, bo dla nas włóczenie się było niesamowitą frajdą, a teraz powoli to się kończy. Jednak nie mamy zamiaru rezygnować, po prostu spacery skrócimy, a wycieczki będą w stylu francuskim- z okna samochodu dużo widoków, częstsze postoje, łażenia mniej. Trochę nieswojo się z tym czuję, ponieważ zawsze byliśmy ruchowo bardzo aktywni, a teraz jakby ktoś włączył nam potężny hamulec. 

Wkurza mnie też inne ograniczenie- kiedy robię zdjęcia, a szczególnie, kiedy kręcę filmy, to nie mogę długo trzymać rąk w górze, albo w jednej pozycji.  A przecież często to, co kręcę, wymaga kilkuminutowego trzymania aparatu bez ruchu. Czasem czuję, jak kręgosłup mi trzeszczy i boli, ale chęć nakręcenia czegoś fajnego jest silniejsza. No i potem pół dnia cierpię.

Oczywiście, że da się to jakiś przystopować, leczyć, ale… kasa BUBU kasa, nawet, jak już pisałam, mamy trochę kasy na leczenie, ale niektóre ceny powalają, a terminy na NFZ, sami wiecie. No to godzimy się na to, co mamy i próbujemy dalej fajnie żyć z tymi ograniczeniami. 

 Aktualnie Jaskół pojechał na „Szerszeniu” na spotkanie z kumplami motocyklistami w poznańskim, a ja sobie zrobiłam labę- tkam, czytam, oglądam, słucham. Do tego na tarasie sokawka- a tak mi się przypomniała ta nazwa.  Kto kiedyś spotkał się z tym terminem, to wie, co oznacza oraz skąd się wziął- stare normalne blogowe czasy, kiedy jeszcze nie miałam zielonego pojęcia, jaka okrutna potrafi być blogosfera, blogowe czasy sprzed awantur i szykan. 


*** Ogród już prawie odchwaszczony, wykoszony, przycięty, posprzątane stosy liści, gałęzi itp., teraz na bieżąco wszystko będzie. I tak, jutro, choć ponoć żałoba po papirku (mam szacunek dla śmierci, straciłam szacunek do Franciszka, kiedy stwierdził, że Ukraina powinna się poddać, by nie przedłużać wojny), jak trochę podeschnie, mam zamiar skosić trawnik przed tarasem- spoko, koszenie jest na wysokich kołach, a nie do gołej ziemi.

 Posadzę też dwie azalie- pomarańczową i żółtą, bo dzisiaj przyszły sadzonki. No tak, miałam już nic nie sadzić, ale… czekam jeszcze na kompaktową hortensję, kompaktową budleję (czerwoną) oraz 6 sadzonek krwawnika- wszystkie ostatnio kupione i posadzone rośliny są ślimakoodporne- podobno nie żrą ich ślimole. A w ogóle to jakby tych ślimaków w tym roku nie było. Trochę malutkich ślimaków znalazłam na narcyzach i to nie wszystkich, natomiast duże znalazłam, na razie, dwa, w dodatku pomrowy (czarne w cętki- nie żrą roślin), a nie ślinniki (rude i paskudne- wszystko w ogrodzie zjedzą).

Miałam sen- sprzedaliśmy dom z ogrodem i kupiliśmy mieszkanie w bloku. I zaraz też kupiliśmy działkę, a ja, zanim opróżniliśmy z mebli dom, wykopałam wszystkie krzewy oraz kwiaty, którym przesadzanie nie zaszkodziłoby i posadziłam na tej działce. Co za sen, a kysz….

*** Już drugi miesiąc tkam gobelin. Nie jest mały- 30x40 centymetrów powierzchni tkanej. Tkam i wkurzam się na siebie samą. Przechytrzyłam, zlekceważyłam wiedzę własną i innych- zamiast tkać przędzą tej samej grubości różne kolory, to zadufana, że dam radę, pomieszałam grubości tej przędzy i teraz cierpię, bo trzeba pewne rzeczy kombinować. Jeszcze została ¼ do utkania, no i wykończenie.


 

sobota, 12 kwietnia 2025

Psie serce

 

Beza.

Starzeje się bez dwóch zdań. Ma już 12 lat i trzeba jej wyczyścić zęby, usunąć trzonowy, który się rusza, usunąć ropniak na drugim trzonowym. No i pojawiła się paskuda na górze ucha, która ma się wchłonąć, ale się  nie wchłania.

Beza, pies spokojny i cierpliwy nadzwyczaj, kiedy zalicza wizyty u weta. Jest bezproblemowa wtedy. Nasz weterynarz, a wszyscy sumie wszyscy weterynarze, którzy zajmują się leczeniem Bezy: ciotka Marysia, ciotka Lucyna i wujek Adam, to fachowcy i Beza bezgranicznie im ufa. No może trochę mniej bezgranicznie niż nam, ale ufa. Dlaczego „ciotki” i „wujek”? Bo lecznica jest pod szyldem „Weterynaria u wujka”, a pod spodem dopisano  „i ciotek”, kiedy pojawiły się dwie młode panie doktor.

Więc (nie bawię się w poprawność, bo mi tu tak pasuje i już) Beza musi przejść czyszczenie zębów, ale ostatnio doktor Lucyna, podczas osłuchania serca, stwierdziła, że słyszy jakieś szmery i należy zrobić psu EKG serca. Ok., zrobimy. Dała namiary (klinika w Gliwicach), jednak jeszcze było to „w postanowieniu”. Przy następnej wizycie, doktor Adam  stwierdził, że dobrze jest psu, przed zabiegiem, zrobić echo serca i jest pracowania weterynaryjna, niedaleko naszej, gdzie takie badania robią. Super, załatwiliśmy termin. 

 Beza w nowej lecznicy trochę niespokojna, ale bez paniki. Pani doktor zrobiła wywiad, zdjęliśmy psu szeleczki i teraz zaczęły się schody. Pies podczas badania serca musi leżeć na boku, a Beza za Chiny nie daje sobą rządzić. Jak nie chce leżeć, to nie będzie. W końcu w czwórkę położyliśmy ją i zaczęło się badanie. Jaskół trzymał jej przednie łapki, „pani pomoc” trzymała tylne łapki, ja głaskałam ją po łepku, smyrałam po uszach, nosku i powtarzałam cicho: „Dobra Bezka, dobry piesek, jeszcze troszeczkę, jeszcze chwilę, dobra Bezka, kochana Bezka”… jak Mantrę, omal sama się niż zahipnotyzowałam swoim głosem (pół godziny bez przerwy takiego gadania), ale sunia leżała cichutko, tylko posapywała czasem nerwowo. 15 minut na jednym boku, potem trochę szamotaniny i 15 minut na drugim boku. Podziwiam Bezkę, naprawdę była spokojna (oprócz momentu kładzenia jej na bok). Ale jak tylko stanęła na podłodze, od razu nos do drzwi i ona już gotowa do wyjścia. Podczas badania obserwowaliśmy monitor, pani doktor objaśniała, co się dzieje, co widać.

Ale echo serca to nie EKG, a pani doktor nie ma dokładnej aparatury do zrobienia tego badania. Stwierdziła arytmię i to, że jedna zastawka się nie domyka. Jednak zaraz zastrzegła, że trzeba te wyniki potwierdzić podczas robienia EKG serca i poleciła nam klinikę w Gliwicach ( tę samą, którą poleciła doktor Lucyna).

 Czyli wujek Adam przestrzelił. Gdybyśmy od razu posłuchali doktor Lucyny, to wszystkie badania zrobiono by w Gliwicach, a tak trzeba było dopiero tam jechać, by zrobić ponownie echo i dodatkowo EKG psiego serca. Do Gliwic kawał drogi. Na szczęście jest autostrada, co znacznie skraca czas dojazdu.  W sumie z jednym postojem na siku (około 15 minut) zajęło nam to trochę ponad godzinę  jazdy  (godzina samej jazdy bez korków i przy szybkiej zmianie wszystkich świateł, co nam się udało).

Beza uwielbia szybką jazdę samochodem. Jak Jaskół dociskał do dechy, zadowolona posapywała na tylnym siedzeniu z nosem między oknem i oparciem fotela, obserwując to, co za nami. Jak Jaskół zwalniał i manewrował na zjazdach, sunia niecierpliwiła się i łaziła po siedzeniu. 

W lecznicy parę psów oraz trochę kotów, jeszcze było pustawo. Do gabinetu weszliśmy z 20 minutowym poślizgiem. O dziwo, tym razem Beza tylko trochę protestowała, a potem już spokojnie leżała do końca badania. Na jednym boku. To było badanie echa serca. EKG zrobił pan doktor, jak Beza stała. Podpiął 12 klamerek, ale najpierw spryskał miejsca przyczepiania spirytusem. Fuj, pies pachnący spirytusem, ale ani nie „upiła się, wdychając opary” (my zresztą też nie), ani nie zrobił na niej ten zapach wrażenia. Stała spokojnie przepisowe 5 minut, zapis zrobił się dokładny. I znów trzeba było czekać 15 minut na wypis. W tym czasie w poczekalni zrobił się już tłok- psich i kocich pacjentów ciągle przybywało. A Beza? Tylko wzdychała i próbowała wyciągnąć nas na zewnątrz. Powrót to już była bajka- siedziała cichutko z tyłu, wiedziała, że wracamy do domu.

I tak- jedna z zastawek lekko się nie domyka, arytmii pan doktor się nie dopatrzył, stwierdził, że być może pierwsze badanie Bezka zbyt mocno przeżyła i stąd te rzadkie skoki rytmu serca. Przy tym badaniu tego nie było. Podejrzewa też nadciśnienie, ale to trzeba dopiero zbadać. Można jej czyścić zęby, jednak dał wskazówki, czego podczas znieczulenia nie dawać.

Teraz musimy umawiać to czyszczenie zębów, ale ja się tego strasznie boję. Kurcze… no…

Bezka podczas zabawy ze swoim ukochanym pluszowym "bóberem".


 




sobota, 5 kwietnia 2025

Pierwsza wiosenna leśna wyprawa.


To miał być szybki wypad z Bezą do weta, bo zrobiła jej się paskuda na górze ucha. Wygląda ta paskuda jak dobrze spasiony kleszcz, ale toto siedzi pod skórą.

Upewniłam się, że doktor przyjmuje w soboty, jedziemy…. Podjeżdżamy pod weterynarię, a tam ZONK! Full wypas samochodów- na parkingu i wzdłuż ulicy, i pełno ludzi z psiakami. Szybka ocena sytuacji- przy takiej ilości pacjentów do 13 lekarze nie wyrobią, a do tej godziny przychodnia czynna, my na końcu- nie ma szans. Paskuda nie wygląda na bardzo groźną, to i w poniedziałek może być pokazana lekarzowi. No to do domu. Jedziemy, a tu pogoda, słoneczko, 10 stopni (tylko wiatr paskudny), co będziemy w domu siedzieć. Szybka podmianka ciuchów i pojechaliśmy na krótki wypad do lasu, który już tutaj opisałam.

 Las tych „przelotowych”, co to prawie nie ma podszytu, między pniami widać dalsze jego partie. Las piękny, bo pełno w nim starych buków o srebrnej korze na pniach. 

 Piękny po drzewa rosną na stromych wzgórzach i w jarach, co czyni wrażenie, jakby korony jednych drzew były na wysokości podstawy pni innych drzew. Piękny, bo pełno w nim wiekowych, ogromnych buków, które zachwycają strzelistością pni i rozłożystymi koronami.

Jednak wiosną jest dosyć monotonny w swoim kolorycie. Piękniejszy jest jesienią, co już w zeszłym roku mogliśmy zauważyć. Zdjęcia pokazałam TU  oraz TU.

Las monotonny w kolorycie, ale wcale nie nieinteresujący. Ja zawsze coś godnego uwagi w lesie znajdę. Na przykład poranione przez wichurę czy piorun drzewa.

Stare buki mają dziwne, wręcz baśniowe podstawy pni. Na przykład jeden z nich ma ogromną łapę, inny "stoi na palcach"

W lesie było cicho. Na początku śpiewała sikora, ale i ona umilkła. Mocny wiatr latał po koronach drzew, a te wiekowe skrzypiały i trzaskały w odpowiedzi. Udało mi się nagrać tę "rozmowę".
 

Najpierw poszliśmy główną aleją, Beza szczęśliwa, bo już bez smyczy.

Potem skręciliśmy w inną i robiąc koło, natknęliśmy się na tor rowerowy. Taki rowerowy skatepark. 

To są dwa równolegle biegnące tory z przeszkodami.
Na nich grupka polskich chłopaków ćwiczyła jazdę na rowerach. Piszę polskich, bo tor znajduje się na terenie Czech, ale jest ogólnodostępny. Ponieważ granica Polski i Czech przechodzi parę metrów od toru, to polscy chłopcy korzystają z toru na równi z czeskimi.

 Nagrałam krótkie filmy z przejazdu trzech chłopaków. Starałam się robić zdjęcia w taki sposób, by nie było na nich chłopców, którzy obserwowali jazdę kolegów. 



 W zasadzie to my też spacerowaliśmy po czeskiej stronie. Można napisać- odbyliśmy pierwszy tegoroczny spacer za granicami Polski.