Na Facebooku pokazało się urocze zdjęcie z niedzielnego marszu w Warszawie.
Samo przekazanie sznura korali pani Trzaskowskiej przez Joannę Szenyszyn było niesamowite- zawierało mnóstwo ciepła, uśmiechów, radości, życzeń.
A potem ukazało się na FB jeszcze to.
Puściłam dalej i nagle coś mi zaświtało w łepetynie- przecież ja gdzieś też mam czerwone korale.
Były- na najwyższej półce, w dużym plastikowym pudle, w którym schowałam wszystkie "biżutki", bo już ich nie zakładałam.
Przy okazji przejrzałam to, co kiedyś odstawiłam i znalazłam mnóstwo fajnych bransoletek, zakamuflowanych w osobnym pudełku.
Lubię nosić bransoletki, pudełko zostawiłam na dole, resztę (wisiorki, korale, naszyjniki, łańcuszki itp.) wpakowałam na najwyższą półkę, niech sobie tam drzemie do następnego przeglądu.
A korale są takie.
Nosiła je moja mama. Dla mnie są ciut za duże i przyciężkie, to malowane drewno. Za to kolor mają piękny. Tworzą fajny akcent na tym kredensie.
Teraz zastanawiam się, czy je wziąć na wybory. Mogłabym je przytwierdzić do paska torebki, bo na szyję raczej ich nie założę. Ale....
No ale, z jednej strony byłoby fajnie tak zamanifestować, a z drugiej strony, boję się nagrabić we wsi, bo szyby w oknach są drogie, a zwolennicy PiSu to agresywne oszołomy.
W każdym razie moje korale nadają się do porządnego trzaskania- w nich lub nimi,
I na koniec- wczoraj lało, świeciło słońce i znowu lało. Wieczorem zachodnie słońce oświetliło napęczniałe ciemne chmury, przewalające się na wschodnim niebie i pokazała się cudna tęcza.
Doklejam jeszcze jedno- widać korale pani Senyszyn stają się symbolem, jak niedawno błyskawica ze Strajku Kobiet.
Tkałam go 2 miesiące (w przerwach haftowałam bluzkę w kwiaty). To mój pierwszy gobelin tkany na ramie z
gwoździami. Rama ta różni się od ramy z nacięciami gęstością osnowy. Na tej z
gwoździami osnowa jest dwa razy gęściejsza niż na tej z nacięciami. Wymusza to
kompletną zmianę grubości nitki na osnowę oraz grubości wątku. Dotychczas
tkałam na ramie z wcięciami, gdzie osnowa była rzadsza i z grubszej nici, a wątek
też był tkany grubszą przędzą.
W tym gobelinie nie do końca udało mi się dobrać odpowiednie grubości wątku,
stąd te falowania tła na górze gobelinu. Wydaje mi się jednak, że one
korespondują z łukami płatków i jakoś specjalnie nie rażą. Ale można się pośmiać, że kolory są na rauszu. Można też dać tytuł: "Tulipanowa lambada".
Tu jeszcze na ramie. Te brązowe paski to są zarobienia,które będą schowane na lewej stronie gobelinu.
Gobelin tkałam według wzoru położnego na boku.
Coś takiego.
Tak będzie wyglądał po podszyciu osnowy i zarobień. Gotowiec będzie miał 41x27 centymetrów.
Ponieważ dopiero uczę się tkać na takiej ramie, musiałam wiele rzeczy po raz pierwszy przepracować i trochę „przecierpieć”- choćby tkanie pod koniec, u góry, to droga
przez mękę, bo osnowa jest już bardzo naprężona, twarda i ciężko przewijać
przez nią wątek. Większość góry tkałam igłą tkacką, a normalnie tkam tylko za
pomocą palców. Również gorzej ubijał się wątek.
Taki wzór mnie inspirował. Taki grzeczny z równymi łuczkami....no to musiałam to trochę "zepsuć", bo taki ulizany mi się niezbyt podobał. A w ogóle to jest wzór na haft krzyżykowy.
Starałam się dobrać kolory tak, by niektóre w płatkach, w
poszczególnych kwiatach, powtarzały się. Trochę zmieniłam ich odcienie. Liściom
również zmieniłam kształt- nie jest taki, jak we wzorze. Wzórbył tylko inspiracją, podstawą, a resztę
sobie sama dokomponowałam (jak zawsze). Zresztą kolory dobierałam podczas
tkania, co podobno kłóci się z zasadami kolejności powstawania gobelinu, gdzie
należy sobie mądrze dobrać wzór, potem kolorystykę i tkać wiernie według tego.
I jeszcze słyszę głos instruktorki na filmiku: „I pamiętajcie, planowanie wzoru
oraz kolorystyki, jest bardzo ważne, należy o tym pamiętać….” OK., jest ważne,
ale nie aż tak, by potem sobie czegoś nie zmienić, dodać, ująć, a tu już w
„instrukcji” nie ma o tym mowy. Dlatego nawet nie myślę o jakimś kursie
tkackim, bo ja chcę czuć się swobodnie podczas tkania, a nie mieć z tyłu głowy
frazy instruktorskie- „to tak”, „tego nie”.
No nie…nie u mnie coś takiego,
mnie nie zależy na wiernym odtwarzaniu czyjejś pracy, kiedy wzór znajduję w
Internecie. Ja mam swoje wizje i staram się je realizować. Na razie wizja się
zrealizowała, ale technicznie jeszcze dużo mi brakuje.
Technikę tkania można też opanować, kupując kurs u pań instruktorek i
nie bawić się w poszukiwanie wiedzy oraz potem samodzielnie męczyć się tkając i
prując na zmianę. Te kursy często są one line i instruktorka prowadzi krok po
kroku. Ale najtańszy kurs zaczyna się od 50 zeta a kończy np. na 4800 zeta, w
zależności od tego, czego ma nas nauczyć. To dużo, nawet bardzo dużo.
Przejrzałam program kursu i uważam, że jest on wartościowy. Jeżeli ktoś chce
się nauczyć profesjonalnie tkać, to pewnie warto w niego zainwestować. Podstawy
tkania (zakładanie osnowy, ściegi podstawowe, zarobienie i łańcuszek, równe
brzegi gobelinu itp.), mam już, jako tako, opanowane. W grę wchodziłyby te
droższe kursy. Ja rozumiem, że panie artystki tkaczki muszą zarobić, to jest
ich praca, one sprzedają swoją wiedzę, którą też niemałymi kosztami zdobywały.
I tu nie mam żadnego „ale”. To mnie nie stać na takie kursy. Tym bardziej, że
tkam dla przyjemności, żadne wystawy w grę nie wchodzą i nie mam teżzamiaru potem zostać instruktorem
tkania.Nie mam również wyolbrzymionych
ambicji zostania hiper- super tkaczką. Każde samodzielne przebrnięcie przez
trudność sprawia mi ogromną satysfakcję- sama znalazłam wiedzę, pojęłam
orazprzebrnęłam. Zatem, będę tkała
nawet niedoskonałe gobeliny, bo mam takie a nie inne możliwości. I będę się
tkaniem oraz wynikami mojej pracy cieszyła, choćby było w nich multum błędów.
Tak sobie, po prostu, wyobrażam radosną amatorską twórczość.😄
Bodziszek, który sam się wysiał, kilka lat temu, w ogrodzie. Dbam o niego
bardzo, bo ma kwiaty w pięknym kolorze. Bodziszek szlachetny, ogrodowy, jeszcze
nie kwitnie.
Następny gobelin utkam na dużej ramie z wcięciami, bo mi brakuje jeszcze kilku do planowanej "narzuty"/parawanu (?).
Pełno tu drapoli. Tego sokoła pustułkę zauważyłam w momencie, kiedy
zawisł nad polem za drogą. Pobiegłam po aparat i zdążyłam sfilmować jak wcina
upolowanego, w międzyczasie, ptaszka. Trochę ptaszka podżarł, resztę w całości połknął
(?). Pewnie zaniósł tę resztę do gniazda, by nakarmić młode. Nie znam się na zwyczajach
sokołów, ale gdyby chciał się sam nażreć, to kawałkowałby mięcho nadal.
Poleciał, ale nie dlatego, że się mnie wystraszył.
Przeleciał nad ogrodem i tyle go widziałam.
Drugi film nakręciłam trochę później, sokół wrócił i znów zawisł nad
polem.
Trzeci raz zauważyłam go na dole ogrodu- siedział na brzozie. Kiedy mnie
zobaczył, zerwał się i poleciał w stronę chłodni. Pustułki robią gniazda pod
dachami budynków, w starych murach, wieżach… może ta ma gniazdo gdzieś pod
dachem chłodni?
Gdyby tak umieć się otorbić i nic z zewnątrz do siebie nie przyjmować.
No tak normalnie postawić wokół siebie szczelny kokon i tylko wtedy, kiedy by
się zechciało wychynąć czułki na świat, wybierając sobie z niego tylko te
smakowite, nieszkodzące człowiekowi kąski, te śliczne, apetyczne, kojące i
podnoszące nastrój- cudnie by było. Ale tak se ne da. No nie, teoretycznie
wszystko można, ale człowiek mimowolnie, jak już wyjdzie na zewnątrz swojego
świata, dostaje po głowie tysiącem paskudnych informacji. Tak dokładnie odciąć
się od tego nie da, dlatego postaram się jeszcze bardziej minimalizować dopływ
negatywnych bodźców do siebie.
Wynik jaki jest każdy widzi. Nie chce mi się bełtać i bić piany na ten
temat. Ale… mam dość tych ludzi tutaj, ograniczonych, bez jakiejkolwiek
refleksji dotyczącej przeszłości i przyszłości. Już nie robię w tej wsi
zakupów, już nie korzystam z POZ… nie mogę na nich patrzeć bez obrzydzenia.
Wszystko się zsumowało we mnie i przeszłość, i teraźniejszość. Mogę się
wyprowadzić w każdej chwili, bo o tym ostatnio myśleliśmy. Tylko dokąd?
Zagranica nie wchodzi w rachubę, bo kasa nie puszcza. Nawet Czechy są w tej
perspektywie odległe. A Polska? Szkoda gadać. No i dlaczego ja mam się
wyprowadzać z miejsca, które jest dla mnie czymś drogim? To przypomina
sytuację, kiedy ofiara ma się wynosić, bo kata się hołubi. Drastyczny przykład.
Nie czuję się ofiarą, ani zakładnikiem tutejszych ludzi oraz miejsca, ale jest
mi trudno to wszystko ogarnąć emocjonalnie.
Głóg w tym roku zakwitł na gałęziach ze wszystkich stron. Zdarzyło mu się to po raz pierwszy. Dotychczas kwitł na kilku z jednej strony.
Jak co dzień przeszłam się wczoraj rano po ogrodzie. Po pięciu dniach
dosyć solidnego deszczu, ziemia nadal nie ugina się pod nogą, nadal jest twarda
i nie jest grząska. Wody nie ma w rowku na dole ogrodu, w którym zawsze po
ulewie spływa wodaw stronę pola
sąsiada. Za to kwiaty na krzewach nasączone wodą do granic możliwości.
Nasza
ogromna kalina wielkokwiatowa pochyliła się w jedną stronę. Wygląda na to, że
jeszcze trochę deszczu i wyłamie się z korzeniami.
Te zdjęcia zrobiłam przed deszczami, kiedy kwiaty nie były w pełni rozkwitnięte, teraz kalina jest przygięta do ziemi pod ciężarem mokrych kul.
Veigelia przed wejściem do
domu też pochylona, wisi nad chodnikiem.
Prawie wchodzi nam do domu.
Kwitnie obficie, ale będę musiała ją mocno przyciąć, by następnym razem nie zablokowała nam przejścia.
Zdjęcia tych dwóch tawuł zrobiłam przed deszczami. Te przy bramce musiałam w niedzielę mocno przyciąć- mokre ciężkie gałęzie oblepione kwiatami zasłoniły bramkę i zatarasowały przejście.
Ta na zdjęciu ma piękny kształt, teraz przypomina parasol.
Azalie przygięte pod naporem, wody w kwiatach już te kwiatki tracą.
Jeszcze przed deszczami zdążyłam uporządkować ogród. Wykosiliśmy
wszystkie trawniki, ponieważ trawa- rzadka i jakaś ostra- tego wymagała.
Odczekaliśmy do momentu, kiedy już trzeba było je kosić. Na dole ogrodu
zostawiliśmy mlecze, by pszczoły miały coś do zbierania. Mlecze pięknie
zakwitły, potem pięknie zrobiły się puchate, a pszczół na nich ani na
lekarstwo. I tak sobie dolną miedzę zapaskudziliśmy mniszkiem. Ale tam akurat
nie zależy nam na wykoszonym trawniku- od połowy działki ma być w miarę dziko,
w miarę ucywilizowane, ale jednak z naciskiem na dziko.
I tak kosimy tylko
dlatego, by trawa się nie mierzwiła i chwastów w nadmiarze w niej nie było. I
kosimy dosyć wysoko- sąsiad lata z kosiarką raz w tygodniu, a trawnik ma
przycięty na 3 centymetry- horror dla trawnika. Po deszczach trawa zrobiła się
gęsta i taka bardziej normalna, bez chwastów. Nornice ryją, krety tworzą kopce,
normalka wiejskiego ogrodu.
I jeszcze taka dygresja na temat koszenia- pamiętam z dzieciństwa piękne łąki, pełne różnorodnych kwiatów i traw. Bardzo mi się podobały i też tęsknie to takiego ich widoku. Jednak piękne były do momentu, kiedy trawy zaczęły sypać nasiona, a kwiaty przekwitać (ich łodygi robiły się twarde i łykowate). Łąki kosiło się dosyć wcześnie (pierwsze sianokosy- maj, czerwiec). Po co? By nie dopuścić do nadmiernego rozrostu chwastów łąkowych (kosiło się nie tylko na siano). Pamiętam również inwazje jaskra polnego i szczawiu na nasze łąki, kiedy to ziemia nadmiernie się zakwasiła (często sypano na łąki wapno, by odkwasić ziemię). Dlatego możemy się buntować, ale trawę trzeba kosić. Te mniszki, które zostawiłam "rozdmuchały" nasiona nie tylko na nasz kawałek ogrodu, ale i na pole sąsiada. Dalej już wiadomo, co może być. jest przepis, że wszystkie nieużytki trzeba przynajmniej raz w roku skosić, by nie sypały nasion na pola uprawne. Mamy do wyboru, albo koszenie, albo rolnicy będą lać na pola więcej płynów chwastobójczych. Wolę to pierwsze rozwiązanie.
Wyplewiłam wszystkie grządki kwiatowe, oberwałam trawę dookoła krzewów,
które potem podsypałam korą (świetnie trzyma wilgoć). Przesadziłam kwiaty te,
które tego wymagały i posadziłam nowe. Jeszcze trzy krwawniki czekają w
donicach na posadzenie do gruntu. Teraz czeka mnie ostre ciecie krzewów, kiedy
przekwitną- za mocno wybujały, grozi im połamanie.
W tym roku nie ma ślimoli, prawie nie ma tych wielgachnych ślinników. Trochę
takich drobnych pozbierałam, ale na razie to wszystko. Może ta susza, może te przymrozki,
może to zimno w końcu im zaszkodziło.
Chociaż po deszczach całe to bractwo może wyruszyć na żer i wtedy zobaczymy co i jak.
“Polska po pierwszej turze: gnój, błyskotki i gnijące serce demokracji”
Pierwsza tura wyborów prezydenckich w Polsce roku pańskiego 2025 to nie była demokracja. To był gang bang złudzeń z rozgrzanym do czerwoności piekłem ignorancji. To, co wydarzyło się 18 maja, nie jest nawet dramatem politycznym. To wiwisekcja kraju, który sam sobie wbija rozżarzony gwóźdź w mózg i krzyczy „Ojczyzna!”.
Wyniki są znane:
Rafał Trzaskowski – 30,8%.
Karol Nawrocki – 29,1%.
Sławomir Mentzen – 15,4%.
Grzegorz Braun – 6%.
Magdalena Biejat – 5,3%.
Nie, to nie są cyferki. To litery nekrologu. To polski akt zgonu pisany pismem urzędowym, z długopisem, który przebija papier i zostawia dziury jak po kulach w ścianie.
Nawrocki – święty trup narodowej pamięci
Nawrocki, człowiek z IPN-u, postać wyciągnięta z formaliny. Facet, który śpi z biografią Inki pod poduszką i śni o tym, żeby każdą kobietę o lewicowych poglądach zesłać do gułagu. Jego 29% to triumf betonu.
Karol Nawrocki to trupie jarzmo katotalibanu, który stawia krzyże w miejscach, gdzie powinna stać konstytucja. W kraju, w którym edukacja jest eksperymentem medycznym przeprowadzanym przez ludzi bez rękawiczek, Nawrocki proponuje cofnięcie się do przedsoborowego mroku.
Mimo głośnych kontrowersji – mieszkanie, majątek, szemrane związki z Kościołem – Polska mówi: „No trudno”. No trudno? No kurwa mać! No trudno to się mówi, jak ci mleko wykipi, a nie kiedy kraj się stacza w brunatny szlam.
Mentzen – pajac z libertariańskim kutasem na sztandarze
15,4% dla Sławka „Piwo i wolność” Mentzena. Brzmi jak żart? Nie – to katastrofa zmontowana na TikToku.
Mentzen nie ma programu. Mentzen ma gadkę. To idol chłopców, którzy noszą koszule z kołnierzykiem, ale ślinią się do zdjęć Mussoliniego. Memiczny Mesjasz, który obiecuje wolność, a sprzedaje kompletną anarchię dla bogatych i jebać resztę.
Młodzi głosują na niego, bo „jest śmieszny”. Śmieszny to może być chomik w kapeluszu, nie kandydat na prezydenta. Ale Mentzen wie, jak żonglować frustracją, jak ją ubrać w żart, w garnitur, w drinka z colą. Problem w tym, że pod tą żartobliwością leży czysty, żywy faszyzm. Uśmiechnięty, lekko zjarany, ale faszyzm.
Braun – manifest ciemnoty
6% dla Grzegorza Brauna to nie jest żaden przypadek. To konkret. To 6% ludzi, którzy gotowi są zaszczepić swoje dzieci chlorem, jeśli tylko ksiądz proboszcz powie, że tak trzeba.
To elektorat, który wierzy w reptilian, w masonów, w chipy w szczepionkach i w to, że kobiety powinny rodzić bez znieczulenia i bez prawa do głosu. 6% ciemnej materii społecznej, która śmierdzi naftaliną, święconą wodą i antysemityzmem.
Biejat – lewica z obciętym językiem
5,3% dla Biejat to coś więcej niż porażka. To sromotny upadek lewicy, która nie potrafi nawet porządnie się wkurwić. W kraju, w którym kobieta jest obywatelką drugiej kategorii, a prawa człowieka są opcją, a nie standardem, lewica nie potrafiła wyrzucić z siebie ani wściekłości, ani energii.
Wyszła kampania jak niechciany wiersz Wisławy Szymborskiej po amfetaminie. Lewica, która powinna walić młotem w mur patriarchatu, przyszła z kredkami. Biejat była zbyt grzeczna. W kraju, gdzie łamie się kręgosłupy praworządności, nie da się wygrać z uśmiechem.
Trzaskowski – ostatni bastion, który się kruszy
Trzaskowski z 30,8% to niby zwycięzca. Ale tak naprawdę to człowiek, który prowadzi w wyścigu po minowanym polu. Jego przewaga jest jak plaster na zgorzel. On ma klasę, kompetencje, wizję – ale czy ma kraj?
Jego elektorat to zmęczona inteligencja, ostatni bastion racjonalności i resztki młodego pokolenia, które jeszcze nie uciekły do Berlina. Trzaskowski to realna nadzieja – i właśnie dlatego stanie się celem totalnego ataku. Bo Polska nie lubi ludzi, którzy wiedzą, co robią. Woli cwaniaków, cudotwórców, klaunów z Bożej łaski.
Polska, czyli kraj, który głosuje przeciw sobie
Te wybory nie są pytaniem „kto prezydentem?”. To pytanie: „czy Polska jeszcze żyje?”. I odpowiedź: nie, ale świetnie udaje.
My nie potrzebujemy zmiany władzy. My potrzebujemy operacji na otwartym mózgu i sercu. Pózniej zbiorowej rekonwalescencji. A tymczasem mamy polityczne disco polo. Mamy rewię zombie, krzyż, husarię i excela.
Jeśli druga tura wygra Nawrocki, Polska stanie się katolickim Iranem z biedą na dopalaczach. Jeśli wygra Trzaskowski – może, ale tylko może – zaczniemy wychodzić z tego gówna po szyję, w którym tkwimy od lat.
I na koniec – z miłością
Nie, nie chodzi o to, że Polacy są głupi. Chodzi o to, że są zmęczeni. I że tym zmęczeniem manipuluje się jak dzieckiem, które nie wie, dlaczego dostaje klapsa, ale się już przyzwyczaiło.
Kocham ten kraj. Ale mam do niego miłość trudną, neurotyczną, jak do alkoholika, który raz na miesiąc obiecuje, że przestanie pić, a potem sika do zlewu i śpiewa Mazurka Dąbrowskiego.
Polsko, otrząśnij się. Albo cię rozniosą na kawałki – i nawet nie będziesz wiedziała, kiedy zniknęłaś."
Zazwyczaj nie oglądam Konkursu Eurowizji, ale w tym roku, by uciec od
giełdy wyborczej, przesłuchałam kilkanaście piosenek. Impulsem do
zainteresowania się tegorocznym konkursem, był również występ Steczkowskiej,
którą bardzo cenię jako piosenkarkę.
To, co napisałam, to są moje wrażenie i spostrzeżenia na temat piosenki
„Gaja”, którą zaśpiewała na tymże konkursie.
Znalazła się w finałowej dwudziestce, ale ja jej nie wróżę pierwszego
miejsca. Może inaczej- życzę jej pierwszego miejsca, niemniej moimi faworytkami
są inne piosenki- Albania, jest świetna „na już”, a wyobraźcie sobie tę
piosenkę w oprawie takiej, jaką ma „Gaja”- rewelka mogła być, oprotestowany
Izrael oraz Francja. Reszta, to wg mnie
taka sobie, nie odbiegająca od utworów, przedstawianych dotychczas, na tym konkursie.
Steczkowska tu, Steczkowska tam, wszędzie Steczkowska, „Otwieram
lodówkę” - Steczkowska, zaglądam do telefonu- Steczkowska, na każdym kanale informacyjnym
z boku reklama Steczkowskiej na Eurowizji.
Miesiąc temu pierwszy raz wysłuchałam
i stwierdziłam, że fajna piosenka, oprawa dynamiczna, może być. Jednak od
początku piosenka wydała mi się za hałaśliwa, te przeciągnięcia wokalne do
granic możliwości, co wydawało się dynamitem, potem zaczęło męczyć.
Za każdym razem, słuchając tej piosenki, dochodziłam do coraz nowszych
spostrzeżeń, niestety na niekorzyść i Steczkowskiej, i utworu.
Na początku „Gaja” ciągle kojarzyła mi się z innym utworem. W końcu
zajarzyłam- Madonna i zespół Gogol Bordello. Nie chodzi o całe piosenki, tylko ich
fragmenty. W tych dwóch utworach zszedł mi się rytm- taki bardziej bałkański, a
może nawet hinduski oraz wstawki Gogol Bordello (choćby skrzypce). Skojarzenia
dosyć odległe, bo utwory naprawdę są bardzo różne, a jednak ciągle mi się nasuwają. Może ta żywiołowość, może charakter niektórych momentów w obu utworach. W pierwszej wersji "Gai", pod koniec utworu, było też takie cygańskie "dadadam, dadadam", ale już tego nagrania nie znalazłam. No nie wiem...
Na szczęście na koncercie Eurowizji, w „Gai”, tylko skrzypce się
ostały.
Sam początek utworu przypomina przebój Brodki „Sadza”. Spokojna „deklamacja”,
a potem przejście do linii melodycznej. Posłuchajcie całego utworu- wiele elementów jest bardzo podobnych.
Ale słowa w „Gai” dziwnie
napuszone, górnolotne, nadęte…Nie bardzo wiadomo do czego je odnieść. Tak naprawdę, to do teraz nie bardzo wiem, o czym ona śpiewa, jaki jest przekaz tej piosenki w tak minimalnym zasobie słów. Gdzie ta słowiańskość?
Taniec zespołu, choreografia zresztą też nie powala. Chciałoby się rzec:
„Ale to już było”, bo co i rusz wokół solistek oraz solistów tańczą takie zespoły
(choćby podczas piosenki wspomnianej tu Madonny) i nawet figury się powtarzają-
ruchy rąk, układ kroków, wygibasy, jakieś skłony, tarzanie się wokół solistki….
Brrrrrrrrr…..
No i stroje- skóry powycinane tu i ówdzie, obcisłe, długie paseczki
wirujące, buty- kozaki wysokie- nic nowego, raczej powtarzające się plagiatowanie
ubiorów scenicznych. Nawet czernione twarze tancerzy musiały być, bo przecież bez tego nie dałoby się. A czy przypadkiem słowiańskość nie kojarzy się bardzie z białymi sukniami i w ten deseń? Wiem, wiem, Steczkowska demonstruje w tej piosence siłę kobiet, siłę Ziemi (Gai), a to wręcz trzeba pokazać w strojach ze skóry, obcisłych, wrzynających się w ciało, z "gladiatorskimi" paskami na męskich torsach i wycięciami na biodrach kobiecych. Bez tego ani rusz.
Dykcja- po polsku Steczkowska śpiewa wyraźnie, co nie jest trudne, bo
początek utworu jest bardziej recytowany, ale i tutaj mam wrażenie, jakby cedziła
słowa przez zęby, zwłaszcza na początku zwrotki. I ta dziwna maniera u
współczesnych solistek- śpiew gardłowy (????), nie wiem, jak to nazwać.
Angielski Steczkowskiej? Niestety, zlewają się słowa, nieciekawie to
wychodzi. Tłumaczenie też udziwnione. „Nazywam się Gaja” po polsku,
po angielsku „Call me Gaia”, co jednak zmienia sens przekazu.
Spróbowałam podłożyć „My name is Gaia” i też w rytmie się zmieściło.
Czepiam się? Czepiam, no to dalej w ten deseń jedziemy.
Przesłuchałam „Gaję” kilka razy i mam jakiś przesyt. Przesyt formy nad treścią.
Przesyt zbyt mocno akcentowanego rytmu- nawiasem bałkańskiego lub bardziej hinduskiego niż
słowiańskiego, a właśnie słowiańskość deklaruje Steczkowska
przedstawiając utwór. Czy jest jakaś ekstra muzyka słowiańska ( zespół łotewski
chyba taką zaprezentował)?
Zmęczona słuchaniem byłam, za każdym razem, już w połowie. Za dużo tych wysokich
tonów, za dużo tych szybko zmieniających się scen, za dużo tej potęgi
brzmienia. No i co tu dużo mówić, rytm jednostajny, też był męczący. Poza
tym, po co te słowa mocy, wykrzyczane z takim natężeniu, że aż trąciło to
śmiesznością. Momentami bałam się, że pod siłą wykonania utworu, scena zawali
się z hukiem, a Steczkowskiej popękają paseczki ze skóry w kostiumie.
Atuty? Steczkowska ma fenomenalny głos i wykorzystała go w każdej
minucie piosenki. Figura Steczkowskiej w tych skórach- cudo, taniec i kondycja-
rewelacja. Utwór wykonany perfekcyjnie od początku do końca. I tylko tyle.
Poza tym, Steczkowska profesjonalnie reklamuje się tam na miejscu-
wywiady, jakieś scenki (czasem nachalne), słówka do słuchaczy i to działa, ale
ja mam jej serdecznie dosyć.
Chociaż z drugiej strony, jest to chyba najlepsza dotychczasowa prezentacja polskiego utworu na Eurowizji, taki prawdziwe Show na efekt WOW! Zobaczymy, czy wypali.
I na koniec wysłuchajcie tego utworu. No i po co było siebie samą
plagiatować. Czy nie należało tej piosenki zgłosić na Eurowizję?
A tu recenzja nowego albumu Steczkowskiej, w
którym znajdują sięobie, bardzo, bardzo
podobnie do siebie piosenki: „Gaja” oraz „WITCH Tarohoro”
„Album WITCH TAROHORO Justyny Steczkowskiej to muzyczna
podróż, która łączy w sobie elementy mitologii słowiańskiej, duchowości i
natury tworząc bogaty kontekst do refleksji nad relacją człowieka z naturą,
kosmosem i duchowością.
Album eksploruje idee mistycyzmu i duchowych więzi, które
łączą człowieka z otaczającym go światem. Artystka wykorzystując swoje
wyjątkowe umiejętności wokalne, przenosi słuchaczy w atmosferę pełną,
niezwykłych, emocji i głębokich refleksji. Przesłanie albumu to afirmacja
duchowości i poszukiwanie harmonii w życiu codziennym poprzez głębsze
połączenie z otaczającym nas światem. To też próba opowiedzenia o człowieku w
kontekście nie tylko otaczającego nas świata, ale też wszechświata.
Jak mówi sama artystka:
„Pojedyncze krople tworzą rzeki, jeziora, oceany,
pojedynczy ludzie tworzą rodziny, narody, cywilizację. Każda kropla jest ważna.
Każdy z nas jest ważny. Razem możemy stać się odradzającym czystym oceanem
życia, w którym będą przeglądały się kolejne pokolenia… Chcę, żeby ta płyta i
jej dźwięki były dla Was jak krople drążące skałę w nas samych przypominając
nam o tym kim jesteśmy w kontekście nie tylko natury i świata, ale też WSZECHŚWIATA…”
Steczkowska dopiero na 14 miejscu. Nawet mnie to dziwi. Uważałam, że zajmie może 5 lub 6 miejsce, a tu niespodzianka, raczej niemiła- 14 miejsce. No i oczywiście, jak to Polacy- niesprawiedliwe! Komisja Steczkowską okradła!
Nie okradła i ni niesprawiedliwie- po prostu tak zadecydowali widzowie, a komisja dodała swoje punkty. Proste.
Ostatni tydzień nabity działaniami różnymi. Najpierw tzw. gabaryty-
wywalić wszystko, co zbędne przed bramę w określonym dniu (środa). Zbierają w
całej wsi. Mało tych gratów było, bo w zeszłym roku robiliśmy generalnie porządki
w piwnicy oraz na strychu. W tym tylko stary parawan, którego nie chce mi się
odnowić (ramy z drewna, nowe ścianki z materiału), i dwa stare dywaniki do wyrzucenia.
W czwartek, przy OSP, odbierali „szmaty”- te, nie nadające się do
użytku. Mieliśmy wór, który nie załapał się do „Przystani”- kołdry i poduchy.
Dorzuciliśmy stare gumiaki, inne buty i coś tam jeszcze. Przy okazji
przetrzepałam, po raz kolejny, szafy i uzbierały się następne wory, ale już
rzeczy, które poszły do kontenerów PCK. A wydawało mi się, że w zeszłym roku
zrobiłam skuteczny porządek z ubraniami, wyrzucając bez litości wszystkie te,
do których np. miałam jeszcze schudnąć lub je przeszyć. Marzenia o schudnięciu
prawie nigdy się nie spełniają, a przeszywać już mi się nie chce. Zwłaszcza, że
mam pełno nowych tkaninz przeznaczeniem
do szycia ciuchów rozmaitych.
Chałupa wyczyszczona z rupieci, półki z ciuchami nabrały pierwotnego
poziomu.
Zwijam przędzę do tkania. A ponieważnie mam motowidła, to po jakimś czasie zwijania wygląda to tak.
Mógłby Jaskół trzymać ręce w zastępstwie motowidła, ale ja nie chcę.
Wiem jak, po pewnym czasie, bolą ręce, trzymane w jednej pozycji, podczas
zwijania włóczki. Sama tak musiałam je trzymać, kiedy matka nie miała
motowidła. Potem urządzenie kupiła i skończyła się udręka dla moich rąk.
Mogłabym też motowidło kupić, jednak dla takiej ilości włóczki, jaka mi jest
potrzebna, następny „grat” w domu stałby się tylko zawalidrogą. A tak nawiasem,
ciągle szukam jak najlepszej przędzy do tkania. Według tkaczek można
wykorzystać każą, no prawie każdą, bo te miękkie sweterkowo- chustowo-
czapkowo- rękawiczkowe, tylko utrudniają tkanie. Naciągają się, ślizgają po
osnowie i często rozwarstwiają. Przędza do tkania ma być ostra, średniej
grubości. Znalazłam taką, jednak jej kolory są do…. Przytłumione, jakby
wyblakłe. W dodatku sklep sprzedaje jednorazowo 20 dag jednego koloru i nie ma
opcji zmniejszenia gramatury. Zanim się zorientowałam, zamówiłam tę przędzę- 10
kolorów. Teraz mam po dwie grube kule z każdego koloru.
Przykładowo takie.
Ona nie nadaje się do wzorów o drobnych szczegółach. Może doświadczona
tkaczka potrafi taką na gęstej osnowie drobniutkie detale tkać, ja, na razie,
czegoś takiego nie umiem. Dobrze, że cena dosyć przystępna, ale tkać będę tą
przędządo świętego nigdy i o jeden
dzień dużej.
Porcje galaretki zrobionej wczoraj. Staramy się "dokarmiać" nasze kolana, dostarczać im kolagenu. Galaretkę robię z różnymi składnikami- jajkiem, kurczakiem, pieczarkami lub ogórkami marynowanymi, groszkiem konserwowym, z łososiem... Co pod ręką akurat się znajdzie. Szybko znika. Ja jem czasem dwie dziennie. Czy faktycznie pomaga? Nie wiem, natomiast wiem, że na pewno nie zaszkodzi. No i nie tuczy.
Wyhaftowałam bluzkę.
Zwykła bluzka z sieciówki, która miała naszyte
kwiatki, nic specjalnego. Wydawała mi się smętna w tej jednostajności wzoru.
Użyłam nici multikolor, do każdego kwiatka inny odcień i wyszło coś takiego.
Niestety nie mam zdjęcia bluzki sprzed haftu. Było, ale gdzieś przepadło, nie
potrafię, w tej ilości zdjęciowych plików, go odnaleźć.
Jak zwykle, zdjęcia nie oddają kolorów rzeczywistych. Bluzka nabrała sznytu, ale na zdjęciach tego nie widać.
Zabieram się do haftu na drugiej bluzce.Tym razem jeansowej.
Dolce vita Bezki. Uwielbia leżeć w tym miejscu. Słoneczko grzeje,
płytki chłodzą, woda szumi, wiaterek muska…. Namiastka strumyczka towarzyszy nam od czasu, kiedy zainstalowaliśmy stawek w ogrodzie (może z 10 lat temu?). Stawek się nie
sprawdził, woda szybko zieleniała, mimo częstego zmieniania. Poza tym był dosyć
daleko od domu i raczej nie mieliśmy zwyczaju przy nim siadać. Potem zbiornik
podryły nornice, zamuliły wodę ziemią, na koniec plastikowy basenik pękł i skończył się
stawek. Ale pozostała fontanna. Szukałam jakiegoś ładnego pojemnika, by ją do
niego włożyć. Niestety te, które nam się podobały, są poza zasięgiem kasowym. W
końcu uznaliśmy, że nie będziemy mnożyć bytów- plastikowa miska (do czegoś była
nam kiedyś potrzebna) też dobra. W ostateczności kolorem dobrana do płytek, a
fontanna spełnia swoje zadanie- szumi i pluska przyjemnie.
Dzisiaj, na dole ogrodu, przysiadła kukułka. Fajne to. Nagrałam trochę jej
kukania.